A miało być Borowski / Sulik. Poważnie niczym w jazzie.
Bartosz „Boro” Borowski (min. rewelacyjne Lonker See [obecnie w zawieszeniu] i Why Bother?) oraz Piotr Sulik (kiedyś m.in. prawdziwa niczym ból zęba Guernica Y Luno i „najlepszy zespół w Europie” – Ewa Braun, dziś chociażby niezwykła formacja Titanic Sea Moon) – możemy więc mówić o „supergrupie” (albo raczej „superduecie”). Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że supergrupy często bywają atrakcją na miarę mysłowickiego dworca PKP albo zejścia po ziemniaki do piwnicy. Jak jest tym razem?
Spotkałem się z opinią (konkurs z nagrodą: zgadnij, czyja to opinia, a podaruję ci kota, który wysikał się na mój winyl Ritual de lo habitual Jane’s Addiction), że „w chuj takich płyt, a to jedna z tysięcy”. No i że za jakiś czas nie będzie się o niej pamiętać. Z drugą opinią mogę się zgodzić. W końcu kto dziś pamięta chociażby o wspólnej płycie Omara Rodrígueza-Lópeza i Johna Frusciante, absolutnie wspaniałej rzeczy w poniekąd podobnym klimacie, co nagrania Borowskiego i Sulika. Muzyki tyle wokół, że można oszaleć.
Jeśli to coś warte, z pierwszą opinią się nie zgodzę. „W chuj takich płyt” słyszałem i w „tej jednej z tysięcy” dostrzegam coś, czego większość nie ma (bo po prostu nie ma; a może, lecz nie poświęciłem należytej uwagi, bo akurat miałem ochotę na Immolation albo Red Hot Chili Peppers, nie na ambienty – nieważne). Coś, co przykuwa uwagę i uruchamia wyobraźnię.
Niestety artyści nie przysłali w celach promocyjnych żadnego współnego zdjęcia, więc wrzucam kibiców Senegalu z trwających MŚ. „Lwy Terangi” niestety poległy w starciu z „Lwami Albionu”
The Flat Parts of the Day… Podoba mi się klimat całości – jakby z postapokaliptycznego (space) westernu. Już psychodeliczny, „pustynny” „otwieracz”, 1:00 a.m. (mocno z czymś się kojarzący, lecz nie wiem z czym) wprowadza w ów klimat – klimat soundtracku do nieistniejącego filmu.
Te psychodeliczno-postrockowe (też ambientowe i bodaj raz prawie noise’owe) dźwięki zostały wygenerowane przez Borowskiego i Sulika przy użyciu czterech wzmacniaczy, dwóch gitar, loopów, efektów gitarowych wszelkiej maści, slide’u i być może nawet śrubokrętu. Ten nie w stu procentach potwierdzony śrubokręt brzmi groźnie, ale całość jest zaskakująco przystępna. To płyta, dzięki której raczej odpłyniesz (czy może, nawiązując do nienakręconego westernu, zgubisz się w kosmosie albo zjesz kaktus na prerii), niż sięgniesz po środek przeciwbólowy.
Jeśli coś mi tu nie pasuje, to czasem (rzadko, bo rzadko, lecz się pojawia) nieco banalna, kojarząca się z post-rockiem à la Mono, gitara (na marginesie, na żywo Japończycy miażdżą). No i „zamykacz”, 7:00 a.m., mógłby być ciekawszy, jednak to, że nagle się urywa, daje ciekawy efekt końcowy.
Wychodzi na to, że jest szansa, iż przynajmniej jedna osoba o The Flat Parts of the Day będzie nawet po dwóch latach pamiętać.
Acha. I tak sobie myślę, że skoro czasem dźwięki z tej płyty z czymś mi się mocno kojarzą, ale nie wiem z czym, to pewnie chodzi najzwyczajniej w świecie o to, co wcześniej, na innych płytach, zagrali Bartosz Borowski i Piotr Sulik.
I jeszcze jedno, mało istotne. Czasem wydaje mi się, że wymyślanie tytułów utworów instrumentalnych jest pozbawione sensu, ale potem przypominam sobie, że przecież mamy takie kawałki bez wokali jak Chłopek z Lego napił się prądu czy I Love You, I’m Going to Blow Up Your School, i stwierdzam, że sens jednak jest. Duet Boro/Sull. poszedł na łatwiznę, ale łatwiznę pomysłową (oksymoron?) – że tak to ujmę.
Water Damage to w sumie psychodelia, ale nie kojarząca się z kwiatkami i słońcem, lecz przywołująca na myśl raczej to, co The Velvet Underground mówili o hipisach. Wspaniałe.
