Kończę czytać Wszyscy kochają nasze miasto Marka Yarma. Co prawda alternatywna interpunkcja, zastosowana tradycyjnie przez Wydawnictwo Kagra, może wykończyć psychicznie, ale jednak świetnie się czyta tę historię mówioną o Seattle. Wniosek jest oczywisty i niewesoły: muzycy rockowi to ćpuny, alkoholicy i kretyni. „I muzyczki” – ktoś doda. Trudno nie dodać, skoro jedną z bohaterek książki jest Courtney Love.
A jak z jazzmanami? Ci też lubią kirzyć, ale może w ich głowach aż tak mocno nie hula wiatr, jak w łbach rockmanów. Pomyślałem o tym, trafiając w „Non Stopie” na zwierzenia Sławomira Kulpowicza, które spisał Wojciech Soporek. Sami poczytajcie:
W sumie niczego nie wiedziałem na temat tego obdarzonego nieco demoniczną urodą artysty. Ten tekst to świetna sprawa.
Przy okazji wrzucam dywagacje na temat niedoszłej reaktywacji The Smiths z tego samego NS. Wygląda na to, że było stosunkowo blisko tego rozpalającego wyobraźnię (Anglików) wydarzenia. A tak w ogóle, w życiu bym nie pomyślał, że zespół Morrisseya i Johnny’ego Marra istniał jedynie pięć lat.
Okładka tego numeru „Non Stopu” jest taka sobie, natomiast przedostatnia strona prezentuje się bardzo ładnie:
Wrzuciłem ten skan na Facebooka, ale – jak wiadomo – ten w końcu padnie, a mój blog jest wieczny. Fajny ten artykuł Marcina Rosińskiego. Ciekawe, czy to on.
– Jedziemy na Incantation do Krakowa? – zapytałem żonę.
– A kiedy grają?
– 20 października.
– Coś mi się kojarzy, że mamy już coś zaplanowane.
No i faktycznie. The Cure, które zobaczę po 14 latach, zagra wtedy, gdy swój wykurw zaprezentują deathmetalowcy z Johnstown.
***
19 lutego 2008 roku Robert Smith i jego koledzy pięknie się zaprezentowali w katowickim Spodku. Pamiętam, że grali długo (wykończony Smith zakończył występ hitem Just Like Heaven, a potem wymownym gestem oznajmił, że jest już „martwy”) i zabrzmieli niespodziewanie ciężko, a ja sprawdzałem SMS-y od koleżanki informującej mnie o tym, co się dzieje w meczu Ligi Mistrzów Roma – Real Madryt. Aha, mimo deklaracji lidera, że wstydzi się najstarszych kawałków (tych z Three Imaginary Boys), stanowiły one pokaźną cześć gigu.
Niedawno siedziałem w Gliwicach na Nicku Cave’ie & the Bad Seeds, żałując, że nie kupiłem biletu na płytę. Teraz żałuję, że to, co pokaże The Cure również zobaczę z wysokości jakiejś trybuny Areny Kraków. Próbowałem wymienić bilet na droższy, żeby być bliżej zespołu, ale nie ma szans – musisz kupić drugi, bo starego wymienić się nie da. Zwrócić też (by kupić inny), bowiem impreza ma się odbyć zgodnie z planem, więc nie ma ku temu podstaw.
***
1989 r., czas Disintegration i najlepszy okres „Non Stopu”. Smith chyba już wtedy zrzędził, że kończy działalność „Kjurów”. Jak widać, nic z tego; nie wydał też – jeśli mnie nic nie ominęło – solowej płyty, o planach na którą możemy przeczytać w tekście Andrzeja Turczynowicza (czy to on?). Jego wypowiedzi są zresztą ciekawe, np. ta o U2 i Simple Minds.
Myśląc o tym, że ostatnią płytę, którą lubię, Cure wydało w 1992 r. (to Wish, ostatnio wznowiona, więc pewnie zespół zagra parę kawałków z niej), zastanawiam się, jaki będzie krakowski gig.
