living under drones – knot on knot [2021 / 2023; fonoradar records i inni]

living under drones

fonoradar

Z nowymi płytami noiserockowymi jest tak, że gdy się kończą, w głowie pojawia się myśl o tym, że lepiej było jednak włączyć po raz nie wiem który At Action Park albo Big Metal Birds. Nie wszyscy brzmią jednak jak nudnawe popłuczyny po starych mistrzach.

Z czym może się kojarzyć Grecja? Z Grekiem Zorbą, Eleni, mistrzostwami Europy w piłce nożnej z 2004 r., kryzysem gospodarczym, wakacjami… Powinna też z noise rockiem, bowiem wygląda na to, że tamtejsze zespoły są równie skuteczne w tym „sporcie”, jak niemal 20 lat temu byli Traianos Dellas, Giórgos Karangoúnis czy Angelís Charistéas w kopaniu piłki. Grę drużyny prowadzonej przez Niemca Otto Rehhagela nazywano zazwyczaj „antyfutbolem”, Ateńczycy z Living Under Drones są na szczęście zdecydowanie bardziej finezyjni.

Będąc przy greckim noise rocku, należy wspomnieć o świetnym Krause, muzycznie, nazwijmy to, zespole bardziej bezpośrednim niż bohaterowie tego wpisu. W przypadku twórców takich płyt, jak The Art of Fatigue czy The Ecstasy of Infinite Sterility warto też zwrócić uwagę na oprawę graficzną ich dzieł, autorstwa NeverBrushMyTeeth.

Wróćmy do Living Under Drones. Co słyszymy na Knot on Knot? Pewnie ateńczycy nie obroniliby się przez zarzutem, że są nieco shellacowaci. No, ale w sumie co to za zarzut? Uroda tej płyty polega na tym, że brzmienie, które osiągnięto, przywodzi na myśl miks Dude Incredible z genialnie sprzężoną końcówką „zamykacza” Terraform, czyli Copper. Tak więc Shellac, ale nie kalka, jak w przypadku np. New Brutalism. Inna sprawa, że New Brutalism i tak świetnie się słucha.

Atrakcją dla niektórych mogą, oprócz muzyki, być też tytuły utworów. Do The Boy Bands Have Won, and All the Copyists and the Tribute Bands and the TV Talent Show Producers Have Won, If We Allow Our Culture to Be Shaped by Mimicry, Whether from Lack of Ideas or from Exaggerated Respect. You Should Never Try to Freeze Culture. What You Can Do Is Recycle That Culture. Take Your Older Brother’s Hand-Me-Down Jacket and Re-Style It, Re-Fashion It to the Point Where It Becomes Your Own. But Don’t Just Regurgitate Creative History, or Hold Art and Music and Literature as Fixed, Untouchable and Kept Under Glass. The People Who Try to ‚Guard’ Any Particular Form of Music Are, Like the Copyists and Manufactured Bands, Doing It the Worst Disservice, Because the Only Thing That You Can Do to Music That Will Damage It Is Not Change It, Not Make It Your Own. Because Then It Dies, Then It’s Over, Then It’s Done, and the Boy Bands Have Won Chumbawamby co prawda daleko, ale nie są to też I, II, III, IV, V, VI.

Knot on Knot to 40 minut instrumentalnego, nieco połamanego, zahaczającego o math rock (w tych chwilach ma się ochotę włączyć Don Caballero), noise rocka. Pozbawionego nudy, której generowaniem zajmują się dzisiejsi kontynuatorzy tego, co tworzyli The Jesus Lizard, Unsane i inni.

Opisywany materiał ukazał się w formie cyfrowej w 2021 r. Teraz, m.in. dzięki Fonoradar Records, możemy posłuchać go z płyty winylowej.

Premiera miała miejsce 23 czerwca. Wtedy Fonoradar wypuścił w świat również pierwszą od 19 lat płytę postrockowców z Ativin, Austere:

oraz Geography and Geommetry naszych afrobeatowców z OvE:

W sklepie wydawnictwa dostępny jest trójpak pn. Fonoradar Summer Deal dla tych wszystkich, którzy cenią sobie muzyczną różnorodność. Wymienione płyty można nabyć za 250 zł (przesyłka gratis).

Kończy lecieć Knot on Knot. Nawet zamykający całość, soniczny, ponadjedenastominutowy This Colossal Metropolitan Body is Built of Athenian Digital Concrete nie nudzi.

(o)(o)

Od przyjemnego, lecz średnio fascynującego post-rocka na Living Under Drones (2016), przez bardzo dobrej jakości noise rock na Our Convulsing Stomachs Swallowed Our Exhausted Selves: This Is the Manifestation of an Almost Pathological State of Terror (2018), do wejścia na jeszcze wyższy poziom w tej samej grze na Knot on Knot – taką drogą przeszli Grecy. Ciekawe, co będzie dalej.

mistrzostwa jaworzna w kurczaku z rożna (podsumowanie 2022, cz. 2)

Wyliniali rockmani pokroju Dżejmsa Bo czy Ozzy’ego narzekają, że nie ma już prawdziwych żab w Nasiołce dziś dobrej muzyki, dobrych kapel.

My, cała redakcja, choć nie chce nam się robić drugiej części podsumowania, udowadniamy, że jest inaczej. Zarówno tu, jak i tam.

Z ciężkim sercem robiłem selekcję, a i tak prawie tyle tych płyt, ile błędów w pracy Mateu Lahoza.

Ty, no to lecimy…

||ALA|MEDA||SPECTRA 01 [BRUTALITY GARDEN]

Trochę wody w Przemszy upłynęło od czasu, gdy słyszałem coś interesującego od Kuby Ziołka, gwiazdy naszego niezalu. Również analiza jego wypowiedzi, wykonana przez MC Nie Lubię Ambientu, nie nastrajała proziołkowo. A tu miła niespodzianka. Kolejna wariacja na temat nazwy „Alameda” i zwrot w stronę rytmów, które nieźle opisuje bandcampowy tag afro house.

(o)

ANTELOPERPINK DOLPHINS [INTERNATIONAL ANTHEM]

Fajnie było z żoną podyskutować na temat koncertu jaimie branch w katowickim NOSPR-ze, bo ja nie byłem nim zachwycony (bardziej podszedł mi występ kwartetu Anna Kaluza / Artur Majewski / Rafał Mazur / Vasco Trilla). Potem była już tylko wiadomość o śmierci Artystki (dużą literą, choć sama chciałaby, aby jej imię i nazwisko zapisywać małymi).

Swoją drogą, to niezła głupota, że tego, co się dzieje w imponującym budynku Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, nie można rejestrować.

(o)

BÖRNDROTTNIGAR DAUÐANS [IRON LUNG RECORDS]

To lubię. Post-punk, o którym można by powiedzieć wszystko, tylko nie to, że powstał w 2022 roku. Jednocześnie można powiedzieć o nim wszystko, tylko nie to, że jest jakimś pozerskim revivalem. Choć może i jest; w końcu, co ja wiem o scenie islandzkiej. Wątpię jednak, że jest.

Polski tytuł płyty to „Królowe śmierci”. Królowe są trzy plus jeden facio. Trochę wieje tu chłodem. Dawno temu, bo w 2014, Börn wydało poprzedni duży materiał. Do sprawdzenia.

(o)

COLUMBUS DUOSUPREMATIST [FONORADAR RECORDS]

„Mamy więc na Suprematist noise rock ożeniony z post-rockiem – zdecydowanie powyżej średniej”.

