Wpierw postawiłem Torpur w opozycji do zezdgredziałego, częstującego słuchacza protekcjonalnymi, drętwymi tekstami, polskiego punka, lecz postanowiłem to wykasować, bo ile razy można pisać o tym samym? Ostatnio wypowiadałem się zresztą na ten temat przy okazji Zasługuję na istnienie Melisy. O, przy okazji Torpura też o tym wspomniałem.
(o)(o)
The Cult brzmi surowo, wręcz chamsko, ale bez przegięcia: każdy instrument słychać wyraźnie. Można by się zastanawiać, czy bas nie jest zbyt schowany, ale mnie pasuje: to było tylko początkowe wrażenie; instrument pulsuje bardzo wyraźnie. Piosenki rejestrował i miksował Antoni Zajączkowski z Melisy, masteringiem zajął się Haldor Grunberg (Satanic Audio).
(o)(o)
Dobre są też wokale (u nas to wciąż rzadkość) – czy ten skrzeczący, czy śpiewnometalowy, czy charczący (wszystkie trzy pojawiają się w utworze tytułowym). Teksty to mrożące krew w żyłach historie. Przypomina się Gulnar i Cromm Cruac.
(o)(o)
„Gobble gobble gobb glurb” – jak powiedział pewien goblin. Nic tylko się z nim zgodzić. Tak mi się The Cult spodobała, że aż musiałem ją sobie ograniczać, żeby nie przedawkować. Mój punk. Albo metal. Według zespołu „goblini noise’owy punko-metal”. Jak zwał, tak zwał. Ważne, że wspaniale kopie.
A gdybym miał się przyczepić, to tylko do tego, że kawałki Infinite Fear i Final Ritual nieco odstają od doskonałych The Cult i Ritual.
(o)(o)
Zarejestrowany w 2021 r., trwający 11’27” materiał, można kupić na kasecie wydanej (Plusz Tapes) bądź na winylu (Stoned To Death). Torpur ma na koncie również inne wydawnictwa, m.in. Gobland (Dreamland Syndicate), o którym pisałem niemal cztery lata temu.
Co wiemy o Man Sized Action? Na przykład to, że z uznaniem o zespole mówił Steve Albini („to jeden z najlepszych zespołów z Minneapolis albo skądkolwiek”; jego autorstwa jest równie fotka zespołu). Albo że Brian Poulson (grał tylko na drugiej płycie, Five Story Garage) nagrywał arcydzieło Slint, Spiderland. Nagrywał też wspomniany drugi album Man Sized Action (pierwszy – Bob Mould; Grant Hart, perkusista Hüsker Dü, zaprojektował okładkę).
Za wiele o zespole nie ma w sieci. Niemal wszędzie podobne, krótkie notki. Tu warto kliknąć, zwłaszcza że jest nagranie na żywo z reunionu.
Serio, niczego ciekawego nie idzie znaleźć. Albo źle szukam, więc jeśli ktoś ma jakiś dobry tekst o bohaterach tego wpisu, niech da znać. Czytam na Trouser Press artykulik jakiegoś gościa, który wyżej stawia Five Story Garage (wyszło też poszerzone o w sumie średnio fascynujące nagrania live; wydawcą Garage d’Or). Według mnie lepszym materiałem jest Claustrophobia.
Warto poznać też dwie składanki, na których pojawili się Man Sized Action: Barefoot & Pregnant i Kitten: A Compilation.
Mieli, będąc przecież jedną z miliona (post)punkowych kapel, coś w sobie. Ich pierwszy materiał ma z jednej strony gówniarską, nerwową energię, z drugiej – dojrzałość. Dla mnie bomba.
Obie płyty wyszły w Reflex Records, wytwórni założonej przez Terry’ego Katzmana (inżynier dźwięku, producent, właściciel sklepu muzycznego, później zawiadywał wspomnianą Garage d’Or) i Hüsker Dü w celu promowania zespołów z Minneapolis.
Wspaniała płyta. Nic tylko wznawiać.
***
Piękne są te polaroidy Robby’ego Müllera, autora zdjęć do filmów Wima Wendersa, Petera Bogdanovicha czy Jima Jarmuscha. Więcej do obejrzenia tu.
Krotka płyta – krótka recenzja. Nie oznacza to, że gdy ktoś mi podeśle trzypłytowy box, napiszę esej.
