the trigger quintet – the trigger quintet + 2 [1995] / dave heath

name your price

twistworthy records

Jedna z moich ulubionych składanek to „Ground Rule Double”. Wydały ją w 1996 Divot i ActionBoy 300, a znaleźli się na niej m.in. Shellac i Mineral, a także wiele mniej znanych kapel. W tym The Trigger Quintet, zespół z Houston, który pozostawił po sobie siódemkę z trzema utworami (Twistworthy Records – ostatni post na fejsie pochodzi z 2019) oraz dwa numery umieszczone na kompilacjach: „Slept for Seven Days” na wspomnianej „Grand Rule Double” i „Crash Course” na „Use This Coupon” (Slave Cut; 1996).

The Trigger Quintet grali absolutnie wspaniałe emo, z którego lata 90. napieprzają jak z „Clerks” albo flanela. To rzecz wchodząca na poziom Hoover, nie czarne grzywki.

Zespół istniał od sierpnia 1994 do lipca 1995 roku. Przynajmniej trzech z czterech jego członków grało w innych kapelach, ale albo ich nie znam, albo nie pamiętam.

Jest nawet koncert, ale kiepsko słychać:

***

Dave Heath (1931-2016). Warto obejrzeć krótki film o nim i poszukać innych materiałów na jego temat, bowiem David Martin Heath miał nieco większe ambicje niż zrobić fajną fotkę. Magia czarno-białej fotografii. Na zdjęciu nr 2 widzimy Roberta De Niro.

melisa – zasługuję na istnienie [koty records; 2022]

melisa

koty records

Ładnych parę lat temu pokładałem wielkie nadzieje w polskim, gitarowym graniu na podstawie tego, czym częstowały takie zespoły, jak The Spouds, Melisa czy Brooks Was Here. Po części wynikało to z początkowej nieświadomości, że to ekipy powiązane personalnie, więc nie mógł stać za tym jakiś szerszy trend. Wtedy też nie do końca sobie to uświadamiałem, ale być może lekkie przecenienie ich – było nie było, bardzo dobrych – nagrań (choć gdy teraz przypomniałem sobie pierwszy, noisepunkowy materiał Melisy, „Dla Melizy”, myślę, że może jednak ja tu nikogo nie przeceniałem…) wzięło się z faktu, że wymienione grupy stanęły przeciwko biedzie polskiego punka i hardcore’a; nie były ową biedą obciążone ani muzycznie, ani mentalnie. Stanęły przeciwko nędzy chujowego brzmienia, banalnych kompozycji, protekcjonalnego (a może raczej wzgardliwego) przekazu i – last but not least – ogólnej, punkowej głuchocie, dzięki której publika zawsze tłumniej przyjdzie na – dajmy na to – Eye for an Eye niż na Titanic Sea Moon, Columbus Duo czy… Melisę.

Wracając do owego protekcjonalnego przekazu – do granic został on chyba doprowadzony w kawałku Dezertera „Hodowla głupków” z płyty „Mniejszy zjada większego”. Jakże inaczej wypadają teksty Melisy czy Brook Was Here z ich „polskiej” płyty przy tych pisanych ex cathedra tekścidłach, traktujących słuchacza jak debila, który dowiaduje się, że jest nim, debilem, bo ogląda w telewizji nie te programy, które powinien.

Tak, teksty na „III” były miłą niespodzianką, zwłaszcza gorzkie „Lunaparki” („Kanały dzisiaj piękne, mogę być tu przez cały dzień / Przepaski, panny wyklęte, słucham płyt de press / Tacy sami, tacy sami / Strzelanie dzisiaj jest piękne, od rana ktoś bawi się / Maleo otwiera kopertę do jutra ma za co jeść”), przypominające nieco Świetlickiego, który robił sobie jaja z nie kogo innego, jak Malejonka: „Dzisiaj dostałem list od papieża / Pisze, że we mnie wierzy / Dzisiaj dostałem list od papieża / Pisze, że jestem niezły”).

