
Na zewnątrz jesień. Wyświadcz swojej depresji przysługę i pozwól jej pożreć żałosne resztki swojej duszy wsłuchując się w ścieżkę dźwiękową do upadku ludzkości – zachęcali w press packu. Już zima, ludzkość wciąż upada, a my wyświadczamy sobie – z lekkim opóźnieniem – przysługę.
(o)
Tak mnie odrzuciło za pierwszym razem od Mony Turbo Lisy, że nie wiem, jakim cudem wysłuchałem jej do końca. Połączenie wokalu z muzyką wydało mi się tak absurdalne, że Narrenwind nie poleciał od razu do kosza z niewiadomych mi przyczyn. Wiadomo jednak, jak bywa z pierwszymi wrażeniami.
Gdy już stwierdziłem, że ten metal-niemetal ma coś w sobie, coś innego zaczęło mnie męczyć – mianowicie znów wokal. Tym razem jednak z innego powodu. Po prostu kojarzył mi się z innym wokalem, a niemożność wyplucia tego, co miałem na końcu języka, była wybitnie męcząca.
W końcu się udało: to skojarzenie to Stefan Nic, płyta No i Polska (swoją drogą, równie wesoła jak Mona Turbo Lisa). Teraz to może nawet bardziej muzyczne skojarzenie.
Do tego doszedł jeszcze przyszedł na myśl Maanam (przy otwierającym epkę utworze tytułowym) i Gruzja, której drugiego materiału, Jeszcze nie mamy na was pomysłu, udało mi się wysłuchać w całości (bo zasnąłem bodaj przy drugim kawałku).
Podsumowujmy więc pierwsze wrażenia: zapomniany projekt Aloszy Jędryczki i Jury Zajchowskiego z zespołu Czarnobyl Zdrój (nb. Jędryczka to jeden z najlepszych tekściarzy, jakich wydała na świat no i Polska); klasycy polskiego rocka (ale z początkowego okresu, spokojnie) oraz najbardziej znany przedstawiciel meme metalu.
Zazwyczaj gdy w końcu dokładnie pozna się jakąś płytę, pierwsze skojarzenia okazują się nie mieć wiele wspólnego z rzeczywistością. Ale są najfajniejsze.
Dość trudno jest mi określić muzykę Narrenwind – zdominowaną przez wokal (walczący o dominację z basem), co zazwyczaj przeszkadza mi na polskich płytach, ale na tej akurat nie. Dość trudno, ale może hasło avant-garde post-black metal, które widzimy na Discogsie, jest OK (inne to blackened progressive rock z Echo Experiment). A jeśli nie, to przynajmniej dobrze wygląda. Ja bym dorzucił new wave. A nawet cold wave (vide początek Nie wstanie dzień, każący pomyśleć o Pornography The Cure).
Mona Turbo Lisa to jednocześnie wyważone i nerwowe granie do melodeklamacji Klimørha, do jego klimatycznych tekstów ze zwracającymi uwagę wersami (Czy kłamiesz? / Czasem wystarczy, że uśmiechniesz się w milczeniu; deszcz który spadnie / da życie kwiatom / kwiatom które / szarańcza zapyla; czekasz na wiatr / który piachem / przykryje kości).
Największe wrażenie zrobił na mnie utwór zamykający epkę, wspomniany Nie wstanie dzień, będący antycoverem jednej z polskich piosenek wszech czasów – Nim wstanie dzień (kompozycja Krzysztofa Komedy, tekst Agnieszki Osieckiej), genialnie zaśpiewanej przez Edmunda Fettinga, piosenki specjalnie dla niego napisanej. Piosenki, która nie chce się ode mnie odczepić.
Przy okazji obejrzałem film Jerzego Hoffmana Prawo i pięść, w którym Nim wstanie dzień została wykorzystana. Powojenny western (!) z Ziem Odzyskanych, z Gustawem Holoubkiem w roli głównej, broni się po latach.
(o)
Od niezbyt może niezbyt adekwatnych skojarzeń do klasyki polskiego kina. Mona Turbo Lisa rzuca człowieka po różnych rejonach, intrygując, prowokując i dając satysfakcję. Trzeba poznać inne płyty Narrenwind.