celia mancini – kiasu [1996] / king loser – sonic super free hi-fi [1993]

linki w komentarzach / links in comments

soundcloud

king loser

flying nun

festival

Minusem internetu jest to, że co chwilę dowiadujesz się, że ktoś umarł. Śmierć, jak wiadomo, nie omija muzyków; i to niekoniecznie tych urodzonych w latach 30. czy 40. Te mało odkrywcze myśli pojawiły się w mojej głowie, gdy słuchałem składanki „The Celia Mancini Tapes”, na której znalazły się utwory nagrane przez nowozelandzką artystkę Celię Mancini, solo i z rożnymi kapelami: Celia Mancini & The After Dinner Mints, King Loser, The Stepford 5, Snapper, The Axel Grinders oraz Mothertrucker.

To składanka pośmiertna, wydana w 2018 r. przez Leap Decade Records. Mancini zmarła 1 września 2017 r. Miała 50 lat. Kiepski wiek na umieranie.

Z ww. kapel najbardziej znany jest chyba King Loser. Znany, ale nie u nas. Nasi spece od muzycznej alternatywy potrafili zazwyczaj pisać tylko o tym, co pochodzi z Wielkiej Brytanii czy USA, dlatego nawet gitarowe dźwięki innych anglojęzycznych krajów, jak Nowa Zelandia czy Australia, były u nas zagadką na miarę kamiennych kręgów z Bytowa. W sumie – poza wyjątkami – jest tak do dzisiaj. No chyba, że trafi się kierunek faktycznie egzotyczny, jakaś Białoruś czy coś w ten deseń, wtedy z uznaniem pisze się o artyście, tyle że to uznanie odczuwane na widok psa grającego na pianinie.

Żeby uczcić pamięć Celii Mancini aka Celii Pavlovej (prawdziwe nazwisko to Celia Geeta Mary Patel), silnej osobowości w niełatwym dla kobiet świecie rock’n’rolla, od połowy lat 80. bardzo ważnej postaci nowozelandzkiego undergroundu, wrzucam dwie płyty: drugi materiał wspomnianego King Loser, który nasza bohaterka, obsługująca klawisze, bas, gitarę i wokal, założyła wraz z Chrisem Heazlewoodem – „Sonic Super Free Hi-Fi” (Turbulence Records [LP i CD; 1992] / Flying Nun Records, Festival Records [CD; 1996]) oraz trzyutworową „Kiasu”, nagraną jako Celia Mancini (Flying Nun Records [7”; 1996]).

Brzmienie „Sucked in Rock N’ Roll Cunts” skutecznie kompromituje te wszystkie fajniackie, noworockowe kapele, bezpieczne w swym wykoncypowanym radykalizmie.

„Sonic Super Free Hi-Fi” przypomina mi trochę Beat Happening. Tyle że zespół z Olympii kojarzy mi się z dobrym blantem i latem, a King Loser – z zimą i raczej cięższym stuffem. Kapitalny album.

Płyt, które Celia nagrywała, czasem nie można znaleźć nawet na Soulseeku, nie mówiąc już o kupieniu w ludzkiej cenie czy o nabyciu w ogóle.

Część zdjęć i informacji wziętych z rnz.co.nz

fot. Brigid Grigg-Eyley
fot. Stella Gardiner

the honeymoon killers – turn me on [1987] / mikey mcmichaels

linki w komentarzach / links in comments

scaruffi

discogs

The Honeymoon Killers, jeden z wielu zespołów, w którym udzielał się Jon Spencer (The Blues Explosion, Boss Hog, Pussy Galore…), usłyszałem po raz pierwszy chyba w trójkowej audycji „Ręka boksera”, którą prowadził Maciej Chmiel; był to 1992 rok czy jakoś tak, a gośćmi byli ludzie z zine’a „Korek”. Poleciał wtedy kawałek, który zrobił na mnie ogromne wrażenie, ale jak lecę teraz przez dyskografię nowojorczyków, nie umiem trafić na tamtą piosenkę (a może była to „Dazed’n’Heazy” z „Turn On Me”?). Oczywiście może być tak, że to nie byli Honeymoon Killers, „Korek” i Chmiel (choć ten świetny dziennikarz – chyba raczej tak. Bo kto inny wieczorem w Trójce?).