Podobnie jest na nowym wydawnictwie Melisy (Marcel Gawinecki – bas, Mateusz Romanowski – gitara i głos, Antoni Zajączkowski – bębny), mającym dość (tu zabrakło mi przymiotnika; możecie sobie go dodać) tytuł „Zasługuję na istnienie”. Słowa napisane przez Romanowskiego zostają w głowie („chciałeś pluralizm / a stałeś się nami”), a ja mam przyjemne wrażenie, że nikt mnie nie poucza; że pisał je ktoś, kto po dyskusji nie podejmuje niezwykle radykalnego kroku, jakim jest usunięcie ze znajomych na fejsie.

Dobrze to też brzmi (nagrywali w Studiu Cierpienie Gawinecki i Zajączkowski). Inżynieria dźwięku na piątkę z plusem, choć z punktu widzenia sztuki rockowej – ktoś może powiedzieć – płyta gra jak gówno. Gitary często nieco schowane, zdominowane przez „zawiesisty” bas, wokale nie są wysunięte o kilometr względem instrumentów. Bębny – nie wypada nie wspomnieć – dają po uszach jak Pan Bóg przykazał. Mnie to podchodzi, zwłaszcza że „Zasługuję na istnienie” potrafi zabrzmieć nie tylko brudno, ale i potężnie, wręcz metalowo (vide „Śnienie”). Jedyne, do czego bym się przyczepił, to wysunięty głos w „Śnieniu” właśnie. Psuje nieco efekt, choć może nawet ten amatorsko brzmiący wokal ma swój gówniarski urok. Jak miał wokal np. w Guernice y Luno.

Całość trwa 17 minut, czyli niewiele mniej niż powinien trwać hardcore’owy koncert. Pisząc „hard core”, mam na myśli Geld czy Electric Chair, nie neandertali charczących o „pride” i „unity”.

Kilkanaście minut pełnych wpierdolu i emocji plus chwila wytchnienia – „Samotność skit” (wytchnienia tylko od tego pierwszego). Plus jeden emo-hit „Wystarczasz”.

„Tylko” 8/10 (wystawianie ocen płytom wydaje mi się dość niemądre, ale jakoś od dłuższego czasu nie umiem się powstrzymać). Pierwszy kawałek, „Widzimy się” (gościnnie zaśpiewała Kudłata ze składu Qx), robi wrażenie raczej szkicu (choć ta shellacowa gitara na początku to miód na me serce…). Brakuje mi też jakiegoś zamknięcia płyty (może „Samotność skit” na koniec to byłoby dobre rozwiązanie? Tyle że skitu chyba nie daje się na koniec). A może ten lekki chaos to zamysł?

Zjełczały zgred pozdrawia Melisę i oznajmia, że będzie wracał do „Zasługuję na istnienie”. Czekam, aż Koty wypuszczą ten materiał na nośniku/ach.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

sea scouts – beacon of hope [1998] / lara rossignol

linki w komentarzach / links in comments

bandcamp

facebook

zum

Rzecz tagowana jako noise rock. Dla mnie to emo, w którym słychać smutek gitar Rein Sanction. Więcej niż dobra płyta, kasująca te wszystkie dzisiejsze wynalazki z krajów Trumpa lub Johnsona.

Jeżeli chodzi o skład Sea Scouts: Tim Evans, związany z wieloma innymi, chyba niezbyt znanymi zespołami, na gitarze i wokalu; Alex Pope, związany itd., na basie i wokalu; perkusistka Monica Fikerle, która gra w zespole Love of Diagrams. Na Bandcampie znajdziemy linki do innych projektów wymienionych muzyków.

Zespół wydał dwie lub – jak kto woli – trzy duże płyty. Oprócz „Beacon of Hope” „Pattern Recognition” (najpierw wydana w 1997, dwa lat później nagrana ponownie).

Mam nadzieję, że w pierwszym numerze chodzi o jakiegoś kolegę zespołu, nie o bandziora z Rosario.

„Beacon of Hope” wyszła tylko na CD i wygląda na to, że płytę Australijczyków z Sea Scouts można zamówić – via Discogs – jedynie w Kanadzie.

PS Nowy WordPress to jest takie gówno dupą wysrane, że może konkurować z nowym Facebookiem.