***
Co tydzień wychodzi chyba z milion płyt z post-punkiem. Zdarzają się bardzo dobre, zdarzają przynajmniej słuchalne, bywają też słabe – wiadomo. Czasem pojawia się zespół tagowany jako „post-punk” i może jeszcze „art punk”, nad którym cmokają krytycy i słuchacze. Potem się okazuje, że to niby fajne, tyle że np. Pere Ubu grali coś podobnego, no i dużo lepiej oraz bardziej radykalnie, w latach 70.
Osobiście męczy mnie też nurt post-punka z fajnym, gadającym gościem na wokalu, który chyba wypłynął na fali sukcesu Fontaines D.C.
***
Mnoda (też gra post-punka – z elementami noise rocka – stąd wstęp) nie zostanie uznana za awangardę przez kogokolwiek, bowiem jej muzyka – podobnie jak ta recenzowanych niedawno Bad Light District – z miejsca wydaje się mocno osadzona w innej epoce.
Trochę jarocińska (proszę sobie wyobrazić, że to w tym przypadku komplement), jeśli wiesz o czym mówię. Dzięki wokalowi jakby ze starego domu kultury (może to akurat nie jest wielki komplement, ale też nie zarzut). Wyróżnia się dzięki umiejętnemu wykorzystaniu trąbki.
Warto zwrócić uwagę na teksty. Te całkiem proste: jak „W niedzielę”, opisujący nudę – jak ładnie tłumaczy nam to Wikipedia – „dnia między sobotą a poniedziałkiem” i „Czego chcesz jeszcze?” (na pewno nie żubra), jak i te bardziej poetyckie: „A co u Ciebie?” i „Podróż na księżyc”.
Zresztą „A co u Ciebie?”, bliski zimnej fali, długi, bo ponaddziewięciominutowy utwór, to chyba najlepsza część płyty. Może tylko chciałbym tu bardziej dynamicznego, hookowskiego (od Petera Hooka) basu. Za to końcowa psychodela może się podobać, a skojarzenie z „I nikomu nie wolno się z tego śmiać” (sorry, ale żona usłyszała) Kobranocki nie przeszkadza.
***
Gdybym miał się do czegoś przyczepić, to do tego, że „Dziękuję, źle” (świetny tytuł) czasem jest za mało… surowa (w „W niedzielę” gitarę w pewnym momencie wziąłem za podrasowaną elektronikę; gdzie indziej pojawia się na krótko „kaczka”, której mogłoby nie być). Ale to już czepialstwo. No ok, jeszcze jeden kamyczek: początek „Podróży na księżyc” jest nieco banalny. Od pewnego momentu robi się z niej jednak świetny numer.
Tak czy siak, bardzo dobra płyta. Od czasu hitu o GG Allinie Mnoda nie dała mi tak dużej przyjemności.
No i okładka bardzo ładna. Trzeba by wydać winyl (choć kaseta przecież prezentuje się jak najbardziej wyjściowo) albo przynajmniej wydrukować plakat.
A do gościa, który ma pracę w Resorcie Zbędnych Snów, odezwę się, jak znów mi się przyśni, że siedzę na matmie w ogólniaku ze świadomością, że nie zdałem do następnej klasy.
Ładnych parę lat temu pokładałem wielkie nadzieje w polskim, gitarowym graniu na podstawie tego, czym częstowały takie zespoły, jak The Spouds, Melisa czy Brooks Was Here. Po części wynikało to z początkowej nieświadomości, że to ekipy powiązane personalnie, więc nie mógł stać za tym jakiś szerszy trend. Wtedy też nie do końca sobie to uświadamiałem, ale być może lekkie przecenienie ich – było nie było, bardzo dobrych – nagrań (choć gdy teraz przypomniałem sobie pierwszy, noisepunkowy materiał Melisy, „Dla Melizy”, myślę, że może jednak ja tu nikogo nie przeceniałem…) wzięło się z faktu, że wymienione grupy stanęły przeciwko biedzie polskiego punka i hardcore’a; nie były ową biedą obciążone ani muzycznie, ani mentalnie. Stanęły przeciwko nędzy chujowego brzmienia, banalnych kompozycji, protekcjonalnego (a może raczej wzgardliwego) przekazu i – last but not least – ogólnej, punkowej głuchocie, dzięki której publika zawsze tłumniej przyjdzie na – dajmy na to – Eye for an Eye niż na Titanic Sea Moon, Columbus Duo czy… Melisę.
Wracając do owego protekcjonalnego przekazu – do granic został on chyba doprowadzony w kawałku Dezertera „Hodowla głupków” z płyty „Mniejszy zjada większego”. Jakże inaczej wypadają teksty Melisy czy Brook Was Here z ich „polskiej” płyty przy tych pisanych ex cathedra tekścidłach, traktujących słuchacza jak debila, który dowiaduje się, że jest nim, debilem, bo ogląda w telewizji nie te programy, które powinien.
Tak, teksty na „III” były miłą niespodzianką, zwłaszcza gorzkie „Lunaparki” („Kanały dzisiaj piękne, mogę być tu przez cały dzień / Przepaski, panny wyklęte, słucham płyt de press / Tacy sami, tacy sami / Strzelanie dzisiaj jest piękne, od rana ktoś bawi się / Maleo otwiera kopertę do jutra ma za co jeść”), przypominające nieco Świetlickiego, który robił sobie jaja z nie kogo innego, jak Malejonka: „Dzisiaj dostałem list od papieża / Pisze, że we mnie wierzy / Dzisiaj dostałem list od papieża / Pisze, że jestem niezły”).
Podobnie jest na nowym wydawnictwie Melisy (Marcel Gawinecki – bas, Mateusz Romanowski – gitara i głos, Antoni Zajączkowski – bębny), mającym dość (tu zabrakło mi przymiotnika; możecie sobie go dodać) tytuł „Zasługuję na istnienie”. Słowa napisane przez Romanowskiego zostają w głowie („chciałeś pluralizm / a stałeś się nami”), a ja mam przyjemne wrażenie, że nikt mnie nie poucza; że pisał je ktoś, kto po dyskusji nie podejmuje niezwykle radykalnego kroku, jakim jest usunięcie ze znajomych na fejsie.
Dobrze to też brzmi (nagrywali w Studiu Cierpienie Gawinecki i Zajączkowski). Inżynieria dźwięku na piątkę z plusem, choć z punktu widzenia sztuki rockowej – ktoś może powiedzieć – płyta gra jak gówno. Gitary często nieco schowane, zdominowane przez „zawiesisty” bas, wokale nie są wysunięte o kilometr względem instrumentów. Bębny – nie wypada nie wspomnieć – dają po uszach jak Pan Bóg przykazał. Mnie to podchodzi, zwłaszcza że „Zasługuję na istnienie” potrafi zabrzmieć nie tylko brudno, ale i potężnie, wręcz metalowo (vide „Śnienie”). Jedyne, do czego bym się przyczepił, to wysunięty głos w „Śnieniu” właśnie. Psuje nieco efekt, choć może nawet ten amatorsko brzmiący wokal ma swój gówniarski urok. Jak miał wokal np. w Guernice y Luno.
Całość trwa 17 minut, czyli niewiele mniej niż powinien trwać hardcore’owy koncert. Pisząc „hard core”, mam na myśli Geld czy Electric Chair, nie neandertali charczących o „pride” i „unity”.
Kilkanaście minut pełnych wpierdolu i emocji plus chwila wytchnienia – „Samotność skit” (wytchnienia tylko od tego pierwszego). Plus jeden emo-hit „Wystarczasz”.
„Tylko” 8/10 (wystawianie ocen płytom wydaje mi się dość niemądre, ale jakoś od dłuższego czasu nie umiem się powstrzymać). Pierwszy kawałek, „Widzimy się” (gościnnie zaśpiewała Kudłata ze składu Qx), robi wrażenie raczej szkicu (choć ta shellacowa gitara na początku to miód na me serce…). Brakuje mi też jakiegoś zamknięcia płyty (może „Samotność skit” na koniec to byłoby dobre rozwiązanie? Tyle że skitu chyba nie daje się na koniec). A może ten lekki chaos to zamysł?
Zjełczały zgred pozdrawia Melisę i oznajmia, że będzie wracał do „Zasługuję na istnienie”. Czekam, aż Koty wypuszczą ten materiał na nośniku/ach.
Tylko cztery płyty, choć zaczęło wychodzić ich od groma. Znów człowiek gubi się w obfitości nowych materiałów do posłuchania, nie wie, nad którymi się skupić, albo brakuje mu czasu.