(o)

DUNUMSWHERE’S MY EIDI? [RADIO KHIYABAN]

Zespół Sijala Nasralli. Zespół z Durnham w Karolinie Północnej, lecz jego korzenie tkwią w Palestynie. Sama nazwa (łatwo sprawdzić, czym jest „dunam”), tytuł jednego z utworów (Love Letter to Ahmad Yassin), a zwłaszcza efektowny opis tego, co grają Dunums („Arty, noisey, post-rock, bedroom fake-jazz for a free Palestine”), rozwiewają wątpliwości, o co idzie walka. Myślałem, że to połączenie arabskiego folkloru z zachodnim rockiem odpije się szerszym echem. Projekt Nasralli stanowi dla mnie zagadkę i nie czuję się do końca pewnie, pisząc o nim. Nie jest to chyba jednak kolejna „egzotyka” do oswojenia przez Rojka na potrzeby Off Festivalu, by wzbudzić zachwyt starych capów „od muzyki” i młodzieży.

(o)

EARTHEN SEAGHOST POEMS [KRANKY]

Jacob Long, podobnie jak jego kolega z Black Eyes i Mi Ami – Daniel Martin McCormick, poszedł w elektronikę. Dla mnie jednak bardziej przyswajalną. Imponujące, jakie rejony muzyczne penetruje ta ekipa (Water Damage!). W przypadku Ghost Poems do tagów dodałbym też „dub”.

(o)

HINODE TAPESHINODE TAPES [INSTANT CLASSIC]

Wielki powrót Instant Classic. Pamiętam, że kiedyś byłem zdziwiony, iż to wydawnictwo nieźle rezonuje na zagranicznych portalach; i nie mam tu na myśli niszowych blogów. Ciekawe, jak będzie tym razem. Na razie wyborcza.pl uznała Hinode Tapes za piątą wśród najlepszych płyt br. Biorąc pod uwagę inne pozycje w zestawieniu, trudno powiedzieć, czy się cieszyć z takiego wyróżnienia.

Instant Classic wróciło z rewelacyjnym materiałem, zapowiedziało wznowienie Lines Wacława Zimpela. W tym przypadku akurat nic, tylko się cieszyć.

(o)

HTRKLIVE AT SYDNEY OPERA HOUSE [N&J BLUEBERRIES]

Australijskie ponuractwo, które śledzę od lat. W wersji live też nie chce się odczepić. Mam wyjątkową słabość do tego, co tworzą Jonnine Standish i Nigel Yang, a kiedyś również Sean Stewart, od śmierci którego minęło już 12 lat.

(o)

JON PORRASARROYO [THRILL JOCKEY]

Coraz rzadziej Thrill Jockey wydaje płyty, których chce mi się słuchać. Jednym z wyjątków jest ambient Jona Porrasa, który nie zginął w zalewie płyt określanych w ten sposób. Piękny, kojący minimalizm.

(o)

KRAUSETHE ART OF FATIGUE [VENERATE INDUSTRIES]

Znów w rocznym zestawieniu, bowiem greccy noiserockowcy trzymają poziom. I muzycznie, i graficznie. Klip też fajny:

(o)

LITURGYAS THE BLOOD OF GOD BURSTS THE VEINS OF TIME [THRILL JOCKEY]

O, znów Thrill Jockey. Znam chyba tylko jedną osobę, która lubi ten zespół. Czekam na dużą płytę, która ma wyjść w marcu 2023.

(o)

MARIA W HORN & SARA PARKMANFUNERAL FOLK [XKATEDRAL; SUPERTRADITIONAL RECORDS]

Panie grały ze sobą już jako nastolatki. Teraz – jak podpowiada tytuł płyty – postanowiły zmierzyć się z nieuniknionym. Wraz z nimi słuchacz.

(o)

MATTHEW SHIPP TRIOWORLD CONSTRUCT [ESP DISK]

„Kocham Coltrane’a, kocham Ornette’a, kocham Monka – ale pierdolić ich wszystkich, pierdolić tradycję i z całą pewnością pierdolić Chicka Coreę i Keitha Jarretta”. Przyjedź, chłopie, do NOSPR-u.

(o)

MELISA ZASŁUGUJĘ NA ISTNIENIE [KOTY RECORDS]

„Kilkanaście minut pełnych wpierdolu i emocji plus chwila wytchnienia (wytchnienia tylko od tego pierwszego)”.

(o)

OHYDAPAN BÓG SPEŁNI WSZYSTKIE PRAGNIENIA LEWAKÓW …I DOJDZIE DO KATASTROFY! [LA VIDA DE UN MUS; N.I.C.]

(o)

ONEIDASUCCESS [JOYFUL NOISE RECORDINGS]

Jakoś mnie ominęła muzyka nowojorczyków. Niby znam kapelę, a jakbym nie znał. Trzeba nadrobić, bo ta psychodelia z Success zaraża swoją witalnością.

(o)

PAN•AMERICANTHE PATIENCE FADER [KRANKY]

Mark Nelson chwilami na granicy muzyki umilającej oczekiwanie w centrum medycznym, ale nigdy jej nie przekraczający.

(o)

ROZWÓDGOLD [FONORADAR RECORDS]

„W życiu bym nie pomyślał, że słowo «rozwód» może się dobrze kojarzyć”.

(o)

SPIRITUALIZEDEVERYTHING WAS BEAUTIFUL [FAT POSSUM RECORDS; BELLA UNION]

Do tego, co zwykł grać ostatnio, Jason Pierce doczepił klimat swego opus magnum, czyli Ladies and Gentlemen We Are Floating in Space (tym razem na początku płyty słyszymy głos córki J Spacemana, nie jego dziewczyny). Słucham i słucham i jakoś to do mnie nie trafia. Może inaczej: trafia, ale wolałbym, żeby trafiało mocniej. Momenty niby są, ale wciąż i tak najbardziej podoba mi się otwierający całość Always Together With You, który osiem lat temu pojawił się w innej wersji na składance The Space Project. Będę próbował dalej.

(o)

THE POISON ARROWSWAR REGARDS [FILE 13 RECORDS]

Znów jakby lata 90. The Poison Arrows trochę podostrzyli i wyszedł im materiał lepszy niż poprzednie. Plus świetne wplecenie rapu We Are Collateral. Płyta miała się ukazać w 2020 r., ale premiera została opóźniona z powodu pandemii.

(o)

WARTHOGWARTHOG [TOXIC STATE RECORDS; STATIC SHOCK RECORDS]

To chyba trzeci materiał nowojorczyków, którego tytułem jest nazwa zespołu. Wciąż trudno tego nie lubić, bo wszystko, łącznie z grafiką, jest prima sort. Tylko z laci już nie wypierdala. Jeszcze się nie przejadło. Zobaczymy, co dalej.

Fajne chłopaki:

(o)

WHITE SUNSDEAD TIME [ORANGE MILK RECORDS]

Witamy – jak niemal co roku. Rzutem na taśmę weszło mi Dead Time. Stoję sobie, proszę ja ciebie, na przystanku Katowice Rondo, za mną fontanna przerobiona na choinkę, przede mną potrzebne jak rybie rower Rondo Sztuki, na słuchawkach White Suns i wtem! Wlazło, choć jeszcze przed chwilą myślałem, że będzie to pierwsza (albo druga) płyta w dyskografii nowojorczyków, która nie wlezie. Chyba trochę kocham ten zespół.

(o)

ZGUBAZNÓJ [LOŻA OFICYNA]

Znój może być odczytywany jako płyta niemal religijna. Efekt jest fantastyczny.