„Repeater” wyszedł w kwietniu na winylu (12XU), a „But The Rat Was Very Smart” (utwory z tej samej sesji) w lipcu na kasecie (Sophomore Lounge).
Na Bandcampie zespołu można tez znaleźć parę innych nagrań.
„Minimal maximalism, repetition and squall”.
Chwilami podczas słuchania Water Damage zdarza mi się pomyśleć o naszym, rewelacyjnym składzie morze.
„Psychoakustyczne halucynacje” – sprawdzamy, czy warto im ulec.
***
Mam wrażenie, że Pawlacz Perski, kładąc nacisk na psychodeliczny charakter „Bloudit”, podkreśla odrębność materiału Staszka Fungusa od tego, co ten szacowny kasetowy label wydał wcześniej.
Mnie jednak owe utwory, które „(…) umieszczają nas wewnątrz miejsc będących dźwiękowymi halucynacjami opatrzonymi ścieżką dźwiękową” (Lech Nienartowicz), nie wydają się czymś bardzo odmiennym od wielu innych wydawnictw Pawlacza; zwłaszcza skojarzenie z „wodną psychodelią” Wojtka Kurka, którą mogliśmy podziwiać na „Buoyancy”, jest żywe.
***
Na chwilę z innej beczki. Do łba przyszła mi też poboczna refleksja, mająca się nijak do tego, co nagrał Staszek Fungus. Słuchając trzeciego utworu – „216 metrów, za oknem”, pomyślałem o tych wszystkich przeciętnych lub kiepskich zespołach rockowych, które nudę swej muzyki próbują przykryć psychodelizującymi zagrywkami. Problem ten występuje zapewne wszędzie, ale patriotycznie wymienię tu nasz Myslovitz. Z perspektywy czasu zabawnym wydaje się fakt, że jego lider Artur Rojek pozował na jedynego eksperymentatora w mysłowickiej grupie. Zabawnym, gdy skonfrontuje się dawne ambicje z nędzą jego obecnych, solowych dokonań. „Psychodeliczne ozdobniki jako narzędzie mające ukryć nudę muzyki rockowej i popowej” – temat, nad którym chyba warto się kiedyś bardziej pochylić.
Ale to tak na marginesie. Zostawmy szmirę, wróćmy do sztuki.
***
„Systematycznie odkształcane klimatyczne syntezatorowe pasaże” (znów Lenartowicz), wkomponowane głosy z otaczającego nas świata, niepokojący ambient i puls miasta. Staszek Fungus (trzeba wspomnieć, że za tym pseudonimem kryje się Michał Lejczak) zabiera nas w miejsca, które niewątpliwie warto zwiedzić, choć będąc tam, od czasu do czasu wypada zerknąć przez ramię, czy nie czai się za nami coś podejrzanego. Jest w tej muzyce dużo mroku.
***
„Bloudit” pozostawia lekki niedosyt, zrobiło na mnie nieco mniejsze wrażenie niż „Buoyancy” Kurka czy zwłaszcza kapitalne (i, jak znam życie, niedocenione i niezauważone) „Endless Fluctuations” Ostrowskiego, ale ta muzyka to i tak kolejny dowód na to, że Pawlacz Perski jest wydawcą z wybitnym gustem.
Inna sprawa, że przy tego typu graniu każde kolejne przesłuchanie tylko pomaga w jego odbiorze, więc niewykluczone za jakiś czas tego, co nagrał Lejczak vel Fungus, będę słuchał z równie dużą przyjemnością, jak materiałów Kurka czy Ostrowskiego.
***
Warto również zwrócić uwagę na świetną grafikę Lidii Wnuk, zdobiącą okładkę „Bloudit”. Tym, jak Pawlacz wydaje kasety, też można się pozachwycać.
Kiedyś było lepiej: gdy jakaś jazzowa albo okołojazzowa alternatywa coś nagrała, nazywało się to „yassem”, i już. Jak określić muzykę duetu Paweł Doskocz – Wojtek Kurek?
„Fryta, preparacja, melodia, trans i piosenki – wszystko, wyjątkowo bez elektroniki” – czytamy na Bandcampie wydawcy, Czaszki Records. Jak tu jest „melodia” i zwłaszcza „piosenki”, to ja właśnie siedzę z Patrycją Markowską na Zanzibarze.
„Energia gitary i perkusji osadzona w krótkich, skondensowanych formach. Brudne tematy, które dają się zanucić, żywiołowa perkusja, która nadaje wszystkiemu rozchwianego pulsu” – o, to już bardziej adekwatne, poza nuceniem.