(o)(o)

Lara Rossignol. Głównie lajfstajlowe badziewie, ale można znaleźć perełki.

vermona kids – very sorry [2019]

bandcamp

facebook

Ponoć chłop powinien mieć hobby. Jeden dłubie przy aucie, drugi ogląda TVN 24, ja lubię grzebać w necie i wynajdywać zespoły – amerykański noise rock, emo, post-hardcore etc. – z lat 90., których nie znałem lub których nazwa gdzieś tam kiedyś obiła mi się o uszy. Najlepiej takie, które nie wydały za dużo (singiel, EP-ka, góra LP), pojawiły się i znikły.

Vermona Kids można by uznać za takowe znalezisko, tyle że „Very Sorry” to tegoroczna płyta z naszego pięknego kraju. Ekipa pochodząca z Wołowa, Ostrzeszowa i Rybnika idealnie wpasowuje się w klimat pierwszej połowy lat 90. – tego miliona kapel, które miały to coś, dzięki czemu czuło się, że są szczere. No właśnie, to mi się bardzo podoba w Vermona Kids (rozumiem, że wszystkie dobre nazwy dla zespołów są już zajęte?) – nawiązują do starego grania w sposób celowy i oczywisty, można wręcz powiedzieć, że ten zespół to konkretna stylizacja, a nie ma w tym krzty sztuczności.

***

Widzę od dłuższego czasu, że moi znajomi wrzucają na swe ścianki pewną gitarową drużynę. Jest post-punk, czad, energia, broda, tatuaż, pogo, rozjebiemy wszystko, ale tak z humorem.

Ten zespół – niech nazwa będzie zagadką (nie jest z Polski) – wydaje mi się autentyczny jak zdjęcie Yetiego w Karkonoszach. Mam wrażenie, że broda zaraz się odklei, a tatuaż rozmaże.

Vermona Kids – choć nieukrywająca swych inspiracji i niepróbująca zbawiać świata swoimi świetnie brzmiącymi (Perlazza Studio) emo-punkowymi prawie przebojami – odbieram jako biegunowo odmiennych od tamtych napierdalaczy.

„Very Sorry” to bardzo dobra, chwilami porywająca płyta. Nie tylko dla starych, sentymentalnych capów jak ja.

wracam do domu i włanczam muzykę [3/2019] (gruzja, health, zyanose, american football)

Znalazłem jeszcze jakieś pisane w marcu notki nt. czterech płyt. No to wrzucę.

Uploady, nie licząc polskich wykonawców, do łatwego znalezienia.

(o)(o)(o)

gruzja – i iść dalej [godz ov war productions; 2019]

Okazało się, że przyszłość tajemniczej Gruzji, która do pewnego momentu zasłynęła głównie suchym jak randka księgowego kontem na Facebooku, zależała od tego, jak na seksistowskie wideo do utworu „Opuść mnie” zareaguje Przemek Gulda, poważny dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Czy poda ważne osobistości naszej sceny muzycznej, stojące za Gruzją, do sądu, czy weźmie tę emanację artystyczną w ironiczny nawias. Wziął, a próbował dojechać PRO8L3M.

Zostawmy na boku politykę, zajmijmy się muzyką. Przecież to ona jest najważniejsza, choć nie ona zabiera nam dwie trzecie wypłaty.

„I iść dalej” to surowy black metal. Przyjemna płyta. Brudna, ale nie brzmi jak wysryw nagrany w garażu wujka Andrzeja. Choć może dać do myślenia fakt, że najlepszym fragmentem tego materiału jest cytat z Maanamu. No chyba, że armijny „Jego głos”. Trzeba byłego Budzego wziąć na wokal.

Swoją drogą, ciekawe, jak ten materiał odbierają metale. Ostatnio miałem kontakt z nimi w 1995 roku. Zaczepili mnie na przystanku autobusowym, jeden wziął do ręki zakupioną na czad-giełdzie „Mać Pariadka” i śmiał się, że czytam ruski magazyn. Żryjcie Gruzję.