(o)

HITY Z SATELITY

A oto dwa ulubione przeboje 2022 r.:

Po tych wszystkich zgrzytach i trzaskach bas Flea i gitara Johna Frusciante (RHCP tylko z Fru!) koją uszy. Chciałbym, żeby zespół Kiedisa nagrał kiedyś 40-minutowy materiał. No, ale jaką mam gwarancję, że byłoby to akurat te 40 minut, które pasują mnie? Zdarza się chłopakom starszym panom lekko przynudzić na Unlimited Love (tak czy siak, może to jest faktycznie moja ulubiona płyta A.D. 2022?), ale dzięki takim piosenkom jak Aquatic Mouth Dance, It’s Only Natural, Watchu Thinkin’, Bastards of Light, The Heavy Wing, Tangelo czy mojej ulubionej White Braids & Pillow Chair i tak mają we mnie fana (który chyba jednak nie ogarnie wyjazdu na warszawski koncert RHCP. Choć kto wie?).

Jan Borysewicz mówił, że miał propozycję, by grać na wiośle w Red Hotach, ale odmówił. Szkoda w chuj.

(o)

Piosenka dla debili. Zabawna niczym najlepsze momenty Clerks i Trailer Park Boys.

Swagger Clerks GIF - Find & Share on GIPHY

Gdyby muzyka składała się wyłącznie z Funeral Folk i Zguby, człowiek nie miałby siły, żeby wstać i zamówić płyty.

Piosenka dla debili. Zabawna niczym najlepsze momenty Clerks i Trailer Park Boys. Gdyby muzyka składała się wyłącznie z Funeral Folk i Zguby, człowiek nie miałby siły, żeby wstać i zamówić płyty.

(o)

Dwa hity – jakoś źle to wygląda, więc dajmy trzeci. Gdyby istniała polska, niezależna lista przebojów, myślę, że ten utwór parę razy zająłby pierwsze miejsce. Zwłaszcza basista piętnaście miejsc pod rząd zajął.

(o)

Jestem tak stary, że wciąż używam last.fm. No to może jeszcze najczęściej słuchana przeze mnie piosenka w ubiegłym roku, błagająca wręcz o wideo:

Love is need
No love unscathed
Scarred and ill
And endless pain

maryna boryna szczygieł peleryna (podsumowanie 2022, cz. 1)

Rok się kończy, więc pora na zestaw ulubionych płyt. „Ulubionych”, nie „najlepszych”. Zdarza się, że wysoko oceniam jakiś materiał w recenzji, ale żebym go bardzo lubił – trudno stwierdzić.

Kolejność nie ma większego znaczenia. Może poza miejscem pierwszym, bo drugi album Titanic Sea Moon jest mi najbliższy – jeśli można tak powiedzieć – duchowo.

Żadnego krytykowania w tym podsumowaniu. Jezus patrzący z obrazu kupionego w Domach Tkaczy w Chełmsku Śląskim mówi, że nie warto.

A cały ten post wygląda paskudnie i nieczytelnie. Pora pomyśleć o jakichś zmianach graficznych.

(o)

titanic sea moontitanic sea moon [fonoradar records]

maść na szury

maść na szury

szur jebnięty jest

z natury

Mój ulubiony zespół stąd, więc się trochę poegzaltowałem w recenzji, ale wszystko podtrzymuję. Również to, że pierwsze 3-4 utwory mogły wyjść jako epka – żeby płyta była krótsza i bardziej spójna. Aha, Darek Dudziński wspaniałym perkusistą jest.

Prawdziwą ucztą dla tak wrażliwych osób jak ja są koncerty Titanica. Niestety, z powodu choroby żona i ja nie mogliśmy pojechać do Czech na te czary-mary.

egzaltacja recenzenta

(o)(o)

coagulantarchival recordings for paolo monti [antenna non grata]

Gdyby nie Marcin Olejniczak z Antenny Non Grata, może w życiu bym nie trafił na Coagulant (-a?), projekt Fabia Kubica. Bardzo cenię to wydawnictwo, regularnie dostarczające nam eksperymentalnych dźwięków na cedekach. Działające, podejrzewam, na granicy zwątpienia.

hipnotyczne drone’y

Poświęcając czas Antennie, nie zapomnijcie o emiterze i jego Five tracks from a single source:

(o)(o)(o)

deathcrashreturn [untitled (recs)]

Ekipa zaprzyjaźniona z Black Country, New Road. Muzycznie jednak to zupełnie co innego. Slint, Codeine, lata 90., ale bez stylizacji. Naturalne i doskonałe. Długie, a mimo to bez dłużyzn. Chciałbym deathcrash na żywo.

Podobne nudziarstwo:

(o)(o)(o)(o)

water damagerepeater [12xu] / but the rat was very smart [sophomore lounge]

(o)(o)(o)(o)(o)

Absolutnie wspaniałe. Trudno, żeby było inaczej, gdy spotykają się ludzie z Marriage, Black Eyes czy USA/Mexico. Najpierw wyszła Repeater, potem Rat – efekt tej samej sesji. Warto poznać obie. Minimalny maksymalizm, repetytywność, brud, geniusz. U nas w podobne rejony zapuszcza się chwilami morze. Daję obie płyty, bo choć chyba bardziej podoba mi się druga, kto wie, czy bym je odróznił.

(o)(o)(o)(o)(o)

nina nastasiariderless horse [temporary residence ltd.]

Historia tragicznej miłości Niny Nastasii, którą można przeczytać na jej Bandcampie, daje po łbie. Amerykańska artystka doszła do siebie (przynajmniej w dużym stopniu) i po kilkunastu latach wróciła z bardzo surową, minimalistyczną płytą. Nie jest to jej najlepszy materiał, ale wobec tego, co przeżyła, nie ma to wielkiego znaczenia. Zresztą jest to po prostu świetna płyta. Najmocniejszy utwór to This Is Love, który stał się obok A Dog’s Life moim ulubionym tej artystki.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)

oren ambarchi, johan berthling & andreas werliinghosted [drag city]

Australijsko-szwedzka współpraca, której efektem jest to cudo. Łeb mnie napierdala, gdy pomyślę, że istnieje taki artysta, jak Oren Ambarchi.

No i która lepsza, Ghosted czy trochę „thenecksowa” (gra tu Chris Abrahams) Shebang? Tak czy siak, 2022 rokiem Ambarchiego.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)

burnt friedman & joão pais filipeautomatic music vol. 1 – mechanics of waving [nonplace]

Nie ma już z nami Jakiego Liebezeita, lecz Burnt Friedman wciąż jest królem w świecie mechanicznych rytmów i nie pracuje z przypadkowymi ludźmi. João Pais Filipe mówi o tym, że CAN z Liebezeitem miało na niego ogromny wpływ. Więc to, że tworzy z Friedmanem, to piękna kontynuacja tego, co znamy z Secret Rhythms.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

immolationacts of god [nuclear blast]

Są tacy, co twierdzą, że Immolation znów zagrało to samo i że Acts of God to płyta zdecydowanie zbyt długa. Jebać ich.

Ten zespół to potęga. Zabija nawet z mp3. Aż boję się włączyć winyl.

Będąc przy death metalu, trzeba wspomnieć o epce Malefic Throne (Hells Headbangers), który tworzy m.in. Steve Tucker z Morbid Angel. Trzy wpierdole plus cover Sodom. No i zapowiedziana na przyszły rok duża płyta. Oby bolało.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

morzeorka [nasiono records]

W recenzji pisałem o tym, że lubię myśleć, iż taka muzyka mogła powstać tylko nad morzem. Gdy słucham orki, zdarza mi się pomyśleć też o Water Damage. I odwrotnie. Chyba już napisałem coś podobnego.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

faustdaumenbruch [erotox decodings]

To faust Zappiego Diermaiera, który odróżniamy od innych Faustów (w świecie niemieckiego krautocka też się kłócą) poprzez to, że nazwa zapisywana jest małą literą. Faust Joachima Irmlera to Faust, natomiast Faust Jean-Hervé’a Perona (do 2021 r. z Zappim) to FaUSt. Tak więc faust to w sumie nowy zespół, bowiem na koncie ma tylko Daumenbruch. Proste jak sprawy premii w polskiej kadrze.