Słynna, „seksistowska” okładka „Korka” – z panią Cristiną Martinez w roli głównej. Zerknijcie zresztą na zawartość pisma – nie jest to raczej „Teraz Rock” ani „Pasażer”

Na „Turn Me On” nie pojawił się jeszcze wspomniany Spencer (z tego, co widzę grał dopiero na ostatniej studyjnej płycie HK, „Hung Far Low”), pojawiła się za to jego żona Cristina Martinez (jej pierwszy materiał nagrany z HK) wraz z resztą stałego/starego składu: Jerrym Teelem, Lisą Wells oraz Sally Erdoso. Trzeba przyznać, że Teel umiał się ustawić. A może był wkurwiony brakiem męskiego towarzystwa? Niestety, nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie.

Grający brudnego, garażowego rocka The Honeymoon Killers rozwiązali się, gdy Teel postanowił założyć grających brudnego, garażowego rocka Chrome Cranks. Swoją drogą, też świetny zespół.

„Turn Me On” (w sumie nie wiem, czemu akurat ten przykład chamskiego bluesa wrzuciłem) chyba nigdy nie ukazał się na CD, ale można go kupić w ludzkiej cenie na winylu. Wydał to Buy Our Records, prowadzony przez dwóch typów z Adrenalin O.D.

***

Mikey McMichaels (nawet nie wiem, czy podlinkowałem tę stronę, co trzeba, ale raczej tak). Fajne, surowe foty.

moron’s morons – looking for danger [slovenly records; 2020]

bandcamp

slovenly.com

facebook

1. Trudno jest znaleźć nowy polski zespół z dobrą nazwą.

2. 13 kawałków to trochę za dużo. Płyty z garażowym punkiem powinny mieć osiem, góra 10 piosenek.

Te dwa zarzuty to w sumie jedyne, jakie mam do „Looking for Danger”.

Na nowym materiale Moron’s Morons wszystko leci, jak trzeba (po basie na dzień dobry w „Rise with Me” już wiadomo, że będzie OK). Warszawiacy – jak sami piszą – wzorują się na The Stooges, Dead Boys, Pagans, Reatards, Germs i Teengenerate. Czy można inspirować się zespołami często sprzed 100 lat i brzmieć świeżo? Można. Wszystko tu gra, jak trzeba. No i to bardzo równa płyta, nie ma tu numerów, które by odstawały od reszty (poza „Driller Killer”), nie są też na jedno kopyto. (Piszę to, słuchając „Looking for Danger” z otrzymanych od zespołu empetrójek w karczemnym bitrejcie 128 kbps, ale przy takim, garażowym graniu można to przeżyć).

Parę lat temu napisałbym: „Aż dziw, że są z Polski”. (Pochwały należą się zwłaszcza wokaliście, niejakiemu Philo Phuckphace’owi – dobry wokal to jednak wciąż rzadkość w naszym pięknym kraju). Teraz jednak poziom naszych kapel jest taki, że nikogo świetne płyty stąd już nie dziwią. Choć chwilami mam wrażenie, że jednak inne polskie kapele garażowe – z całym szacunkiem – brzmią przy Moron’s Morons jak Jorgi z Bogucic.

Krótko, bo niewiele jest głupszych zajęć niż pisanie o muzyce. „Tu nie ma miejsca na elaboraty, tu się dopierdala” – że posłużę się moim ulubionym cytatem.

Do zobaczenia na koncercie, ale może nie na Rocku na Bagnie. O ile dożyjemy.

(o)(o)(o)

Płyta Moron’s Morons ukazała się na winylu 20 marca, nakładem Slovenly Records. Ten prężny label wydaje naprawdę fajne rzeczy. Osobiście czekam – po świetnym singlu – na nową płytę The Monsters.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

wracam do domu i włanczam muzykę [1/2019] (ni., swervedriver, mono, leśniewski / nowacki, hank wood and the hammerheads, marriage + cancer, próchno, sun ra)


Charlie słucha Mono

Postanowiłem pisać co miesiąc po parę słów na temat płyt, których udało mi się uważnie wysłuchać. Pewnie chęci nie starczy mi już na luty, ale zobaczymy. Może to mi pomoże lepiej się odnaleźć w bajzlu, jaki powoduje milion wydawanych albumów miesięcznie.