Oprócz fajnej – nie licząc „Ilu nas było?” – płyty Gruzji Godz ov War wypuścili również na rynek piękną koszulkę zespołu. Nie obrażę się, jeśli mi ją ktoś sprezentuje.

(o)(o)(o)

healthvol.4 :: slaves of fear [loma vista; 2019]

Gdy na scenę wskoczył lekko egzaltowany gość o takich gabarytach, że zmieściłby się w T-shircie niedożywionego dziesięciolatka, nawet nie zdążyłem się ironicznie uśmiechnąć. Tak szybko zaczął napierdalać zespół HEALTH na tym lepszym, bo mysłowickim Off Festivalu. Miało to miejsce aż 10 lat temu.

Podobała mi się jedna albo dwie z wczesnych płyt HEALTH, potem zupełnie zapomniałem o tym zespole. Chłopaki z Echo Park wpadli chyba do szufladki z napisem: „na płytach to nie to samo, co na koncercie”, i tyle.

„Vol.4 :: Slaves of Fear” to pierwszy materiał HEALTH od czasu ścieżki dźwiękowej do „Maxa Payne’a 3”, jaki miałem przyjemność przyswoić.

Z noise rockiem, choć tak jest często tagowane, HEALTH nie ma wiele wspólnego. Muzyka zawarta na „Vol.4…” to w cięższych momentach właściwie industrial, w lżejszych – rock industrialny czy electro. Irytować może maniera wokalisty, choć ma zasadniczy wpływ na pewną oryginalność zespołu.

Dlaczego ta płyta mi się podoba, zwłaszcza numer „Strange Days” (aż szkoda, że nie trwa jeszcze z minutkę)? Nie mam pojęcia. Słodka czekolada umiejętnie doprawiona solą.

(o)(o)(o)

zyanosechaos bender 1.1 [zyanose; 2018, 2019 / distort reality; 2019 / d-takt & råpunk records; 2019]

12 maja jadę na drugi dzień Into The Abyss, głównie po to, by zobaczyć Godflesh. Ale w sumie nie wiem, czy nie cieszę się bardziej z możliwości pójścia na koncert ZyanosE, który odbędzie się dzień później, też we Wrocławiu.

Japońscy punkowcy mają na pewno ciekawą biografię. Niestety ich strona jest jedynie zakrzaczkowana, więc trudno coś o nich więcej powiedzieć. Po skorzystaniu z tłumacza google pojawiło się coś takiego:

„Sklep Levis Morioka jest bardzo piękny.
Cały salon ma bardzo spokojną atmosferę.
Czuję się spokojny wyrafinowany, nie będąc zbyt fantazyjny
To był salon”.

W każdym razie wrócili do grania po jakiejś tam przerwie i zaatakowali w ubiegłym roku bardzo udanym materiałem „Chaos Bender”. Teraz, tzn. w 2019, ukazał się on – bez kawałków live – na winylu. Czy jakoś tak.

Japońskie zespoły często nie są normalne, nie jest też normalny ZyanosE. Niby jest to HC, jakich wiele, ale brzmienie „Chaos Bender” jest wręcz obrzydliwe. W sumie to noise’owy rzyg.

Co ciekawe, przez chwilę może się wydawać, że w ostatnim, i chyba najlepszym, numerze sympatyczni Azjaci cytują nasz Kobong.

(o)(o)(o)

american footballamerican football [polyvinyl records; 2019]

Przed reaktywacją American Football byłem fanem tego zespołu, teraz jestem fanem tylko pierwszej płyty. Do dziś lubię włączyć „jedynkę”, kojarzącą mi się ze starymi czasami, końcem wakacji, lekkimi, ale niegłupimi filmami itp.

Obecnie American Football z zespołu, który smutnawo plumkał coś pomiędzy emo a indie rockiem, i co nawet chwilami miało też swój urok na pierwszym po reaktywacji LP z 2016 roku, zamienił się w emerycki band grający coś, co brzmi jak jakiś rock oazowy.

Naprawdę trudna jest do strawienia ta płyta. Jakby spotkać wakacyjną miłość sprzed lat, wyglądającą obecnie jak Ksenomorf.