Mnie ten materiał kojarzy się z… koncertem Doskocza i Kurka (przy okazji polecam tegoroczny materiał, „Buoyancy”). Piękny czas: Katowice, salka w „Drzwiach Zwanych Koniem”, 10 osób w środku (nie licząc muzyków), dobry set na gitarę i zestaw perkusyjny, potem piwo. Następnie nastał „Black Mirror” i tyle było z koncertów.
***
Nad „npm” czasem unosi się trochę zappowski klimat. Myślę, że takie coś mógłby też nagrać Macio Moretti, choć nie mam pojęcia, co robi obecnie, a bębnienie Kurka odpowiada mi bardziej niż jego. Świetny perkusista – i free, i uporządkowany. Lubię też granie Doskocza, który sprawdza się w jazzowej awangardzie, ale gdyby przyszło mu do głowy nagrać psychodeliczno-garażową płytę (oczywiście z Kurkiem), odrobinę piosenkową, to efekt również mógłby być więcej niż zadowalający .
***
Najlepsza na płycie jest chyba „Mogielica”, kojarząca się z niepiosenkowym Sonic Youth z domieszką mroku serwowanego przez obłąkańców z Les Rallizes Dénudés.
Pod koniec można poczuć zmęczenie „npm”, wynikające z dotychczasowej intensywności nagromadzenia dźwięków, nie ze słabości ostatnich numerów – „Kopy Kondrackiej” i „Świnicy”.
I dobrze. Po to jest awangarda: by wkurwiać i męczyć.
Pawlacz Perski tak dobrze opisuje wydawaną przez siebie muzykę, że właściwie wystarczyłoby wkleić opis „Buoyancy” z Bandcampa i dodać tylko, że warto ten materiał kupić.
Od paru lat słucham większości rzeczy wypuszczanych przez ten kasetowy label (i jego sublabel Patalax) i nie podeszła mi bodaj jedna. Takich artystów jak bohater tego postu, Fischerle, Mech czy Melatony zdecydowanie warto poznać.
Wróćmy do „Buoyancy”.
U Wojtka Kurka sonorystyczne eksperymenty w duchu współczesnej muzyki poważnej sąsiadują z transowymi rytmami o bardzo pierwotnej proweniencji. Wszystkie te niezwykłości autor wyczarowuje przy pomocy zestawu perkusyjnego wspartego autorskimi efektami stworzonymi w środowisku MAX/MSP, które przetwarzają materiał akustyczny w czasie rzeczywistym – zobaczcie sami: nie da się lepiej tego opisać.
Lubię w kasetach wydawanych przez Pawlacz Perski i zwłaszcza Patalax, że zawarta na nich muzyka pozwala uruchomić wyobraźnię, wymyślać fabułę w nieco nierzeczywistym, zazwyczaj mało przyjaznym świecie.
Kurek łączy zimną, „wodną” psychodelię z industrialnym klimatem (tyle że to raczej industrial kijów i kamieni, nie maszyn). Słuchając „Buoyancy”, przenoszę się do niespecjalnie przyjemnej jaskini.
Przyjemnie – jak wspomniałem – tam nie jest i woda kapie na łeb, ale dzięki temu, co nagrał Wojtek Kurek, chętnie tam posiedzę.
Kwintesencją tej płyty jest kapitalny, tytułowy numer.
Pierwsza dycha podsumowania 2020 roku bardzo ładnie się ułożyła, więc nie chciało mi się pisać drugiej części, ale zapomniałem wspomnieć o dwóch wydawnictwach, którym kibicuję, tak że wypada to nadrobić.
Dawno temu dwóch początkujących biznesmenów wydało dwie kasety świetnego niemieckiego zespołu Couch – „Etwas Benutzen” (słuchałem wczoraj – gra jak ta lala) i „Fantasy”. Wydajesz kasety, ale pod szyldem „Vinyl” – można i tak. Na ten nośnik zapotrzebowanie się skończyło i nic poza Couch już się nie ukazało w Vinylu.
W dziwnym, pandemicznym roku panowie wrócili jako Fonoradar Records i, mówiąc krótko, rozjebali – tym razem na winylach i CD. Titanic Sea Moon, wznowienie „Killwater” Thing, nowy June of 44, kapitalny Luggage, Columbus Duo i Guiding Lights… W 2021, który pewnie będzie jeszcze gorszy niż kończący się rok, też pojawią się ciekawe rzeczy.
Zapomniałem wspomnieć nie o dwóch wydawnictwach, lecz trzech, bowiem mamy jeszcze
Eksperymentalna muzyka na… kasetach, dużo dub techno, którego jestem może nie fanem, ale na pewno sympatykiem.