Te trzy utwory nagrali Diermaier, Dirk Dresselhaus i Elke Drapatz. Dostali je inni muzycy (m.in. dwaj z Einstürzende Neubauten) i nie wiedząc, co kto robi, dograli swoje. Mistrzostwo.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

aleksandra słyżvibrant touch [warm winters ltd.]

Polska artystka mieszkająca w Norwegii wydaje płytę w słowackim labelu. Kiedyś dałoby to asumpt do rozważań na temat globalnej wioski itp., dziś dziwi to w takim samym stopniu, jak Hiszpan w polskiej ekstraklasie. Dość późno poznałem Vibrant Touch, nie wysłuchałem jej tyle razy, ile bym chciał, ale zachwyt jest.

I jeszcze jedna płyta, w której nie znajdziesz za wiele rocka, monka narren (Opus Elefantum):

I to na tyle. Może pojawi się druga część.

KONCERTY

Bywało się, choć rzadko. Za to na jakich.

The Cure (Kraków, 22.10.2022)

Ostatnio byłem na nich w katowickim Spodku. Kawał czasu. Pamiętam, że koleżanka wysyłała mi SMS-y z relacją z meczu Ligi Mistrzów Roma – Real (to była chyba druga kadencja Fabia Capello, więc trochę zleciało). Było ostro i bez klawiszy. Długo i wspaniale.

Teraz było czasem ciężko i głośno, no i były klawisze. Co najważniejsze, było długo i wspaniale. Początkowo jakoś to wszystko średnio mi brzmiało, lecz nie musiało minąć dużo czasu, żebym poczuł się jak w niebie i wzruszył parę razy.

A w klimat koncertu wprowadzały mnie wspomnienia, nieustająca miłość do Kjurów oraz stare „Non Stopy”.

Nick Cave and the Bad Seeds (Gliwice, 6.08.2022)

Cave (jest w wybitnej formie) nie jest dla mnie tak istotnym artystą jak Smith, ale w sumie niewielu jest, których bym bardziej lubił i podziwiał niż Australijczyka. Problem podobny jak z The Cure: zbyt wiele genialnych numerów, by nie znaleźli się rozczarowani setlistą. No i w sumie ja do nich należę, choć np. Vortex był przemiłą niespodzianką.

Dziwne wrażenie: na The Cure wydawało mi się, że jestem w tym samym miejscu, w którym byłem na Cave’ie. Te koszmarne Tauron Areny niczym się nie różnią. Siedząc w takim, pozbawionym wyrazu molochu, jeszcze bardziej docenia się fantastyczny budynek NOSPR-u. Tam zresztą widziałem w tym roku jaimie branch, której już nie ma z nami.

Pytanie (w obu przypadkach), na ile to zaangażowanie w granie, biorąc pod uwagę wysiłek fizyczny i psychiczny, jaki trzeba włożyć w trasy, jest kwestią kreacji pod publikę.

Aleksandra Słyż (Katowice, 12.11.2022)

Witamy panią ponownie.

Znów na siedząco, tym razem w Kinoteatrze Rialto. Najlepsze w Katowicach są właśnie kina: Rialto, Światowid i mój ulubiony Kosmos, w których można zobaczyć ambitne filmy współczesne, ale też starocie.

Podczas występu Słyż myślałem o tym, że mógłby się nigdy nie skończyć. Wsiąknałęm w tego typu granie (pętle, drone’y etc. w 2022 głównie dzięki Disintegration Loops Williama Basinskiego).

Starzy Singers (Łódź, 16.12.2022)

Po raz ostatni Starych widziałem 15 lat temu, na mysłowickim Off Festivalu. Co to był za koncert! Tzn. ten teraz, w Łodzi. W Mysłowicach też. W takim razie: co to były za koncerty! Pomyśleć, że w jednym roku zobaczyłem The Cure i Starych Singers. Było naprawdę doskonale. Miejsce świetne, ludzi pełno. Jak oni w ogóle grają – kłaniam się nisko, szacunek. Aż człowiek zapomniał w ten piątkowy wieczór o tym, że na dworze panuje pogoda nieprzyjazna dla żywych organizmów.

columbus duo – suprematist [fonoradar records; 2022]

columbus duo

fonoradar

Zdjęcie z koncertu w Łowickim Ośrodku Kultury

Bracia Swoboda do leniwych chyba nie należą. Dość regularnie, od lat, wydają płyty, a teraz w pewien sposób zatoczyli koło, bowiem „Suprematist” z wszystkich nagrań Columbus Duo (Ireneusz Swoboda – perkusja, Tomasz Swoboda – głos i gitara) najbardziej przypomina (przypomina o tyle, o i ile – jest po prostu najbardziej rockowa z dyskografii duetu) Thing (w nim Irek grał na basie, Tomek robił to, co teraz, a za bębnami siedział Tomasz Piotrowski) – wybitny zespół noiserockowy, który nagrał dwie, wznowione niedawno – przez Extinction i Fonoradar – płyty: „Rudder” (1997 r.) oraz „Killwater” (2000).

Przypomnienie o Thing przy okazji nowego materiału Columbus Duo to banał (jak pisanie o Ewie Braun w kontekście Titanic Sea Moon), ale chyba trzeba było to zrobić.

***

Zastanawiałem się, przy okazji której płyty Columbus Duo pisałem, że panowie w swych eksperymentalnych poszukiwaniach dochodzą powoli do ściany. Okazało się, że przy „Expositions” z 2014 r. (aż się wzdrygnąłem, zdając sobie sprawę, że tak szybko minęło tych osiem lat). Przez ten czas muzyka duetu stawała się coraz mniej nieprzystępna, ewoluując do noise rocka ożenionego z post-rockiem. Warto przypomnieć, że takie granie pojawiło się już na splicie z Guiding Lights.

***

Mamy więc na „Suprematist” noise rock ożeniony z post-rockiem – zdecydowanie powyżej średniej. Z francuskim wokalem, który dodaje tym utworom… No, czego dodaje? Raczej nie egzotyki, bo to jednak francuski, nie pendżabski. Może słowo „oryginalności” będzie OK.

Gdy słucham niezwykle przyjemnego dla ucha głosu Tomka Swobody, zapodającego francuskie teksty (czemu nie można ich przeczytać?!), żałuję, że będąc wielkim fanem francuskiego kina, nigdy nie nauczyłem się języka kraju Malle’a i Truffaut. A miałem nauczycielkę w ogólniaku francuską niczym Catherine Deneuve (choć pozbawioną jej urody). Cóż, lenistwo wzięło górę.

Tak, ten francuski to duży plus Columbus Duo. Tak jak angielski wokal Tomka w Thing mógłby być głosem seryjnego mordercy, tak „Francuz” z „Suprematist” chyba ma ochotę sprzątnąć Macrona. Albo jeszcze lepiej: Marie Le Pen.

Można by nawet spróbować sprzedać duet tworzony przez braci Swobodów jako jeden z najlepszych, jeżeli nie najlepszy, zespół gitarowej alternatywy znad Sekwany.

Tak, słucham takiego „Allez” i stwierdzam, że wiele więcej mi nie trzeba.

***

Teraz minusy.