Oczywiście wciąż zapraszam do podsyłania swoich wydawnictw – wtedy jest szansa na zrobienie o nich osobnego postu. Warunek: nośnik (może być nawet kaseta) i/lub pliki, które można pobrać na dysk.

Pozdrowienia dla tych, którzy wiedzą, skąd wzięła się nazwa cyklu.

ni. – noble impulse. + normal insanity. [tenzenmen; 2019]

Materiał wyszedł gdzie indziej w ubiegłym roku, ale jeden z moich ulubionych labeli – Tenzenmen – wydał go również teraz, więc czemu by o nim nie napisać.

Dziwaczna nazwa zespołu, pojebany tytuł płyty – to musi być Japonia. Na „nOBLE iMPULSE. + nORMAL iNSANITY.” ni. najdłuższy numer trwa 35 sekund. To hardcore, ale bez Simple Jacków z bandanami i groźnymi minami.

Leci konkret wpierdol ze szczekającymi wokalami i nagle mamy niemal funkowy fragment, że aż ma się ochotę włączyć Big Boys.

Garstka Polaków.

Czule pomyślę o .ni podczas kolejnego nudnego koncertu HC/punk.

(o)(o)(o)

swervedriverfuture ruins [dangerbird records; 2019]

Klasycy shoegaze’u – chociażby Ride – czasem udowadniają, że swoje kariery powinni zakończyć w latach 90., czasem – jak Slowdive – że nie muszą być przykrym archaizmem.

Jeżeli chodzi o najnowsze wydawnictwo Swervedriver (na pitchforkowej liście 50 najlepszych shoegaze’owych płyt znalazły się dwa dzieła kapeli z Oksfordu: „Raise” na 15. miejscu, „Mezcal Head” na 10.), słuchałem go bez bólu, chwilami z przyjemnością, ale nie sądzę, bym do niego wracał.

Z drugiej strony, gdy słyszę chociażby „Everybody’s Going Somewhere & No-One’s Going Anywhere” (bardziej w klimacie Morphine niż shoegaze’u) albo brzdąkanie przesterowanej gitary w tytułowym kawałku, nie żałuję tych kilku odsłuchów.

Pewnie na żadnej liście „Future Ruins” się nie znajdzie, ale jest to niezła płyta. I może dzięki niej w dwójnasób słychać świeżość debiutu, „Raise”.

(o)(o)(o)

mononowhere now here [temporary residence limited; 2019]

„God Bless”, „Nowhere, Now Here”, „Meet Us Where the Night Ends” … Jak widać po tytułach, Mono nie zmieniło poetyki. Wciąż raczej nie jest to zespół, który można by postawić obok Cosmic Psychos albo Starych Singers.

Nowa płyta Japończyków przynosi patetyczny post-rock, od którego – gdy go odpowiednio podkręcić – mogą popękać ściany. Nie brakuje na „Nowhere Now Here” również spokojniejszych, chwilami niemal ambientowych fragmentów. Wygląda na to, że autorzy „One Step More and You Die” wykonali swoje zadanie w 120 procentach. Mnie najbardziej podszedł chyba wspomniany „Meet Us…” z tym fajnym „gruchaniem”, dzięki czemu ten kawałek się wyróżnia. No i jest noise w finale.

Złośliwy powie, że „Nowhere Now Here” to imponująca ścieżka dźwiękowa pod spienione fale, zachmurzone niebo i burzę oraz kapiący deszczyk, gdy wchodzi pianinko. Ale ma to swój klimat. Chętnie poszedłbym na dobrze nagłośniony, siedzący koncert.

A to, że słuchając tego trwającego około dwóch tygodni materiału, mam wrażenie, że obcuję z czymś anachronicznym (podobny casus to Mogwai, choć Szkoci – z lepszym lub gorszym skutkiem – kombinują) oraz fragmentami nudnym niczym rock progresywny (zresztą Mono czasem jest tagowane jako progressive rock) – to już materiał na zupełnie inną historię.