Trzy gwiazdki na pięć możliwych, przyznane przez punknews.org, są nieuzasadnioną uprzejmością.

(o)(o)(o)

martim monitz – alba

bastard disco – china shipping

grzegorz bojanek – pure

columbus duo – schein

próchno – próchno

club alpino – cxvi

przepych – regresarabas

(o)(o)(o)

Czekam na kolejne płyty do recenzji. Bardzo lubię to wyczuwalne rozczarowanie artysty faktem, że nie uznałem jego nagrań za nowe „From The Lion’s Mouth” albo „The Velvet Underground & Nico”.

bastard disco – china shipping [antena krzyku; 2019]

bandcamp

facebook

antena krzyku

„Syndrom pierwszego odsłuchu” polega na tym, że jak za pierwszym razem spodoba mi się jakaś płyta, to zazwyczaj potem do niej, po miesiącach czy latach, nie wracam. Niektórzy mają tak, że ulubione albumy wchodzą im od razu i trzymają, ja – nawet jeśli pomyślę o swoich faworytach – na początku zawsze zastanawiałem się, o co tyle krzyku; choćby szło o „Closer” czy „At Action Park”. „China Shipping” polubiłem od razu. Może wpływ na to miał doskonały numer „Future Crimes”, który znałem wcześniej.

***

Jakoś mi tak przeleciała przez głowę pierwsza płyta Bastard Disco (pewnie nie miała się na czym zatrzymać) „Warsaw Wasted Youth”. Może nie miałem czasu jej posłuchać? Może nazwę zespołu i tytuł płyty uznałem za efekciarskie? No, nie wiem. Nie wstydzę się przyznać, że jestem człowiekiem pełnym uprzedzeń.

***

Gdybym miał szukać jakiegoś odnośnika dla „China Shipping”, tochyba byłby to nasz Plum, gdy nagrywał rzeczy niemające wiele wspólnego z noise rockiem, może Something Like Elvis, no i nieśmiertelne At The Drive-in, gdy np. mamy gadany wokal w „Time Traveller”. Nowy materiał warszawiaków nie niesie jednak ze sobą problemu polegającego na zadawaniu sobie podczas odsłuchu pytania „gdzie ja to już słyszałem?”.

Wszystko na nowym dziele warszawiaków bardzo dobrze brzmi, kawałki są wręcz przebojowe (zwłaszcza wspomniany, singlowy „Future Crimes”). Mamy tu świetnie brzmiący post hardcore (jakoś chyba trzeba jednak muzykę klasyfikować), nawet emo jest (mam kolegę, któremu wszystko się kojarzy z emo i mnie przez niego czasem też), amerykański sznyt (piszę to bez ironii) i miłe uczucie, że Bastard Disco to kolejny polski zespół, który może zagrać gdziekolwiek i z kimkolwiek. Kolejna kapela, która sprawia, że jak człowiek recenzuje płytę stąd, nie myśli udupiająco: „dobre jak na Polskę”. Niby dziś to oczywistość, ale dobrze pamiętam czasy, gdy było u nas zupełnie inaczej.

***

No więc – nawiązując do wstępu – „China Shipping” podeszła mi za pierwszym razem. Czy będę do niej wracał, czas pokaże. W tej chwili słucham nowego materiału Bastard Disco po raz piąty czy szósty z przyjemnością.

Do sprawdzenia na żywo. Oby w niedalekiej przyszłości.

***

Oficjalna data premiery płyty to 3 maja. Można już ją kupować na koncertach, pisząc do zespołu lub w Antenie Krzyku.

pitchfork – eucalyptus [1990] / larsen sotelø

linki w komentarzach / links in comments

swami records

discogs

Można by żałować, że Pitchfork nagrał tak mało rzeczy, gdyby nie to, że potem Rick Froberg i John Reis założyli Drive Like Jehu, jeden z najlepszych zespołów lat 90. Ale na „Eucalyptus” (wrzucone wydanie zawiera też siódemkę z 1989 roku, „Saturn Outhouse”) też wszystko się zgadza.

***

Larsen Sotelø

the spouds – now or whenever [trzy szóstki; 2018]

the spouds – bandcamp

the spouds – facebook

trzy szóstki – bandcamp

trzy szóstki – facebook


fot. Filip Holka

The Spouds kojarzą mi się głównie z otwierającą ich przedostatnią płytę „Fear is the New Self-Awareness” piosenką „Ignite of the Vapors”, bo to jeden z moich ulubionych kawałków ostatnich paru lat.

„Now or Whenever” nie jest pozbawiona drapieżności i niepokoju, ale na swój użytek nazywam ją „relaksującym emo” (za co The Spouds przepraszam). Słucham takiego „Lone Animal” i właśnie to mi przychodzi do głowy – że ten materiał mnie po pierwsze relaksuje. Po pierwsze emo, ale słyszę też w tym materiale echa Nirvany (i Rein Sanction, który ostatnio słyszę w każdym zespole, który ma choć trochę „rozjechane” gitary), ale za to akurat chyba nie trzeba przepraszać.

Choć brak tu przeboju na miarę „Ignite of the Vapors”, do „Now or Whenever” będę częściej wracał niż do „Fear is the New Self-Awareness”. Może nowy album wydaje mi się bardziej równy niż poprzednik, lepszy po prostu. Inna sprawa, że The Spouds nie udało się utrzymać napięcia przez całą płytę. Okroiłbym ją o jeden, może dwa numery, ale na pewno nie o „zamykacz” „Sick of Being Sorry”.

Materiał świetnie brzmi, więc trzeba się ukłonić Wieloślad Studio. Nie popełniono nawet głównego grzechu polskich płyt rockowych – chujowo nagranych, wysuniętych kilometr przed instrumenty wokali (choć ja bym je i tak nieco ściszył), na które zespół ma zresztą ciekawe (vide chociażby „Paper Food”) pomysły.

Teraz tylko usłyszeć, jak The Spouds radzą sobie na żywo. W tym celu mógłbym się udać nawet dalej niż do lokalnego domu kultury.

still life – from angry heads with skyward eyes [1993] / phillip kaminiak

linki w komentarzach / links in comments

ebullition records

discogs

to nie jest kraj dla starych ludzi

Mój dobry kolega śmiał się z mojego krzywego kutasa w niedzielę poprowadzi audycję radiową.

„DJ Niespotykanie Spokojny człowiek powróci. Dokładnie 20 maja od 10:00 będę w Studenckim Radiu Żak Politechniki Łódzkiej prowadził audycję w ramach specjalnego 59-godzinnego programu. Roboczy tytuł tego odcinka to «Emo hardcore rules big time!». Będzie to sentymentalny powrót do końcówki lat 90-tych i początku nowego wieku gdy hałasowały takie formacje jak m.in. On The Might of Princess, Julia, Car vs Driver, Engine Down i załączony band (oraz wiele innych)”.

Zapraszam. Ciekawe, czy DJ puści Still Life. Jak nie, ma wpierdol.

***

Phillip Kaminiak

policy of 3 – dead dog summer [1993] / valentina avallone

linki w komentarzach / links in comments

discogs

loudfastphilly

myspace

Nie należę do tych smutnych pośladów, którzy każdą nową płytę przyjmują ze zblazowaną miną „kiedyś było lepiej”. Są jednak pewne konwencje muzyczne, w których naprawdę trudno zagrać coś tak dobrego, jak w np. latach 90. Słuchałem ostatnio dużo Policy of 3 i myślałem o tym, że ci dzisiejsi posthardkorowcy z ładnymi fryzurami i tatuażami mogą ssać huja mają mniej więcej takie szanse na nagranie czegoś, co spowoduje, że zapomnimy stare czasy, jak Mariusz Rumak na zastąpienie Juppa Heynckesa w Bayernie Monachium.

Policy of 3 wydali jeden LP, dwie siódemki oraz kompilację bodaj wszystkich nagrań. Więcej o zespole – na podlinkowanej wyżej stronie loudfastphilly.com, na której można znaleźć empetrójkę z wywiadem z zespołem.

A muzyka? Emo i post-hardcore. Drive Like Jehu spotyka Hoover.

***

Valentina Avallone