Pewnie rewelacyjny. A ja, lekko wkurzony na siebie, będę się cieszył z tego, co grają, zastanawiał się, co poleci za chwilę, i myślał niezbyt odkrywczo, że czas strasznie zapierdala.
PS W weekend spodobało mi się wreszcie Bloodflowers.
Pozostańmy przy tym samym numerze „Non Stopu” dla recenzji autorstwa Jaha Rusala, dzięki której możemy się dowiedzieć, co autor sądzi o płycie „Nasz ziemski Eden” zespołu Papa Dance, gwiazdy ostatniego Off Festivalu. Czy może raczej P… D…. Muszę przyznać, że do dziś bawi mnie to, że Krzysztof Wacławiak nazwę znanej wszem i wobec innej kaszaniarskiej grupy zapisywał jako K…i.
Ten sam „Non Stop”, co w przypadku wywiadu z Trybuną Brudu, więc nie daję na główne skanu okładki, lecz zdjęcie z przedostatniej strony (na ostatniej jest U2), zwłaszcza że pingwiny komponują się z listem Szczurka.
Piękny list. Albo chłop miał talent, albo podrasował to jego krótkie opowiadanie ktoś z redakcji. Choć w „Non Stopie” – przynajmniej tym, który ja znam – nie było takiego zwyczaju.
Podoba mi się też krótki tekst Leszka Kundy (czasem szkoda, że nie ma jak sprawdzić, co dziś robi ktoś, kto dawno temu napisał coś, co zapadło w pamięć), dobrze podsumowujący całe to flower power. Pojawiła się w nim literówka: powinno być „Chayefsky’ego”, nie „Chayfsky’ego”. „Sieć” warto przeczytać. Świetny jest również film Sidneya Lumeta, będący adaptacją powieści.
Klikając dwa razy w obrazek, można go powiększyć. Można też wejść tu.
Zastanawiałem się, czy w ogóle wychodzą jeszcze jakieś pisma muzyczne, ale Tomasz Budzyński, który wrzucił na Facebooku zdjęcie z „Teraz Rocka” (poproszono go o podanie pięciu ulubionych płyt), oraz Irek Swoboda, który pochwalił się wywiadem z jego Columbus Duo w „Metal Hammerze”, rozwiali moje wątpliwości.
Tak czy siak, nie czytam magazynów, które wychodzą obecnie; lubię jednak wracać do starych, np. do „Non Stopu”. Ten miesięcznik wychodził od 1972 do 1990 roku. Najbardziej cenię go z okresu, gdy pisali w nim tacy autorzy, jak Jan Skaradziński, Filip Łobodziński czy Krzysztof Wacławiak. Co ciekawe, świetne pióro miał też redaktor naczelny w latach 1988-1989, Zbigniew Hołdys, choć już wtedy dało się u niego znaleźć lekko egzaltowane kawałki.
W numerze 10/1989 (fajny motyw z ceną pisma widoczną na okładce) można przeczytać arcyciekawy wywiad z Jackiem Wiśniewskim, wokalistą Trybuny Brudu, który przeprowadził Tomasz Ryłko, więc postanowiłem go tu wrzucić:
Pamiętam, że ogromne wrażenie zrobiły na mnie teksty zespołu. Wyobrażałem sobie, że kapela, która śpiewa takie rzeczy, musi grać może nie jak Dead Kennedys, ale chociaż jak Dezerter czy przynajmniej Moskwa. W końcu, gdy dorwałem kasetę Trybuny (pierwsze wydawnictwo w historii QQRYQ Productions), nie mogłem uwierzyć w przeciętniactwo tego grania.
„Demokracja wyłazi mi bokiem / propaganda wyżera mózg / faceci broniący pokoju / szczują gołębiami tłum” – ale teksty wciąż robią wrażenie.