Możesz włączyć tę płytę Mono, ale równie dobrze jakąś inną. W ogóle to mam wrażenie, że Mono ratuje to, że nagrywają się u Albiniego. „Lepszy” producent mógłby z ich materiału zrobić coś, co mogłoby zabrzmieć potężniej, ale jednocześnie ma się wrażenie, że rozwaliłoby to jedynie ściany z kartongipsu.

(Tak, wiem, że rock progresywny nie zawsze jest nudny).

(o)(o)(o)

leśniewski / nowacki – ślęża [2019]

Prawie jak Morawski / Waglewski / Nowicki / Hołdys he, he.

link

(o)(o)(o)

hank wood and the hammerheadsheads [2019]

Singiel nieocenionego Hanka Wooda i jego The Hammerheads. Po więcej niż udanej zeszłorocznej płycie panowie nie zwalniają tempa. Dwa szlagi w pysk jak się patrzy. Punk nie umarł, przynajmniej w Nowym Jorku. Zapętliłem jak zły.

(o)(o)(o)

marriage + cancerbro [self sabotage records; 2019]

Zupełnie nie ruszyła mnie zeszłoroczna płyta tych noiserockowców. Na dodatek najpierw ucieszyłem się, że to split zespołu Marriage z zespołem Cancer, a potem dowiedziałem się, że Marriage zakończył działalność.

Tegoroczny singiel to miła niespodzianka. Dwa bardzo dobre numery, którymi portlandczycy nie odkrywają Ameryki, ale daleko im też do epigoństwa. Nie jest to kolejny zespół, który nieudolnie próbuje grać jak Shellac, The Jesus Lizard czy nie daj Boże Unsane. Czekam na LP.

(o)(o)(o)

próchno – z kosą przez las [2019]

„Singiel zapowiada płytę długogrającą «Próchno», która ukaże się 22 marca 2019 roku. Płytę CD wydaje Gusstaff Records, a winyl Don’t Sit On My Vinyl”.

Pierwszy numer to lo-fi kraut (kurde, myślałem, że wymyśliłem coś oryginalnego, ale widzę, że sami się tak otagowali) z szatańskim wokalem, drugi to „brudny” ambient, który pewnie mógłby służyć jako otwieracz albo zamykacz albumu.

Przed państwem supergrupa (ktoś chyba na poważnie użył tego określenia, jakby to był Velvet Revolver) Próchno. Czekamy na więcej.

(o)(o)(o)

sun racrystal spears [modern harmonic; 2018]

Materiał nagrany w 1973 r. i ponoć zbyt kakofoniczny, żeby chciała go wypuścić Impulse!, która wydawała już Sun Ra. Coś tam się zmieniło w labelu należącym do ABC i płyta, która miała gotowy numer katalogowy, nie ukazała się na rynku. Trzeba było czekać na to oficjalne wydanie ponad 40 lat.

Szczerze mówiąc, nie widzę na tej płycie niczego – jak na tę chyba najbardziej kolorową postać w historii jazzu – wielce nieprzystępnego.

Free jazz w granicach rozsądku, z bardzo ciekawym wykorzystaniem minimooga. Jedyne, czego bym nie zalecał, to słuchanie „Crystal Spears” na słuchawkach. Minimoog leci jedynie w prawym kanale i troszkę to może męczyć.

Kolejne ze wznowień arcybogatego dorobku Hermana Poole’a Blounta. W ubiegłym roku Modern Harmonic wydało to na CD i LP, w styczniu „Crystal Spears” pojawił się na Bandcampie. Wcześniej był chyba tylko bootleg włoskiego Sinner Lady Gloria (2014 r.).

good night chicken – you like the taste, don’t you [music is the weapon; 2018]

bandcamp

facebook

musicistheweapon.pl

Good Night Chicken może nie uwodzą nazwą, ale warto poświęcić im uwagę. Duet z Bydgoszczy określa swą muzykę jako „dark surf” (albo ktoś za nich to zrobił) – ciekawie i dość adekwatnie.