1. Kawałki na CD lecą w niewłaściwej kolejności, dzięki czemu poczułem się jak za starych dobrych czasów, gdy Takt, MG czy inni piraci piosenki na kasetach układali nie w zgodzie z oryginalną kolejnością, lecz tak, by się zmieścić na stronach taśmy. W przypadku „Suprematist” trzeba zaprogramować odpowiednią kolejność piosenek w odtwarzaczu albo… słuchać jak leci.

2. Dziwnie, jak na mój gust, brzmią w niektórych kawałkach bębny (słychać to zwłaszcza w ostatnim, „Interiors”). Na pewno odrobinę bym je przyciszył. Właściwie chyba tylko w „Rite” brzmią idealnie. Swoją drogą, rytmy wygrywane przez Irka Swobodę bywają niezwykle ciekawe, czego bodaj najlepszym przykładem jest fantastyczny „Minimal”.

***

Nie wiem, która wersja Columbus Duo jest lepsza: eksperymentalna czy rockowa. Obecna na pewno jest bliższa memu sercu.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

PS Dobrze prezentuje się koszulka z okładką płyty. Polecam mimo specyficznego koloru.

PPS Trzeba też jasno dodać, że Columbus Duo to świetny zespoł koncertowy. Jeden z tych, dzięki którym zweryfikowalem opinię, że nie ufam kapelom bez basu.

przepych – i inne zabawne rzeczy [fonoradar records; 2022]

przepych

fonoradar records

素晴らしさ- tak w języku japońskim zapisujemy (przynajmniej według tłumacza Google) słowo „przepych” (chyba że nazwa zespołu nie oznacza – według definicji PWN-u – „rzucającego się w oczy bogactwa” lub „wielkiej ilości, różnorodności czegoś”, lecz pochodzi od czasownika „przepychać”).

Piszę o tym, gdyż wrocławskie trio przypomina mi – gdy akurat nie słychać polskiego wokalu – szalone zespoły japońskiej awangardy rockowej: słuchasz jednego utworu, trwającego cztery minuty, a masz wrażenie, że właśnie zaliczyłeś z pięć płyt różnych kapel. Masz wrażenie, że owi Japończycy zaraz wyskoczą z głośników i zaczną, dziwnie poprzebierani, odbywać dziwny performance w twoim pokoju. Dadzą krótki koncert za friko i znikną. Otwierająca „i inne zabawne rzeczy” „Kuchnia fusion” jest jakby streszczeniem płyty.

Pobawię się jeszcze w skojarzenia, bo lubię. Słuchając „i innych zabawnych rzeczy”, pomyślałem, że Przepych mógłby nieco przypominać Deerhoof, gdyby ekipa z San Francisco, zamiast flirtować z popem, zbliżyła się do punka. Co jeszcze? Może szaleńcy z Cardiacs, gdy atakowali słuchacza cięższymi fragmentami. I najprzyjemniejsze skojarzenie: świetny i zapomniany zespół Ameba – gdy łączą się wokal Ewy Głowackiej i jej gra na klawiszach. Jak kogoś interesuje, z czym kojarzy mi się zamykający całość utwór tytułowy – niech pisze na priv.

Mogę się tak bawić jeszcze jakiś czas, ale tak czy siak – Przepych to… Przepych. Tego post- czy artpunkowego tria nie pomylisz z żadnym innym. Niezależnie, czy słuchasz debiutu „Regresarabas”, czy „i innych zabawnych rzeczy”.

Przepych bywa męczący i irytujący. Męczący i irytujący maniakalnie powtarzanymi motywami, męczący i irytujący wokalem – obu „męczarni” najlepszym przykładem jest bodaj „Dron Dron Dron” (świetna jest tu zwłaszcza gitara). Oczywiście słowa „męczący” i „irytujący” robią tu za komplement. Alternatywa ma wkurzać, nie pozwalać usiedzieć, a nie szlajać się po Męskich Graniach.

Przepych bywa też wręcz kojąco przyjemny dla ucha. Jak w „In Europe”, i to mimo świetnych, „nerwowych” bębnów, które teoretycznie powinny zrobić z tego numeru rozpierduchę. No i może trochę pod koniec robią.

To, co się dzieje na „i innych zabawnych rzeczach”, może wprawić w kompleksy niejeden zespół. Myślę, że to nie fair ze strony Ewy Głowackiej (wokal, klawisze, sampler), Jakuba Majchrzaka (wokal, bas, gitara, sampler) i Łukasza Platy (wokal, perkusja, drum pad) [w trzech utworach pojawia się gościnnie Szymon Szwarc] – mieć tyle pomysłów i nie podzielić się nimi z mniej zdolnymi przedstawicielami polskiej alternatywy. Aż mi się przypomniał Ciaran McLaughlin z That Petrol Emotion mówiący: „Gdyby ktoś inteligentny, na przykład Prince, zechciał nam podpowiedzieć, co robić, posłuchalibyśmy. Nikt jednak nie kwapi się, by nam pomóc, nasze utwory kleimy więc z tych lichych, wątłych pomysłów, jakie wpadają nam czasem do głów”. Kurczę, pomyśleć, że kiedyś byłem na tyle wredny, by wymienić parę kapel, które powinny się zgłosić do Przepychu po parę wskazówek.

Ale pisząc całkiem serio – szkoda, że próbując mniej lub bardziej udolnie oddać to, czym jest Przepych, robię tu niejako za kronikarza rodzimego undergroundu.

„i inne zabawne rzeczy” to ostatnia płyta tria. Czasy trudne, więc wychodzi tylko na CD. Na winylu niedługo wyłącznie Adele i Depeche Mode.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o) 1/2

rozwód – gold [fonoradar records; 2022]

rozwód

fonoradar

Wydawca stwierdził, że „Gold” Rozwodu to „płyta roku”. Jednak odkąd niemal 30 lat temu Zic Zac próbował sprzedać zespół Wniebowzięci jako polską Nirvanę, nie ufam wydawcom.

Artyści raczej nie lubią, gdy się ich z kimś porównuje. Jakiś czas temu muzyk z zespołu czerpiącego wiadrami z klasyki nurtu post-punk poważnie się obruszył, gdy ktoś (nie ja) nazwał jego zespół „postpunkowym”. Dobrze chociaż, że recenzent nie wspomniał, iż wokalista sepleni niczym śp. Grzegorz Ciechowski.

Co ja poradzę, gdy zazwyczaj wszystko mi się z czymś kojarzy. Rozwód też, ale o tym za chwilę.

Wchodzimy na bandcamp zespolu i widzimy, że muzyka z „Gold” została otagowana w następujący sposób:

Nie wiem, skąd ten postpunk; ja bym tu dorzucił raczej doomjazz (chwilami, bo chwilami, ale pojawia się taki klimat na „Gold”). Oczywiście takie tagi mogą mówić wszystko i nic, ale myślę, że – poza postpunkiem – dobrze opisują drugą płytę Rozwodu. Płytę, o której… nie bardzo wiem, co pisać.

Chyba jeszcze tak nie miałem, żeby nie umieć sklecić pięciu zdań na temat albumu tak bogatego brzmieniowo, odwołującego się do kilku stylistyk, pełnego fantastycznych pomysłów, przywołującego na myśl cenionych wykonawców i – last but not least – najzwyczajniej świetnego, dużymi fragmentami porywającego. Dawno też nie miałem do czynienia z płytą, która przy jednym odsłuchu wydawała mi się niesamowicie fascynująca, a przy kolejnym przelatywała przeze mnie, nie zostawiając śladu. W końcu jednak za każdym razem te 38 minut i 27 sekund z „Gold” zaczęły sprawiać mi przyjemność.

Nową płytę Rozwodu idealnie się przyswaja na słuchawkach. Wtedy łatwiej (przynajmniej mnie) usłyszeć owe fantastyczne pomysły Damiana Kowalskiego, Czarka Rosińskiego i Szymona Szwarca. Jak choćby pojawiające się nagle to lekko nerwowe brzdąkanie na gitarze w kojarzącym się z Lotto (z tymi skojarzeniami chodziło właśnie o to genialne trio, o którym Rozwód przypomina mi w swych najlepszych momentach) – i może trochę Pan Sonic (mnie się ostatnio wszystko, co ma cokolwiek wspólnego z cięższą elektroniką, kojarzy z tymi Finami) – kapitalnym „Hantel V2”. Niby trochę od czapy, a jest idealnie. Albo kontrolowany chaos utworu „Diesel”, w którym trio zdaje się wcielać w rolę młodszych kolegów Mouse on Mars, jednocześnie trochę oddając im hołd, trochę ich przedrzeźniając. Gdy leci tytułowy „Gold”, myślę o kasetach wydawanych przez Pawlacz Perski. Albo arcydzielne „E” – wpierw postrockowo-doomjazzowe, w pewnej chwilami zamieniające się w ponury dub techno/industrial.

Koniec pisania. Tego trzeba posłuchać, i tyle. W życiu bym nie pomyślał, że słowo „rozwód” może się dobrze kojarzyć.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)1/2

„kto wierzy w szatana, musi być pojebany, nie?” – podsumowanie 2020, cz. II

Pierwsza dycha podsumowania 2020 roku bardzo ładnie się ułożyła, więc nie chciało mi się pisać drugiej części, ale zapomniałem wspomnieć o dwóch wydawnictwach, którym kibicuję, tak że wypada to nadrobić.

FONORADAR RECORDS

Dawno temu dwóch początkujących biznesmenów wydało dwie kasety świetnego niemieckiego zespołu Couch – „Etwas Benutzen” (słuchałem wczoraj – gra jak ta lala) i „Fantasy”. Wydajesz kasety, ale pod szyldem „Vinyl” – można i tak. Na ten nośnik zapotrzebowanie się skończyło i nic poza Couch już się nie ukazało w Vinylu.

W dziwnym, pandemicznym roku panowie wrócili jako Fonoradar Records i, mówiąc krótko, rozjebali – tym razem na winylach i CD. Titanic Sea Moon, wznowienie „Killwater” Thing, nowy June of 44, kapitalny Luggage, Columbus Duo i Guiding Lights… W 2021, który pewnie będzie jeszcze gorszy niż kończący się rok, też pojawią się ciekawe rzeczy.

Zapomniałem wspomnieć nie o dwóch wydawnictwach, lecz trzech, bowiem mamy jeszcze

PAWLACZ PERSKI i PATALAX

Eksperymentalna muzyka na… kasetach, dużo dub techno, którego jestem może nie fanem, ale na pewno sympatykiem.

Jest Pawlacz Perski, ale jest też Patalax, który powstał również chyba po to, by opowiadać krótkie, psychodeliczno-surrealistyczne bajki. A może sublabel Patalax zawładnął Pawlaczem? Ten wydał w tym roku tylko dwa materiały (Jachna/Ziołek/Buhl i Wojtek Traczyk), ten od bajek – cztery . W tym bodaj najciekawszy: „Mulet” Monte Omok. Ale może tylko dlatego najciekawszy, że dopiero czeka u mnie na odsłuch kaseta „Bezruch” Mechu.

Przejdźmy do drugiej dziesiątki mych ulubionych płyt:

(o)

facsvoid moments [trouble in mind records; 2020]

Post-punk i noise rock obok często rozbuchanego napierdalania mają też nurt minimalistyczny. Warto w tym miejscu wymienić australijskie My Disco (świetni byli na „Severe” [2015], na „Environment” [2019] od minimalizmu przeszli do pretensjonalności) oraz Luggage (kapitalna „Shift” [2019] i nie gorsza „Three” [2017], wydana u nas przez wspomniany Fonoradar). FACS grają w tej samej lidze i mniej więcej w tę samą grę, choć mam wrażenie, że na „Void Moments” nieco odeszli od swej surowości. Pytanie, czy słusznie. Tak czy siak, płyta świetna.

(o)(o)

the budos bandlong in the tooth [daptone records; 2020]

Pod tym fajnym tytułem kryje się najlepszy istniejący soundtrack do najlepszego nieistniejącego amerykańskiego sensacyjnego filmu z lat 70.

(o)(o)(o)

pay for painpain [dark medicine; 2020]

Można grać w 2020 tzw. indie rock i nie być miałkim. Ta płyta to – może to krzywdząca opinia – tak naprawdę dwa numery: otwierający całość „Fallen Angel” i zamykający – „Until I Walk Through the Flames”. Paradoksalnie, gdyby Pay for Pain wydali singiel, uznałbym, że to za mało, żeby ich wrzucić do tego zestawienia.

(o)(o)(o)(o)

incantationsect of vile divinities [relapse records; 2020]

Nigdy nie pokocham death metalu z powodu komicznego imidżu oraz debilnego przekazu, ale ta płyta to po prostu 12 doskonałych, ponurych numerów legendarnej kapeli, które fantastycznie wwiercają się w czaszkę.

(o)(o)(o)(o)(o)

oily boyscro memory grin [cool death records, static shock records; 2020]

Brudny jak dupsko szatana punk czy tam hardcore Australijczyków po części związanych z doskonałą postpunkową kapelą Low Life. Dlaczego można grać tak dobrze punka? Chyba nie dlatego, że się nie jest z Polski. A może?

(o)(o)(o)(o)(o)(o)

odrazarzeczom [godz ov war; 2020]

Chwilami płyta może irytować tym zaśpiewami à la górale, którzy wyszli z siłowni ze śpiewem na ustach, albo gitarami, jakby gościnnym występem raczył nas Grzegorz Skawiński. Ale tak czy siak, Odraza to obecnie bodaj najlepszy metal w tym kraju, z na dodatek niegłupimi tekstami (Furia przegrywa kretyńskimi lirykami Nihila). Inna sprawa, że jak popatrzysz na plecy koszulek Odrazy, widzisz, że jest to jednak, niestety, fucktycznie metal.

A jak bywa tak se na „Rzeczom”, to trzeba się wsłuchać wyłącznie w grę perkusisty – dobry typ. Nie wiem, czy lepsza ta płyta, czy surowa „Esperalem tkane”. Na pewno obejrzałbym krakowski zespół na żywo.

Bardzo ładna okładka. Plus ksywa Stawrogin (oczytani metale odczuwają dumę).

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

młody dzbanżycie na parkingu (edycja żałosna) [2020]

Najpierw miałem tu wrzucić Oranssi Pazuzu, ale jak ostatnio słuchałem tegorocznej płyty Finów – „Mestarin Kynsi”, to w sumie miałem lekkie kino. Ten śmieszny wokal plus to muzyczne zadęcie – co za pierdolety. Więc niech będzie zamiast nich Młody Dzban – za porównania i wsamplowanie bohaterów „Chłopaków z baraków”.

A w ogóle to przecież Smarki wrócił:

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

columbus duo and guiding lightscolumbus duo avec guding lights [fonoradar records; 2020]

Głównie z powodu dwóch znakomitych numerów Columbus Duo.

recenzja

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

jarsджрc III [pogo records; 2020]

Klasyczny, można powiedzieć, noise rock, ale to po prostu Jars, nie kolejna podróbka Unsane. Żeby tak u nas grano jak w Moskwie… I pomyśleć, że ludzie zachwycają się nową płytą METZ.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

neil young & crazy horsereturn to greendale [reprise records; 2020]

Koncert z 2003 r., prezentujący materiał z płyty „Greendale” wydanej w tym samym roku. Trochę od czapy wydawnictwo w tym zestawieniu, bo archiwalne, ale był to wspaniały występ, zwłaszcza „Be the Rain” chwyta za serce.