Poniższe notki były pisane jeszcze w momencie, gdy miałem do czynienia z typowo noworocznym oczekiwaniem, aż coś rzeczywiście ciekawego zacznie się dziać. No i po chwili zaczęło. Ale o tym może następnym razem.
Jeszcze na ostatnim LP Dezertera „Większy zjada mniejszego” (2014) zdarzały się sensowne momenty. Co prawda trudno znieść protekcjonalny ton tekstu „Hodowla głupków” (choć w sumie, czy to słowo tu pasuje? Protekcjonalność cechuje m.in. „pobłażliwa przychylność”, my mamy do czynienia z mędrcem wyśmiewającym tytułowych głupków). Potem, po dość długiej przerwie, przyszła kiepska epka „Nienawiść 100%” (2019). Teraz pojawił się nowy, doraźny materiał „Kłamstwo to nowa prawda”. Nie wiem, dlaczego „nowa”, skoro świat polityki zawsze był mniej lub bardziej skurwiały.
W Polsce źle się dzieje i Dezerter postanowił zareagować. Najbardziej obrzydliwy rząd po tzw. komunie, Trybunał Konstytucyjny zaklepujący nieludzkie prawo antyaborcyjne, państwem z rozmokłego kartonu trzęsie jeden pierdziel z Żoliborza, a na schedę po nim czyhają katoliccy fundamentaliści… Wygląda to fatalnie.
Tak więc cel słuszny. Tylko płyta słaba.
Proste (często prostackie) kompozycje, proste (często prostackie) teksty. Nawet jeśli na „Kłamstwie” zdarzają się ciekawe fragmenty, zostają zduszone przez ograniczone możliwości wokalne Roberta Matery (choć akurat na tej płycie realizator dobrze ustawił jego wokal). Chwilami te nagrania niemal wywołują zażenowanie – gdy wchodzi refren w tytułowym kawałku, mam wrażenie, że o tym „wejściu” wiedziałem, zanim PiS doszedł do władzy. A „apokaliptyczny” „Idziemy po was” nie wystraszyłby nawet Suskiego.
Gdyby te nagrania miały otworzyć komukolwiek oczy na to, co się dzieje w Kraju Kwitnącej Czereśni, mógłbym dać im nawet ocenę 10/10. Przeglądam jednak internet. Przekonani, że jest chujowo, są wciąż przekonani, że jest chujowo. Debile oskarżają Dezertera o „lewackość”. A protekcjonalny ton Grabowskiego nie pomaga.
Aż dziw, że to ten sam człowiek, który pisał takie teksty jak „Chrystus na defiladzie”, „Apokalipsa według św. Mnie” czy „W zakamarkach”. Zresztą nawet jak walił między oczy, to podziwiało się celność ciosu, nie narzekało, że wali cepem. Liryki z najnowszej płyty wyglądają jak pisane na kolanie. No ale w końcu „Kłamstwo” to rzecz doraźna.
Najlepsza w nowym wydawnictwie Dezertera jest okładka.
Jak niemal każdy wokół, też jarałem się Sleaford Mods. Ten szczur z lapkiem i browcem w ręce plus nawijający typ, wyglądający jak biseksualny kibic West Hamu – niezłe kino. Trzeba przyznać, że mieli goście z Nottingham pomysł na zespół, jakiego nie miał nikt.
Tylko że jakoś tak trudno było mi zmęczyć w całości jakąkolwiek płytę duetu.
Podobnie jest ze „Spare Ribs”. Coś tu niby jest inaczej, gościnnie pojawia się m.in. Billy Nomates, ale jak muzyka leci, to w sumie myślę o tym, że mogłaby się już skończyć.
Słuchałem niedawno „Tehno Terroru” Maxa i Kelnera i trochę mi się to skojarzyło ze Sleaford Mods. Kelner, podobnie jak Jason Williams, nie miał głosu, ale to, co stworzył z Brylewskim, jest o niebo ciekawsze.
Słychać Shellaca, Unwound, Dopplera, Thurstona Moore’a, Truly i pewnie inne mniejsze lub większe gwiazdy gitarowej alternatywy (również, niestety dość tandetny, post-hardcore); czasem wręcz można odnieść wrażenie, że Echoplain kogoś dosłownie cytuje.
I nawet te niby cytaty mi nie przeszkadzają. Problem w tym, że „Polaroid Malibu” jest jak większość nowych płyt noiserockowych: niby OK, ale jednak masz poczucie, że lepiej włączyć coś innego. Ten materiał wydaje się być poza tym wyzbyty energii – jakby ktoś chciał poprawnie odrobić zadanie domowe.
Na Bandcampie Forbidden Place widzimy kilka tagów opisujących muzykę Frack!, lecz żadnym z nich nie jest „hardcore” – określenie będące chyba najbliższe temu, co gra ten zespoł. Poza tym zamykający
całość cover bodaj najsłynniejszego kawałka Black Flag „Rise Above” nakierowuje w dość oczywisty sposób.
Można przy okazji zapytać o sens nagrywania kawałka innego wykonawcy, skoro jest sto razy lepszy od tego, co sam spłodziłeś.
The Jesus Lizard attempts to resurrect Lemmy by having Henry Rollins finally beat the living hell out of Greg Ginn while NoMeansNo drinks beer and cheers – czytamy na wspomnianym Bandcampie. Jest to, delikatnie mówiąc, zbyt przychylna opinia.
Niezła płyta, do której pewnie nigdy nie wrócę. Za mało tu zwracających uwagę momentów, za dużo średniawki. Choć jest w tym klimat starych kapel, których słuchało się z kaset, więc kto wie. Może po paru piwach.
Z nudów, siedząc w robocie, wrzucam po jednym, dwóch zdaniach na temat nowych płyt. Na razie nie słyszałem niczego, co wywaliłoby mnie z butów, ale całkiem przyzwoite rzeczy się zdarzyły, zwłaszcza DEW mi podeszło.
Początek roku to chyba nigdy nie jest ten czas, gdy kapitalne albumy wychodzą hurtowo, ale – jak znam życie – zaraz ludziska dopierdolą potężną dawką rewelacyjnych płyt.
Na newalbumreleases.net ktoś wrzucił płytę zespołu KOZA (co to w ogóle za pokraczna nazwa dla metaluchów?) i dołączył do niej klip polskiego rapera xD.
Stoner/doom/sludge metal razy osiem. Brzmienie takie, że myślałem, iż ściągnąłem uszkodzone pliki mp3. Ale jednak nie: taki sound niechcący wyszedł albo miał wyjść. Mnie się podoba. W jednej z recenzji „Calcification of the Human Ghost” został on określony jako muddy. Ładnie i trafnie.
Oldskulowy, surowy, prosty (są tacy, co uznaliby, że prostacki) post-punk z ekspresyjnym wokalem oraz beatami zamiast perkusji, nagrany na żywo. Muzyka DEW ma w sobie również posmak noise rocka i industrialu i jest lepsza niż granie wielu nachalnie promowanych „nowych zespołów”.
Może i kandydat do zestawienia najlepszych płyt 2021. Ma „Rau.” w sobie coś pociągająco desperackiego, bez popadania w egzaltację.
Battle grind, czyli grind plus odgłosy bitewne. Plus jeden akustyczny numer. Brzmi to niepoważnie, ale jednak Warstone wyróżnia się z tej całej grindowej sieczki.
Nie sądzę, żebym długo pamiętał o „Whose Roots”, ale kasetę chętnie bym przytulił.
Muszę przyznać, że historia z martwą owcą, którą członkowie tego duetu wielu aliasów chcieli rzucić w tłum, średnio mi się podoba, choć doceniam symbolikę. Tak czy siak, jest to jedno z najoryginalniejszych zjawisk w historii popkultury, które chyba bez wielkiej przesady można postawić obok The Residents. Warto poczytać, czym był i jest duet tworzony przez Billa Drummonda oraz Jimmy’ego Cauty’ego.
THE KLF tworzyło utwory czasem niemal obrzydliwie taneczne, czasem awangardowe, czasem jest to miszmasz. Ta składanka z singlami (w zestawie wspaniałe klasyki „What Time Is Love?” i „3AM Eternal”) jest na to dobrym przykładem, bowiem nim całość kończy się wspólnym numerem z Extreme Noise Terror, możemy usłyszeć „Justified & Ancient” z wokalistką country Tammy Wynette na pokładzie.
The KLF zakończyli działalność, żeby pokazać środkowy palec przemysłowi muzycznemu. Dziś ich składanki można posłuchać m.in. na dymającym muzyków Spotify. I mam wrażenie, że ten krótki materiał – choć bardzo fajny – to nie jest idealny wstęp do poznania twórczości Brytyjczyków. Lepiej zacząć od „normalnych” płyt.
Udeathowiony black czy ublackowiony death – wszystko jedno. Ważne, że stereo jest – chyba sam szatan maczał w tym paluchy. Co ciekawe, wygląda na to, że płyta została nagrana w trzech różnych krajach (Australia, Francja, USA), więc cała czwórka sierściuchów, którzy za nią stoją, nie spotkała się w studiu. Na dodatek nie ma tu żywej perkusji. W związku z tym, że w Nowym Lepszym Świecie nie uświadczysz koncertów, nie padnie często powtarzane pytanie: „ciekawe, jak by to zabrzmiało na żywo?”.
Ciężki, brutalny materiał, trzymający poziom od początku do końca, wliczając niemal ośmiominutowy „The Harvesters”.
Słuchałem jakiś czas temu winylowego wznowienia płyty „legendy polskiego HC”. Abstrahując od poziomu tej kapeli (kwestia gustu), po uszach uderzyło od razu to, że materiał nie został w ogóle zremasterowany. Ot, staroć z kasety czy CD wydany na winylu, bo sentymentalny punk kupi wszystko w tym formacie i poprosi o więcej. To pewnie ci sami, którzy za starych czasów pytani, jak było na Ewie Braun, mówili, że nie poszli, bo to jakieś dziwne granie.
A można przecież inaczej: robić selekcję. Piję zarówno do wydawców, jak i kupujących, ale też muzyków (OK, wiem, że „punkowy muzyk” może brzmieć śmiesznie), którzy mogliby się zastanowić, czy każdy pierd, który wydali z siebie 20-30 lat temu, wart jest winylu. A nawet jeśli jest, to czy warto wydawać coś, co brzmi jak kaseta sprzed dwóch-trzech dekad.
Jako przeciwwagę dla nich można przedstawić album zespołu Krig i Hudik (czyli „Wojna w Hudiku”. To tytuł kawałka starego zespołu Missbrukarna z urokliwej miejscowości Hudiksvall – tej samej, z której pochodzą bohaterowie tego postu, na płycie z 2009 r. coverujący zresztą ten numer).
Panowie z Brainbombs, No Balls, Orchestra of Constant Distress, Totalitär i in. nagrywają na nowo numery starych, szwedzkich kapel (i bodaj dwa własne) w taki sposób, że brzmią oldskulowo, ale nie jak gówno.
No właśnie, część tych utworów została na nowo zarejestrowana właśnie dlatego, że 100 lat temu brzmiała kiepsko. Z drugiej strony, jak pomyślę, że nasi punkowcy mieliby nagrać stare rzeczy na nowo…
Żeby nie było – wychodzą u nas również sensowne wznowienia. Bardzo podobała mi się chociażby „Twoja twarz” ID (Refuse, 2019); po latach armijne brzmienie krakowskiego zespołu (płytę zrealizował Robert Brylewski w Złotej Skale) nie przeszkadza, lecz jest atutem. A z pozapunkowych rzeczy, wiadomo, nic nie dorówna wznowieniom dwóch płyt Thing: „Rudder” i „Killwater”. No, chyba że Dump.
Tymczasem zapraszam do słuchania starych, szwedzkich brudasów.
Powoli żegnamy ten pojebany rok. Oto jego szalenie potrzebne podsumowanie.
***
Zacznijmy od najlepszej okładki. W zeszłym roku była to „High Anxiety” Oozing Wound (to również moja ulubiona płyta 2019; szkoda, że Thrill Jockey tak kiepsko wydał winyl), w tym zdecydowanie wyróżnia się obrazek ze „Still Laughing” GAG (swoją drogą, bardzo dobra rzecz). OFF Festival 2018, „Tylko kiedy się śmieję”.
***
Zanim wymienię swoje ulubione (niekoniecznie najlepsze) płyty 2020, słówko o rozczarowaniach. Na pewno nie wrócę do dziwadła, które wydali wspomniani Oozing Wound. Daniel Blumberg po fantastycznej „Minus” przynudził na „On&On”. June of 44 wydali nowe wersje starych kawałków (w tym dwa potrzebne jak relaxy na Wyspach Kanaryjskich remixy) – jakieś to mięciutkie, zwłaszcza wokal; przykra niespodzianka. Wacław Zimpel oczywiście super, ale wciąż czekam na coś, co podejdzie mi tak bardzo, jak „Lines” czy LAM. Coriky mnie nie rozczarowało, bo nie licząc Ataxii, nie podchodzą mi rzeczy, które nagrywają byli członkowie Fugazi. À propos Ataxii, John Frusciante znów nagrał średnio fascynującą, elektroniczną płytę. Nie dał też wiele radości Thurston Moore, ocierający się o autoplagiat na „By the Fire” – gdy leci „Hashish”, czekam, aż dryblas z Florydy zacznie śpiewać „Sunday comes alone again…”. OK, koniec.
Pewnym – bo niewiele się spodziewam – rozczarowaniem jest postępujący upadek dziennikarstwa muzycznego. Do jego głównego atrybutu, nudy, doszedł kolejny: polityczna poprawność. Oto dziennikarz „Polityki” kończy recenzję płyty Siksy puentą: „Jeśli wam się podoba, to właśnie o to chodziło. Jeśli wam się nie podoba – tym bardziej”. Tak więc, czytelniku miły, jeśli nie cieszy cię wyżej wzmiankowana pozycja fonograficzna, to nie dlatego, że jest pretensjonalnym, asłuchalnym gniotem – po prostu masz, chłopie (damy, jakżeby inaczej, a priori lubią Siksę), problem ze sobą, z kobietami, może chciałbyś wstąpić do Straży Narodowej. Wspaniała dialektyka. Niech już ten dziennikarz zostanie lepiej przy wygłaszaniu laudacji dla Dawida Podsiadły.
Nie ma już – poza wyjątkami – gdzie poczytać o muzyce. Tak jak nie ma gdzie poczytać o piłce nożnej.
À propos czytania, oto trzy najlepsze książki o muzyce, jakie zmęczyłem w tym roku:
Bałem się rozczarowania, jednak okazało się, że panowie nagrali fantastyczny materiał. Koncert TSM we Wrocławiu był ostatnim, jaki zobaczyłem w 2020, i jednocześnie najlepszym. Gdyby nie było kowidu i zaliczyłbym więcej występów artystycznych, pewnie i tak sztuki tria Dudziński – Sulik – Szymański nikt by nie przebił.
Tu miał się pojawić wtręt na temat niedoszłego wydawcy TSM, ale nie lubię kopać, więc omijam temat.
Pod tym niespodziewanym tytułem kryje się kontynuacja ponuractwa „Sromoty”, w tym trzy mocne, depresyjne szlagiery („Monochron”, „Welocyped”, „Śmiertelne piosenki”). Gdyby jeszcze ta płyta została lepiej nagrana… Wydanie z pretensjonalną pocztówką zamiast tekstów.
Choć zdarzają się wyjątki (pierwszy przykład, jaki przychodzi mi do głowy, to Torpur), polski punk muzycznie wciąż stanowi pojarocińską, dezerterową traumę, tekstowo zaś uskutecznia moralizatorstwo, które za serce może chwycić co najwyżej albo jednostkę co prawda dorosłą, lecz niezbyt żwawą intelektualnie, albo małego Jasia odmrażającego uszy na złość mamie.
Czy punk musi być drętwy? Czy Szymek musi się zgadzać z Krzychem, sprawdzając po drodze, co myśli Darek i inne GWpunki? Niekoniecznie, o czym świadczy pierwsza z brzegu płyta Iron Lung Records. Chociażby tegoroczny materiał australijskiego GELD. Wpierdol. Aha, to nie jest „album pierwszy z brzegu”, to doskonała płyta.
Gdy pierwszy raz włączyłem mp3 z tym materiałem, pomyślałem, że tylko omyłkowo zapisałem go w folderze do ewentualnych recenzji z polską muzyką. Moron’s Morons są zupełnie pozbawieni tutejszych smętnych przyległości, ale nie są podróbą: są autentyczni i pojebani. Garażowy punk najwyższej próby.
Wehikuł czasu z LA. Trudno uwierzyć, że ten materiał nie jest znaleziskiem z lat 90. Jeden z nielicznych zespołów czerpiących garściami z tamtej dekady, który nie odstaje od najwybitniejszych przedstawicieli amerykańskiego, alternatywnego grania tamtych czasów.
Po kilkunastu latach Phil Elvrum nagrał znów coś pod szyldem The Microphones. Słyszałem, że nudzi i zamienił się w Kozelka. Po pierwsze – nie nudzi, po drugie – daleko mu do pretensjonalności byłego lidera Red House Painters.
Ci to co chwilę goszczą u mnie na blogu albo na fejsie, więc wrzucę tylko linki do recenzji obu tegorocznych wydawnictw „klasyków dubwave’u”: „#2” i „Bootleg”.
***
2020 to również czas wielu wznowień. Mnie bardzo ucieszył winyl mojego ulubionego francuskiego zespołu Doppler, „Si nihil aliud”, wydany przez Bigoût Records. Trzeba było czekać na to 16 lat.
Strach ostatnio wejść na Facebook, bowiem co chwilę pojawia się news o śmierci jakiegoś artysty czy artystki. I tak, w ostatnich dniach można było się dowiedzieć, że odeszła nasza największa wokalistka Ewa Demarczyk, potem informacja, że zmarł Piotr Szczepanik, bez którego również trudno wyobrazić sobie polską piosenkę.
Pamiętam, jak pan Piotr w telewizyjnym programie „Muzyka łączy pokolenia” zinterpretował po swojemu „Szuwary” Pedalsów (Maleńczuk zaśpiewał „Nigdy więcej”). „Szu-szu-szu-szuwary” – czuł się jak u siebie.
Swoją drogą, wydaje się to niesamowite, że ów program prowadziło dwóch gości ewidentnie zajebanych jak meserszmity. Masz swój program w TVP, gadasz z Ewą Bem czy Haliną Frąckowiak – i jesteś pod wpływem heleny. Śmieszne i straszne.
Wracając do śmierci artystów, smutna wiadomość przyszła również ze Stanów. W wieku 47 lat zmarł Vern Rumsey, basista jednego z najlepszych zespołów lat 90., Unwound. Przyczyna śmierci nie została podana.
Unwound już kiedyś wrzucałem, więc tym razem niech będzie Giant Henry – zespół, z którego powstali twórcy „Leaves Turn Inside You” (po drodze był jeszcze band Cygnus X-1, który chyba nie zostawił żadnych nagrań). Z Rumseyem grali w Giant Henry również Justin Trosper i Brandt Sandeno. Tego ostatniego zastąpiła w Unwound Sara Lund.
„Big Baby” to konkretny wpierdol, w którym wcześni Unwound spotykają Nirvanę z „Bleach”. Czuć w tym energię, za którą dzisiejsze kapele tęsknią jak Arkadiusz Onyszko za rozumem. Jakość nagrań (końcówka to amerykańska piwnica A.D. 1991) mogłaby wywołać niesmak u Marcina Kydryńskiego, ale jebać to (i jego).
Wspaniały zapis amerykańskiego undergroundu początku lat 90.
A wrzucam to po obejrzeniu niewesołego filmu z Kurtem Cobainem w roli głównej.
***
Václav Jírů (1910-1980). Nie ma chyba fajnej strony na temat tego czeskiego fotografa. Warto poszukać jego zdjęć.
Pod tą mało wyjściową nazwą kryje się jeden z nielicznych nowych zespołów noiserockowych, który nie działa mi na nerwy. Z jednej strony chłopaki z Austin nie silą się na oryginalność, z drugiej – nie są żenującą podróbą Unsane czy The Jesus Lizard. Wokalista, choć energiczny, też nie robi z siebie pajaca, Davida Yowa dla ubogich.
Wydana w 2018 roku kompilacja „REP-132” na szczęście nie oznaczała śmierci zespołu, gdyż Super Thief znalazł się na tegorocznej składance Reptilian Records „Hot Rock Action 2020”. To dające się lubić wydawnictwo wypuściło też „Stuck” przed rokiem na winylu. Wcześniej chłopaki wydali swój debiut na kasecie.
Polecam również sekcję plakatów koncertowych na ich WordPressie. To zresztą bardzo dobra strona, szkoda, że nie uaktualniana. No ale komu by się w czasach Fejsa chciało to robić.
(o)(o)
Mert Alas & Marcus Piggott. Czasem – jak to przy „artystycznej fotografii modowej” – może męczyć zamierzona pretensjonalność tych zdjęć, ale trzeba przyznać, że fotka nr 6 ma coś w sobie. :)