Z surf rockiem zawsze miałem ten problem, że mnie nudził. Parę numerów – ok, ale w większej dawce – niekoniecznie.

GNC na szczęście szwenda się też po innych obszarach muzyki. Surf jest punktem wyjścia, ale panowie skręcają płynnie w stronę psychodelii czy garażowego rocka. Co jeszcze można usłyszeć w muzyce bydgoszczan? Chociażby nieodżałowane Women, które przywodzi na myśl bardzo dobry „How to Maintain a Diet in Ostróda”.

Music is The Weapon – wydawnictwo, któremu kibicuję nie od wczoraj – udanie weszło w rok 2018. Good Night Chicken co prawda nie zabija, lecz chwilami niemal porywa. No i „You Like The Taste, Don’t You” jest świetnie nagrana. Zdarza mi się narzekać na polskie płyty: a to, że wokal jest wysunięty jakieś sto metrów przed instrumenty, a to, że gitary brzmią zbyt miękko… Tu jest wszystko jak Pan Bóg przykazał: brudno (płyta brzmi niemal jak demo), ale nie jest to ten przypadek, gdy brud ma ukryć indolencję artystyczną. Jest to garaż, ale nie śmierdzący, w którym zaległy się szczury wielkości wzmacniaczy.

Inna sprawa, że ta programowo – jak sądzę – nieefektowna produkcja sprawia, że na płycie trzeba się skupić, bo inaczej przeleci niezauważona.

Chętnie bym zobaczył, jak GNC sprzedają swoją twórczość na żywo.

Pora wziąć się za drugą płytę wydaną przez MITW w tym toku – Kate Caulfield.

gołębie – dachy [2016]

10fuckingstars.wordpress.com

bandcamp

1

To, co grają Gołębie, przypomina mi trochę The Men z okresu, gdy nie brzmieli już radykalnie, ale wciąż nadawali się do słuchania.

Brzmienie gitar (bas i bębny też OK) i pewna, rzekłbym, przebojowość „Dachów” cieszą mnie niezmiernie, zwłaszcza że ten rok – w przeciwieństwie do 2015 – nie stoi pod znakiem udanych polskich płyt gitarowych.

Miał być na zakończenie jeszcze jakiś suchar dotyczący nazwy, ale zamknę jakże rozbudowaną całość stwierdzeniem, że jest bardzo dobrze i czekam na jeszcze. Wtedy też postaram się nieco więcej o Gołębiach napisać.

watery love – debut 45 [2009], two thrills [2011], die with dignity [2012], sick people [2014] / vincent littlehat

10fuckingstars.wordpress.com

linki w komenarzach / links in comments

watery love

richie records

negative guest list records

siltbreeze

in the red records

10fuckingstars.wordpress.com

Jak robiłem składankę podsumowującą 2014 rok (https://10fuckingstars.wordpress.com/2014/12/29/fuck-the-king/ – działa link do uloz.to), znalazł się na niej zespół Watery Love, który nagrał w tamtym czasie jedną z lepszych płyt – „Decorative Feeding”. Mam z tym albumem taki problem, że jeden numer podoba mi się dużo bardziej od innych – „Pumb the Bimbo” – i zazwyczaj go sobie zapętlam.

Ostatnio odsłuchiwałem single tej kapeli z – zdaje się – Filadelfii. Świetne numery, Mógłby ktoś u nas – znaczy się, w Polsce – tak fajnie zagrać w tym roku. A może oni jednak zamulają, a „Pump the Bimbo” to ich jedyny naprawdę dobry numer?

Spakowane chyba wszystkie single oprócz splitu z Kurt Vile & th’ Lovetones.

Właśnie wyszedł materiał „Nine Songs with Meg Drumming” (archiwalia z lat 2007-2009). Słuchajcie Trójki, Mam taką wizję, że puszczą w niej Watery Love. Będzie to oznaczać, że zespół się skończył, choć nigdy o Trójce nie słyszał.

PS Właśnie się zorientowałem, że single, które wrzuciłem, to zawartość „Nine Songs with Meg Drumming”. niech zyje moja niekumacja.