Young nagrywa w domu, wydaje archiwalne nagrania (w tym roku ukazało się 10-płytowe „Neil Young Archives Volume II: 1972–1976”, zawierające m.in. materiał z sesji z „Zumy”) – 75-letni Kanadyjczyk zawstydza młodych.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

tarlive i inne

2019 był rokiem koncertówek Sonic Youth. W końcu znudziły mi się te bootlegi, a czarę goryczy przelały kiepskie „Rarities 2”. W tym roku z miłą chęcią odsłuchiwałem za to nagrań live jednej z moich ulubionych kapel lat 90., Tar.

Ach – uwaga, piszę jak Krzysztof Varga – pójść na koncert, i stresować się, czy aby na pewno zagrają „Dark Mark” i „Viaduct Removal”.

Oprócz koncertów (sami twierdzą, że w najwyższej formie byli, gdy grali z The Jesus Lizard), ukazała się płyta z nagraniami z prób „Abogados!” oraz materiał zespołu Luckyj, w których grało bodaj dwóch typów z Tar.

Szanuję za to, że zamiast wydawać te rzeczy na winylach, po prostu wrzucają je za dolara lub za darmo na Bandcamp.

***

Nie rozumiem ludzi, którzy ględzą o tym, że kiedyś było lepiej, że teraz nie ma dobrych płyt itp. Kiedyś było lepiej, kondonie, bo ważyłeś o 20 kilo mniej, a twój kac trwał dwie godziny, nie dwa dni. I tyle. Przecież obecnie świetnych polskich płyt wychodzi tyle w ciągu roku, ile kiedyś przez dekadę. Za granicą też dają radę.

Śmieszą mnie podsumowania z 50 albo setką pozycji, ale sam mógłbym dołożyć do tych swoich dwudziestu płyt wiele innych. Oto parę dodatkowych:

Jest tego od groma.

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku.

„dziękujemy rodzicom za to, że nie ulegli pokusie aborcji” – podsumowanie 2020, cz. I

Powoli żegnamy ten pojebany rok. Oto jego szalenie potrzebne podsumowanie.

***

Zacznijmy od najlepszej okładki. W zeszłym roku była to „High Anxiety” Oozing Wound (to również moja ulubiona płyta 2019; szkoda, że Thrill Jockey tak kiepsko wydał winyl), w tym zdecydowanie wyróżnia się obrazek ze „Still Laughing” GAG (swoją drogą, bardzo dobra rzecz). OFF Festival 2018, „Tylko kiedy się śmieję”.

***

Zanim wymienię swoje ulubione (niekoniecznie najlepsze) płyty 2020, słówko o rozczarowaniach. Na pewno nie wrócę do dziwadła, które wydali wspomniani Oozing Wound. Daniel Blumberg po fantastycznej „Minus” przynudził na „On&On”. June of 44 wydali nowe wersje starych kawałków (w tym dwa potrzebne jak relaxy na Wyspach Kanaryjskich remixy) – jakieś to mięciutkie, zwłaszcza wokal; przykra niespodzianka. Wacław Zimpel oczywiście super, ale wciąż czekam na coś, co podejdzie mi tak bardzo, jak „Lines” czy LAM. Coriky mnie nie rozczarowało, bo nie licząc Ataxii, nie podchodzą mi rzeczy, które nagrywają byli członkowie Fugazi. À propos Ataxii, John Frusciante znów nagrał średnio fascynującą, elektroniczną płytę. Nie dał też wiele radości Thurston Moore, ocierający się o autoplagiat na „By the Fire” – gdy leci „Hashish”, czekam, aż dryblas z Florydy zacznie śpiewać „Sunday comes alone again…”. OK, koniec.

Pewnym – bo niewiele się spodziewam – rozczarowaniem jest postępujący upadek dziennikarstwa muzycznego. Do jego głównego atrybutu, nudy, doszedł kolejny: polityczna poprawność. Oto dziennikarz „Polityki” kończy recenzję płyty Siksy puentą: „Jeśli wam się podoba, to właśnie o to chodziło. Jeśli wam się nie podoba – tym bardziej”. Tak więc, czytelniku miły, jeśli nie cieszy cię wyżej wzmiankowana pozycja fonograficzna, to nie dlatego, że jest pretensjonalnym, asłuchalnym gniotem – po prostu masz, chłopie (damy, jakżeby inaczej, a priori lubią Siksę), problem ze sobą, z kobietami, może chciałbyś wstąpić do Straży Narodowej. Wspaniała dialektyka. Niech już ten dziennikarz zostanie lepiej przy wygłaszaniu laudacji dla Dawida Podsiadły.

Nie ma już – poza wyjątkami – gdzie poczytać o muzyce. Tak jak nie ma gdzie poczytać o piłce nożnej.

À propos czytania, oto trzy najlepsze książki o muzyce, jakie zmęczyłem w tym roku:

Pisałem o drugiej i trzeciej.

Aha, była jeszcze „Please Kill Me”, ale ona wyszła u nas wcześniej, w 2018.

***

OK, oto ulubione płyty:

(o)

lottohours after [endless happiness; 2020]

Najlepsza płyta najlepszego obecnie zespołu.

recenzja

(o)(o)

titanic sea moonexit no. 2020 [fonoradar records; 2020]

Bałem się rozczarowania, jednak okazało się, że panowie nagrali fantastyczny materiał. Koncert TSM we Wrocławiu był ostatnim, jaki zobaczyłem w 2020, i jednocześnie najlepszym. Gdyby nie było kowidu i zaliczyłbym więcej występów artystycznych, pewnie i tak sztuki tria Dudziński – Sulik – Szymański nikt by nie przebił.

Tu miał się pojawić wtręt na temat niedoszłego wydawcy TSM, ale nie lubię kopać, więc omijam temat.

(o)(o)(o)

próchnoniż [gusstaff records; don’t sit on my vinyl; 2020]

Zespół, mam wrażenie, niedoceniany. Wierzę, że kiedyś to się zmieni.

recenzja

(o)(o)(o)(o)

świetliki – wake me up before you fuck me [karrot komando; 2020]

Pod tym niespodziewanym tytułem kryje się kontynuacja ponuractwa „Sromoty”, w tym trzy mocne, depresyjne szlagiery („Monochron”, „Welocyped”, „Śmiertelne piosenki”). Gdyby jeszcze ta płyta została lepiej nagrana… Wydanie z pretensjonalną pocztówką zamiast tekstów.

Ale za to piosenka roku:

I fragment wywiadu roku:

(o)(o)(o)(o)(o)

brainbombscold case [skrammel records; 2020]

Seryjny morderca jest zmęczony, wręcz cierpiący („In sunshine or rain / I don’t go out / I’m in pain”), ale wciąż wwierca się w czaszkę.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)

geldbeyond the floor [iron lung records, static shock records; 2020]

Choć zdarzają się wyjątki (pierwszy przykład, jaki przychodzi mi do głowy, to Torpur), polski punk muzycznie wciąż stanowi pojarocińską, dezerterową traumę, tekstowo zaś uskutecznia moralizatorstwo, które za serce może chwycić co najwyżej albo jednostkę co prawda dorosłą, lecz niezbyt żwawą intelektualnie, albo małego Jasia odmrażającego uszy na złość mamie.

Czy punk musi być drętwy? Czy Szymek musi się zgadzać z Krzychem, sprawdzając po drodze, co myśli Darek i inne GWpunki? Niekoniecznie, o czym świadczy pierwsza z brzegu płyta Iron Lung Records. Chociażby tegoroczny materiał australijskiego GELD. Wpierdol. Aha, to nie jest „album pierwszy z brzegu”, to doskonała płyta.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

moron’s moronslooking for danger [slovenly records; 2020]

Gdy pierwszy raz włączyłem mp3 z tym materiałem, pomyślałem, że tylko omyłkowo zapisałem go w folderze do ewentualnych recenzji z polską muzyką. Moron’s Morons są zupełnie pozbawieni tutejszych smętnych przyległości, ale nie są podróbą: są autentyczni i pojebani. Garażowy punk najwyższej próby.

recenzja

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

sprainas lost through collision [flenser records; 2020]

Wehikuł czasu z LA. Trudno uwierzyć, że ten materiał nie jest znaleziskiem z lat 90. Jeden z nielicznych zespołów czerpiących garściami z tamtej dekady, który nie odstaje od najwybitniejszych przedstawicieli amerykańskiego, alternatywnego grania tamtych czasów.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

the microphonesmicrophones in 2020 [p.w. elverum & sun, ltd., 7 e.p.; 2020]

Po kilkunastu latach Phil Elvrum nagrał znów coś pod szyldem The Microphones. Słyszałem, że nudzi i zamienił się w Kozelka. Po pierwsze – nie nudzi, po drugie – daleko mu do pretensjonalności byłego lidera Red House Painters.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

dynasonic#2 [instant classic; 2020] / bootleg [czarny kot rec., dym recordings; 2020]

Ci to co chwilę goszczą u mnie na blogu albo na fejsie, więc wrzucę tylko linki do recenzji obu tegorocznych wydawnictw „klasyków dubwave’u”: „#2” i „Bootleg”.

***

2020 to również czas wielu wznowień. Mnie bardzo ucieszył winyl mojego ulubionego francuskiego zespołu Doppler, „Si nihil aliud”, wydany przez Bigoût Records. Trzeba było czekać na to 16 lat.

cdn.

lonker see + titanic sea moon / akademia / wrocław [10.10.2020]

Jak mam jechać do Wrocławia, wiem, że będzie padać i że odbędzie się jakieś demo. Najśmieszniej było przed Unsane trzy lata temu, gdy biedna grupka nazioli przez megafon odczytywała swoje wysrywy, subtelnie łącząc homoseksualizm z wszawicą. Teraz, w sobotę 10 października, swoje racje przedstawiali antycovidowcy. Może jestem przeczulony, ale widok policji i biało-czerwonych flag nie sprawia, że czuję się komfortowo.

Za stary jestem na tłuczenie się pociągami, ale co zrobić: chęć zobaczenia Titanic Sea Moon wygrała; wcześniej „trzech czwartych Ewy Braun” nie miałem okazji widzieć na żywo. W przeciwieństwie do Lonker See, którzy grali już chyba nawet w naszym przydomowym ogródku.

Tak jak koncertówka TSM „Mothers of All Valentines” przypominała mi o Ewie Braun (zwłaszcza tej z „Esion”), tak podczas wrocławskiego koncertu grupy nie myślałem o byłym zespole Darka Dudzińskiego (bębny, wokal), Piotra Sulika (gitara, wokal) oraz Rafała Szymańskiego (bas). No, może przez parę minut, na początku występu.

Słuchając i patrząc na to, co robią „Titaniki”, można odnieść wrażenie, że w sumie każdy mógłby tak zagrać. OK, może jednak nie mieszajmy w to Dudzińskiego – od lat podziwiam tego gościa jako perkusistę; szkoda, że marnował swój talent w solowym projekcie Przyzwoitość (choć to więcej niż fajna rzecz) i w Najprzyjemniejszych. Niby każdy, a jednak – mało kto. Titanic Sea Moon ma – nawet mądrzy ludzie używają tego określenia, gdy nie wiedzą, co napisać – „to coś”. Trio z północy Polski faktycznie to coś ma – pojawia się ono i w transach, i w czadach. Panie i panowie, TSM to zespół wybitny.

Byłem parę tygodni temu na koncercie ARRM. To świetny zespół, jeden z lepszych w naszym pięknym kraju. Jednak podczas sobotniego czarowania dźwiękami, za które odpowiadali panowie Dudziński, Sulik i Szymański, pomyślałem, że występ ARRM wyglądał przy sztuce TSM jak wykoncypowany pokaz muzycznych akademików. (Na marginesie, podczas grania ARRM objawił się typ, który miał plan codziennych, darmowych koncertów, upamiętniających „Ryśka Rydla”).

Pod koniec sobotnich harców widać było, że Szymański przeniósł się w inny wymiar. I takie jest granie tria Titanic Sea Moon. Intensywność, którą mogła się pochwalić Ewa Braun.

(o)(o)

„Exit no. 2020”, pierwszy studyjny materiał TSM, wydał Fonoradar Records. Na razie dostępny jest CD, w listopadzie pojawi się winyl.

columbus duo avec guiding lights [fonoradar records; 2020]

fonoradar records

columbus duo

guiding lights

Split zespołów, które wyraźnie wyróżniają się w polskim – przepraszam za wyrażenie – „niezalu”.

(o)(o)

Columbus Duo (Irek Swoboda – bębny; Tomek Swoboda – gitara, wokal) jest niepodobne zupełnie do nikogo, od lat idzie swoją drogą. I niezależnie od tego, czy gra abstrakcyjną, zgrzytająco-trzeszczącą muzykę, czy – jak teraz – dość przystępną, jest to po prostu Columbus Duo.

(o)(o)

Guiding Lights (Joanna Świderska – bas, theremin, wokal; Piotr Mączkowski – perkusja; Łukasz Ciszak – gitara, wokal) obecnie wyróżnia się tym, że gra coś, co można otagować jako „math rock” – czyli gatunek u nas nieuprawiany.

(o)(o)

Gdy pisałem o którejś z płyt Columbus Duo, zastanawiałem się, czy panowie – w swoich szumach, trzaskach i generalnym wyjebaniu na to, by komukolwiek się spodobać – nie doszli do ściany. Teraz grają zupełnie inną muzykę, bardziej przyjazną dla ucha. No i zaskakującą. Pierwszy numer – dziesięciominutowy, doskonały „Obligé, mec” – to przecież jakiś maniakalny blues. Drugi, „Ville”, też raczej przyjemny, niż wywołujący dyskomfort u słuchacza.

(o)(o)

Guiding Lights również radykalnie się zmienili. Od szybkich indie-punkowych (ale durne określenie – mojego autorstwa) numerów do wspomnianego math rocka.

(o)(o)

(W sumie Columbus Duo odejście od wypracowanego stylu zasygnalizowało już na koncertówce „Schein”, a Guiding Lights na epce „Ok for Now”).

(o)(o)

Polecam koncerty obu zespołów. Byłem na ich wspólnym (tzn. nie grali razem w piątkę, tylko jedni po drugich) występie w październiku ubiegłego roku w krakowskiej Bazie. „Weterani” zagrali wybitnie, „młodzież” – bardzo dobrze.

(o)(o)

Z uwagi na oba numery Columbus Duo kolejne udane wydawnictwo Fonoradar Records pewnie trafi do mojego podsumowania najlepszych albumów roku. Guiding Lights jest tu trochę za mało (niecałe sześć minut, w tym minuta czegoś w rodzaju ambientu), żeby się zachwycić. Ot, zajawka przed dużą, mam nadzieję płytą. Tylko i aż tyle. No chyba, że znów zmienią styl.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)