Jest Pawlacz Perski, ale jest też Patalax, który powstał również chyba po to, by opowiadać krótkie, psychodeliczno-surrealistyczne bajki. A może sublabel Patalax zawładnął Pawlaczem? Ten wydał w tym roku tylko dwa materiały (Jachna/Ziołek/Buhl i Wojtek Traczyk), ten od bajek – cztery . W tym bodaj najciekawszy: „Mulet” Monte Omok. Ale może tylko dlatego najciekawszy, że dopiero czeka u mnie na odsłuch kaseta „Bezruch” Mechu.
Przejdźmy do drugiej dziesiątki mych ulubionych płyt:
Post-punk i noise rock obok często rozbuchanego napierdalania mają też nurt minimalistyczny. Warto w tym miejscu wymienić australijskie My Disco (świetni byli na „Severe” [2015], na „Environment” [2019] od minimalizmu przeszli do pretensjonalności) oraz Luggage (kapitalna „Shift” [2019] i nie gorsza „Three” [2017], wydana u nas przez wspomniany Fonoradar). FACS grają w tej samej lidze i mniej więcej w tę samą grę, choć mam wrażenie, że na „Void Moments” nieco odeszli od swej surowości. Pytanie, czy słusznie. Tak czy siak, płyta świetna.
Można grać w 2020 tzw. indie rock i nie być miałkim. Ta płyta to – może to krzywdząca opinia – tak naprawdę dwa numery: otwierający całość „Fallen Angel” i zamykający – „Until I Walk Through the Flames”. Paradoksalnie, gdyby Pay for Pain wydali singiel, uznałbym, że to za mało, żeby ich wrzucić do tego zestawienia.
Nigdy nie pokocham death metalu z powodu komicznego imidżu oraz debilnego przekazu, ale ta płyta to po prostu 12 doskonałych, ponurych numerów legendarnej kapeli, które fantastycznie wwiercają się w czaszkę.
Brudny jak dupsko szatana punk czy tam hardcore Australijczyków po części związanych z doskonałą postpunkową kapelą Low Life. Dlaczego można grać tak dobrze punka? Chyba nie dlatego, że się nie jest z Polski. A może?
Chwilami płyta może irytować tym zaśpiewami à la górale, którzy wyszli z siłowni ze śpiewem na ustach, albo gitarami, jakby gościnnym występem raczył nas Grzegorz Skawiński. Ale tak czy siak, Odraza to obecnie bodaj najlepszy metal w tym kraju, z na dodatek niegłupimi tekstami (Furia przegrywa kretyńskimi lirykami Nihila). Inna sprawa, że jak popatrzysz na plecy koszulek Odrazy, widzisz, że jest to jednak, niestety, fucktycznie metal.
A jak bywa tak se na „Rzeczom”, to trzeba się wsłuchać wyłącznie w grę perkusisty – dobry typ. Nie wiem, czy lepsza ta płyta, czy surowa „Esperalem tkane”. Na pewno obejrzałbym krakowski zespół na żywo.
Bardzo ładna okładka. Plus ksywa Stawrogin (oczytani metale odczuwają dumę).
(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)
młody dzban – życie na parkingu (edycja żałosna) [2020]
Najpierw miałem tu wrzucić Oranssi Pazuzu, ale jak ostatnio słuchałem tegorocznej płyty Finów – „Mestarin Kynsi”, to w sumie miałem lekkie kino. Ten śmieszny wokal plus to muzyczne zadęcie – co za pierdolety. Więc niech będzie zamiast nich Młody Dzban – za porównania i wsamplowanie bohaterów „Chłopaków z baraków”.
Klasyczny, można powiedzieć, noise rock, ale to po prostu Jars, nie kolejna podróbka Unsane. Żeby tak u nas grano jak w Moskwie… I pomyśleć, że ludzie zachwycają się nową płytą METZ.
Koncert z 2003 r., prezentujący materiał z płyty „Greendale” wydanej w tym samym roku. Trochę od czapy wydawnictwo w tym zestawieniu, bo archiwalne, ale był to wspaniały występ, zwłaszcza „Be the Rain” chwyta za serce.
Young nagrywa w domu, wydaje archiwalne nagrania (w tym roku ukazało się 10-płytowe „Neil Young Archives Volume II: 1972–1976”, zawierające m.in. materiał z sesji z „Zumy”) – 75-letni Kanadyjczyk zawstydza młodych.
2019 był rokiem koncertówek Sonic Youth. W końcu znudziły mi się te bootlegi, a czarę goryczy przelały kiepskie „Rarities 2”. W tym roku z miłą chęcią odsłuchiwałem za to nagrań live jednej z moich ulubionych kapel lat 90., Tar.