***

Vincent Littlehat

1

2

3

4

5

6

boss hog – cold hands [1990]

10fuckingstars.wordpress.com

coldhands2

cold hands 3

linki w komentarzach / links in comments

amrep

boss_hog

Przypomniał mi się zin „Korek”, bowiem na jednej z okładek pojawiła się Cristina Martinez z Boss Hog. Było to to samo zdjęcie, które zdobiło okładkę płyty „Cold Hands”. Widywał człowiek brzydsze kobiety w swoim życiu.

„Korek” był ok: bez typowo scenowego, politycznie poprawnego kija w dupie.

korek5_93_1
independentzambrow.blogspot.com

Boss Hog to jeden z zespołów Jona Spencera. Nie wiem, może i mój ulubiony, choć pod koniec brzmiał chwilami niemal popowo (pojawiły się nawet taneczne remiksy).

Zespół reaktywował się w 2008 roku. Niestety, koncertówka „Live At WFMU On The Cherry Blossom Clinic 12/20/2008” nie zachwyca.

Tak czy siak, zajebista kapela. No i okładki najlepsze. Wrzucam „Cold Hands” – najlepszy materiał. No i kawałki z niego, to pierwsze numery zespołu Martinez, jakie usłyszałem.

1

2

4

5

6

thee mighty caesars – thee caesars of trash [1986] / bettie page

10fuckingstars.wordpress.com

linki w komentarzach / links in comments

williamhamper.com

discogs

300x300

Jeżeli ktoś ma wrażenie, że słucha ostatnio za dużo „przeintelektualizowanej” muzyki, niech włączy Thee Mighty Caesars – to tak pięknie surowa muzyka, że aż trudno uwierzyć, że stoi za tym poeta, malarz, fotograf etc. Trudno też uwierzyć, że powstała w latach 80., nie 60.

Billy Childish, bo o nim mowa, wydał mnóstwo płyt – w tym roku też przynajmniej jedną: „Archaeopteryx vs Coelacanth” jako
Wild Billy Childish and The Spartan Dreggs. Wystarczy wejść na jego stronę, żeby zobaczyć, że chłop prowadzi raczej ożywioną działalność.

Doskonałe.

***

Nie mam czasu, żeby szukać zdjęć Stevena Johna Hampera aka Williama Hampera aka Billy’ego Childisha w necie, więc od czapy wrzucam Bettie Page.

1

2

3

4

5

6

Wspaniale zagrała Bettie w filmie „The Notorious Bettie Page” Gretchen Mol.

7

fuck the king!

103520-sheen-gallery-0006-img-0040-2-full-480w

(o)(o)
(o)(o)
(o)(o)

Znów na koniec roku przygotowałem składankę: po jednym (w przypadku Watery Love – dwa) kawałku z 15 ulubionych płyt (najlepsze na końcu). Znów było czego słuchać. Możecie sobie sprawdzić. Noise rock, punk, indie pop, funk, retarded rock – dla każdego coś miłego.

Kilka płyt rozczarowało, najbardziej „Two” Owls. Nie kupuję (dosłownie i w przenośni) też wzbogaconych reedycji moich ulubionych albumów: self-titled American Football i „Spiderland” Slint. Wiem, że gdy oba zespoły grały w latach 90., to zostały olane, a teraz sprzedają komplety biletów na swoje koncerty i że im się to należy, ale nie zmieni to mojego zdania: te „deluxe editions” są przekombinowane, by nie rzec: chujowe. Modę na to rozpoczął chyba Sonic Youth.

Najbardziej szkoda mi jednak kapitalnego bloga „The Elementary Revolt”. Jego raczej nikt nie zastąpi. Oprócz różnych crustów i screamów, można tam było znaleźć od groma noise rocka, a także taką perełkę, jak chociażby francuska Dalida. Ogólnie rzecz biorąc, blogi zdychają, coraz mniej do czytania i ściągania, ale warto niektóre odwiedzać. Na przykład ten.

Piosenka roku: The Growlers, „Good Advice” (najfajniejszy moment: jak koleś gra na wężu).

Życzę wszystkim udanego 2015 roku; zwłaszcza tym, którym chce się tu coś od czasu

Trzymajcie się.

%d blogerów lubi to: