„Piękno tkwi w prostocie”. To mądre zdanie zostało sprowadzone do sloganu, którym można zareklamować np. samochód. Tak czy siak, pasuje do grafik, których autorem jest Piotr Czerski. Jedną z nich widzimy właśnie na okładce nowej synagogi, inne mogliśmy zobaczyć chociażby na orce (ta podoba mi się najbardziej) i zgrzytach morza.
Zerknąłem w zestaw moich ulubionych płyt 2022 r. i zauważyłem, że większość z nich zawiera muzykę instrumentalną. Kiedyś nie do pomyślenia. Teraz niemal się wzdrygnąłem, usłyszawszy, że na nowej synagodze ktoś zaczął gadać.
Jednak dobrze wychodzi to gadanie w Nieweselu (które usłyszałem jako pierwsze, bo zapowiadało płytę) – trochę jakby Grzegorz Kaźmierczak z Variété przestał udawać, że umie śpiewać.
Poza tym to dobry tekst, choć z ogranym motywem. Przy okazji – mam wrażenie, że słowa „hajs” używają już tylko ludzie zaawansowani wiekowo. Ale to jeszcze nic: pewien czterdziestoparoletni męczący felietonista wciąż używa słowa „szmal”, które już chyba zawsze będzie mi się kojarzyć z Markiem Piekarczykiem („Tyle kłamstwa wokół nas / Żeby zdobyć cholerny szmal”).
Będąc przy Nieweselu (zresztą co chwilę – jakby to była recenzja nie całej płyty, lecz jednego kawałka, ale jak im wyszedł to numer, to daj Panie Boże zdrowie; jest kapitalny) – trochę trudno zresztą było mi wejść w ten album z uwagi na to, że ten kawałek okazał się zaskakująco łatwo wpadać w ucho, być hitem na tle pozostałych. Ale reszta też w końcu wpadła.
***
W Automatach możemy trafić na te same osoby, które grają w rewelacyjnym morzu: wspomnianego Czerskiego, Jarosława Lipszyca i Karola Schwarza. Muzykę z nowej synagogi można nazwać – podobnie jak tę, którą słyszymy na orce i zgrzytach – psychodeliczną. Tu mamy jednak psychodelię (nagraną na żyw) w innej, łagodniejszej wersji. Jeżeli orka chwilami zahacza o noise, to nowa synagoga czasem ociera się o ambient. Taka właśnie jest różnica, upraszczając, między morzem a Automatami. Pewnie też brak perkusisty, Jacka Jewuły, ma zasadniczy wpływ na ciężar muzyki. Tu, zamiast żywych bębnów, mamy bity Schwarza.
Czasem ma się wrażenie, że na nowej synagodze musi w końcu nastąpić pierdolnięcie, musi zacząć rzęzić i zrobić się głośniej. Ale tak się nie dzieje i – co ciekawe – to niespełnienie oczekiwań jest całkiem przyjemne.
***
Co jeszcze? Niewesele (o, znowu) słyszę jako utwór rozpoczynający jakiś bardzo dobry, polski film lub serial (będący dziełem np. Jana Holoubka, który ma na koncie Rojsta).
***
Gdy leci ta płyta, mam ochotę się spakować i pojechać pochodzić po jakimś pięknym mieście, poszwendać się między starymi murami (a przy Gdzie jest Jeden? wypocząć na jakimś zadupiu). To wyznanie pojawia się tu zamiast banalnego „to świetny album”.
***
Styczeń to chyba nie jest dobry czas na wydanie płyty. Ciekawa byłaby statystyka dająca odpowiedź na pytanie, ile z nich jest pomijanych w rocznych podsumowaniach tylko dlatego, że ukazały się za wcześnie. No, ale muzyka to nie wyścigi. Mnie się wydaje, że pod koniec roku o nowej synagodze będę pamiętał.
***
Na koniec minus. Gdzie jest Jeden? przypomina o największej bolączce polskiego rocka: głos męski potrafi trochę przeszkadzać w odbiorze muzyki. A kto wie, czy właśnie czwarty utwór na pierwszej płycie Automatów muzycznie nie jest najlepszy z wszystkich.
Rok się kończy, więc pora na zestaw ulubionych płyt. „Ulubionych”, nie „najlepszych”. Zdarza się, że wysoko oceniam jakiś materiał w recenzji, ale żebym go bardzo lubił – trudno stwierdzić.
Kolejność nie ma większego znaczenia. Może poza miejscem pierwszym, bo drugi album Titanic Sea Moon jest mi najbliższy – jeśli można tak powiedzieć – duchowo.
Żadnego krytykowania w tym podsumowaniu. Jezus patrzący z obrazu kupionego w Domach Tkaczy w Chełmsku Śląskim mówi, że nie warto.
A cały ten post wygląda paskudnie i nieczytelnie. Pora pomyśleć o jakichś zmianach graficznych.
Mój ulubiony zespół stąd, więc się trochę poegzaltowałem w recenzji, ale wszystko podtrzymuję. Również to, że pierwsze 3-4 utwory mogły wyjść jako epka – żeby płyta była krótsza i bardziej spójna. Aha, Darek Dudziński wspaniałym perkusistą jest.
Prawdziwą ucztą dla tak wrażliwych osób jak ja są koncerty Titanica. Niestety, z powodu choroby żona i ja nie mogliśmy pojechać do Czech na te czary-mary.
Gdyby nie Marcin Olejniczak z Antenny Non Grata, może w życiu bym nie trafił na Coagulant (-a?), projekt Fabia Kubica. Bardzo cenię to wydawnictwo, regularnie dostarczające nam eksperymentalnych dźwięków na cedekach. Działające, podejrzewam, na granicy zwątpienia.
Ekipa zaprzyjaźniona z Black Country, New Road. Muzycznie jednak to zupełnie co innego. Slint, Codeine, lata 90., ale bez stylizacji. Naturalne i doskonałe. Długie, a mimo to bez dłużyzn. Chciałbym deathcrash na żywo.
Absolutnie wspaniałe. Trudno, żeby było inaczej, gdy spotykają się ludzie z Marriage, Black Eyes czy USA/Mexico. Najpierw wyszła Repeater, potem Rat – efekt tej samej sesji. Warto poznać obie. Minimalny maksymalizm, repetytywność, brud, geniusz. U nas w podobne rejony zapuszcza się chwilami morze. Daję obie płyty, bo choć chyba bardziej podoba mi się druga, kto wie, czy bym je odróznił.
Historia tragicznej miłości Niny Nastasii, którą można przeczytać na jej Bandcampie, daje po łbie. Amerykańska artystka doszła do siebie (przynajmniej w dużym stopniu) i po kilkunastu latach wróciła z bardzo surową, minimalistyczną płytą. Nie jest to jej najlepszy materiał, ale wobec tego, co przeżyła, nie ma to wielkiego znaczenia. Zresztą jest to po prostu świetna płyta. Najmocniejszy utwór to This Is Love, który stał się obok A Dog’s Life moim ulubionym tej artystki.
Nie ma już z nami Jakiego Liebezeita, lecz Burnt Friedman wciąż jest królem w świecie mechanicznych rytmów i nie pracuje z przypadkowymi ludźmi. João Pais Filipe mówi o tym, że CAN z Liebezeitem miało na niego ogromny wpływ. Więc to, że tworzy z Friedmanem, to piękna kontynuacja tego, co znamy z Secret Rhythms.
Są tacy, co twierdzą, że Immolation znów zagrało to samo i że Acts of God to płyta zdecydowanie zbyt długa. Jebać ich.
Ten zespół to potęga. Zabija nawet z mp3. Aż boję się włączyć winyl.
Będąc przy death metalu, trzeba wspomnieć o epce Malefic Throne (Hells Headbangers), który tworzy m.in. Steve Tucker z Morbid Angel. Trzy wpierdole plus cover Sodom. No i zapowiedziana na przyszły rok duża płyta. Oby bolało.
W recenzji pisałem o tym, że lubię myśleć, iż taka muzyka mogła powstać tylko nad morzem. Gdy słucham orki, zdarza mi się pomyśleć też o Water Damage. I odwrotnie. Chyba już napisałem coś podobnego.
To faust Zappiego Diermaiera, który odróżniamy od innych Faustów (w świecie niemieckiego krautocka też się kłócą) poprzez to, że nazwa zapisywana jest małą literą. Faust Joachima Irmlera to Faust, natomiast Faust Jean-Hervé’a Perona (do 2021 r. z Zappim) to FaUSt. Tak więc faust to w sumie nowy zespół, bowiem na koncie ma tylko Daumenbruch. Proste jak sprawy premii w polskiej kadrze.
Te trzy utwory nagrali Diermaier, Dirk Dresselhaus i Elke Drapatz. Dostali je inni muzycy (m.in. dwaj z Einstürzende Neubauten) i nie wiedząc, co kto robi, dograli swoje. Mistrzostwo.
Polska artystka mieszkająca w Norwegii wydaje płytę w słowackim labelu. Kiedyś dałoby to asumpt do rozważań na temat globalnej wioski itp., dziś dziwi to w takim samym stopniu, jak Hiszpan w polskiej ekstraklasie. Dość późno poznałem Vibrant Touch, nie wysłuchałem jej tyle razy, ile bym chciał, ale zachwyt jest.
Ostatnio byłem na nich w katowickim Spodku. Kawał czasu. Pamiętam, że koleżanka wysyłała mi SMS-y z relacją z meczu Ligi Mistrzów Roma – Real (to była chyba druga kadencja Fabia Capello, więc trochę zleciało). Było ostro i bez klawiszy. Długo i wspaniale.
Teraz było czasem ciężko i głośno, no i były klawisze. Co najważniejsze, było długo i wspaniale. Początkowo jakoś to wszystko średnio mi brzmiało, lecz nie musiało minąć dużo czasu, żebym poczuł się jak w niebie i wzruszył parę razy.
A w klimat koncertu wprowadzały mnie wspomnienia, nieustająca miłość do Kjurów oraz stare „Non Stopy”.
Nick Cave and the Bad Seeds (Gliwice, 6.08.2022)
Cave (jest w wybitnej formie) nie jest dla mnie tak istotnym artystą jak Smith, ale w sumie niewielu jest, których bym bardziej lubił i podziwiał niż Australijczyka. Problem podobny jak z The Cure: zbyt wiele genialnych numerów, by nie znaleźli się rozczarowani setlistą. No i w sumie ja do nich należę, choć np. Vortex był przemiłą niespodzianką.
Dziwne wrażenie: na The Cure wydawało mi się, że jestem w tym samym miejscu, w którym byłem na Cave’ie. Te koszmarne Tauron Areny niczym się nie różnią. Siedząc w takim, pozbawionym wyrazu molochu, jeszcze bardziej docenia się fantastyczny budynek NOSPR-u. Tam zresztą widziałem w tym roku jaimie branch, której już nie ma z nami.
Pytanie (w obu przypadkach), na ile to zaangażowanie w granie, biorąc pod uwagę wysiłek fizyczny i psychiczny, jaki trzeba włożyć w trasy, jest kwestią kreacji pod publikę.
Aleksandra Słyż (Katowice, 12.11.2022)
Witamy panią ponownie.
Znów na siedząco, tym razem w Kinoteatrze Rialto. Najlepsze w Katowicach są właśnie kina: Rialto, Światowid i mój ulubiony Kosmos, w których można zobaczyć ambitne filmy współczesne, ale też starocie.
Podczas występu Słyż myślałem o tym, że mógłby się nigdy nie skończyć. Wsiąknałęm w tego typu granie (pętle, drone’y etc. w 2022 głównie dzięki Disintegration Loops Williama Basinskiego).
Starzy Singers (Łódź, 16.12.2022)
Po raz ostatni Starych widziałem 15 lat temu, na mysłowickim Off Festivalu. Co to był za koncert! Tzn. ten teraz, w Łodzi. W Mysłowicach też. W takim razie: co to były za koncerty! Pomyśleć, że w jednym roku zobaczyłem The Cure i Starych Singers. Było naprawdę doskonale. Miejsce świetne, ludzi pełno. Jak oni w ogóle grają – kłaniam się nisko, szacunek. Aż człowiek zapomniał w ten piątkowy wieczór o tym, że na dworze panuje pogoda nieprzyjazna dla żywych organizmów.
Kiedyś, gdy dostęp do płyt był najpierw niemal żaden, a później taki sobie, lubiłem czytać recenzje. Dziś trudno mi jakąkolwiek zmęczyć. Ludzie piszą coraz gorzej (żadnego Łobodzińskiego czy nawet Księżyka nie widać), a niemal każdy album można albo kupić, albo odsłuchać, więc nie ma już fascynacji połączonej z zazdrością („ja pierdolę, ale bym tego posłuchał”).
Na dodatek człowiek się napoci, stara się wspierać rzępolenie kapel znanych pięciu osobom na krzyż, a potem wydawca czy zespół nawet nie podlinkuje recenzji. Do tego dochodzą fochy gości, którym wydaje się, że nagrali nową „In on the Kill Taker”, gdy ty stwierdzasz, że ich arcydzieło jest co najwyżej niezłe. Boże…
Popsysze z miejsca chciałem skreślić, gdy usłyszałem wokal. Później przestał mi przeszkadzać, choć trzeba przyznać, że jest dość – powiedzmy – kontrowersyjny; Jarosław Marciszewski ma głos miły dla ucha, ale dziwnie kładzie akcent (Adam Miauczyński, leżąc na plaży, miałby swoje do powiedzenia na ten temat). No i głos jest za bardzo wysunięty, ale to grzech trzech czwartych polskich płyt. Inna sprawa, że w najlepszym (i najdłuższym) numerze, „Latarni”, Marciszewski sprawdza się świetnie. Gdy śpiewa: „od północy wieje wiatr”, robi się naprawdę przyjemnie. To zresztą najlepszy fragment na płycie: psychodeliczne gitarowe spiętrzenie przechodzi w rozmarzone zakończenie.
To właśnie lubię: płyty, które przy pierwszym kontakcie odrzucają mnie na kilometr, a potem trzymają przy sobie niemal od początku do końca przy każdym odsłuchu („niemal”, bo zdarzają się słabsze momenty).
Popsysze bezpretensjonalnie żeni delikatną psychodelię z, niech stracę, indie rockiem. Zdarzają się tu też inne patenty, jak chociażby postpunkowe rytmy w „Lini numer osiem” i „Pobrzeżach”. Płyta chwialmi kojarzy się mi też ze starymi filmami. Nad całością rozprzestrzenia się, niech stracę ponownie, polskość zespołu. Tak, można być stąd, niewątpliwie inspirować zespołami z Zachodu i nie udawać, że jest się z Londynu czy Nowego Jorku.
„Nadmorska psychodelia” – tak można by nazwać to, co gra Popsysze na „Kopalino”. Gdy leci ostatni – najdłuższy i najlepszy jednocześnie – numer, „Latarnia”, ma się ochotę pierdolnąć wszystkim i pojechać nad morze.