Ach – uwaga, piszę jak Krzysztof Varga – pójść na koncert, i stresować się, czy aby na pewno zagrają „Dark Mark” i „Viaduct Removal”.
Oprócz koncertów (sami twierdzą, że w najwyższej formie byli, gdy grali z The Jesus Lizard), ukazała się płyta z nagraniami z prób „Abogados!” oraz materiał zespołu Luckyj, w których grało bodaj dwóch typów z Tar.
Szanuję za to, że zamiast wydawać te rzeczy na winylach, po prostu wrzucają je za dolara lub za darmo na Bandcamp.
***
Nie rozumiem ludzi, którzy ględzą o tym, że kiedyś było lepiej, że teraz nie ma dobrych płyt itp. Kiedyś było lepiej, kondonie, bo ważyłeś o 20 kilo mniej, a twój kac trwał dwie godziny, nie dwa dni. I tyle. Przecież obecnie świetnych polskich płyt wychodzi tyle w ciągu roku, ile kiedyś przez dekadę. Za granicą też dają radę.
Śmieszą mnie podsumowania z 50 albo setką pozycji, ale sam mógłbym dołożyć do tych swoich dwudziestu płyt wiele innych. Oto parę dodatkowych:
Do Próchna podchodziłem z dystansem, bo choć Marcel Gawinecki (m.in. Ugory i Melisa) oraz Bartosz Leśniewski (m.in. Artykuły Rolne i Obiekty) [trio zamyka Artur Sofiński z zespołu Drah, który akurat słabo znam] nie nagrywają niesłuchalnych rzeczy, to wszyscy owo Próchno podejrzanie mocno chwalili, a wiadomo, że muzyczny underground należy do środowisk, których członkowie lubią nawzajem się utwierdzać w przekonaniu, że jest świetnie, a może i jeszcze świetniej. Słyszałem też co prawda bardzo dobry singiel „Z kosą przez las”, ale dwa dobre numery to może i Hołdys by nagrał.
Gadałem też ostatnio z kumplem o tym, że męczą mnie od jakiegoś czasu nadęte kapele z wytatuowanymi i brodatymi chłopami w składzie i nawet średnio chce mi się jechać na Neurosis, a tu słyszę na Próchnie „rytualne” bębny, jak w bodaj „Enemy of the Sun”.
No więc słucham sobie tego tria z jakimiś uprzedzeniami z tyłu głowy, nie widząc niczego szczególnego w tym materiale, aż tu nagle – zażarło.
I to jest chyba najfajniejsze w słuchaniu muzyki. Są płyty, które podobają się od razu, ale potem nie ma się ochoty do nich wracać. Są takie, które rozczarowują, i nagle, w jednej sekundzie zaczynają wchodzić jak dobre piwo w wakacje.
Próchno ze swoim metalem dla niemetali, industrialnymi rytmami, ambientem, za który odpowiada raczej jakiś skacowany noise’owiec, niż Brian Eno, psychodelią, z intrygującym klimatem, za którym oprócz muzyki stoi okładka płyty i tytuły kawałków – jest propozycją, wybaczcie banał, niebojącą się czerpać od innych, ale też oryginalną. To jest po prostu zajebista, doskonale – choć brudno – brzmiąca płyta.
Brudny materiał, ale nie obrzydliwy. Gdybym szukał filmowych porównań, powiedziałbym, że jego brud kojarzy mi się raczej z „Taksówkarzem” Scorsese niż z rzygiem Smarzowskiego.
Numer „Z kosą przez las”, dłuższy o parę minut niż na singlu, to jest mistrzostwo świata.
PS W związku z tym, że kibole Neurosis są gorsi niż fani TVN24, informuję, że jestem fanem tego zespołu i kombinuję, żeby prosto z Warszawy jechać na niego do Gdańska.
PPS „Tym razem chciałbym zadać rozstrzygające pytanie: czy między kłamstwem a przekonaniem istnieje w ogóle przeciwieństwo?”.
Kibicuję zespołom, które robią za underground undergroundu. Tak jak kibicowałem Betanjehu, który niestety zakończył działalność.
Zespół z Lublina poruszał się w różnych muzycznych rejonach: noise rock, free jazz, post-rock, psychodelia… Zawsze awangardowo, ale nigdy (przynajmniej nie kojarzę takich nagrań) nie było to eksperymentalne pierdzenie dla samego pierdzenia.
„666” to soundtrack do komiksu trębacza. Udane męczenie buły. I pamiętajcie: unikajcie grania z Afrojaxem.