phicus – spontaneous live series 13 // chore ia – postscriptum / neologizmowa // krija – klang

Chciałoby się w spokoju posłuchać Rolling Stonesów, lecz niszowi wydawcy zasypują człowieka płytami z muzyką eksperymentalną. Raczej niczego, co znajduje się na przedstawionych niżej płytach, nie zanucisz jak Ruby Tuesday czy Under My Thumb, ale może warto włączyć Phicusa (na zdjęciu), CHORE IA i Kriję? Odpowiedź niżej.

Nie przepadam za tego typu postami – więcej niż jedna płyta w jednym wpisie. Zwłaszcza Krija zasłużyła na osobny tekst.

(o)(o)

PhicusSpontaneous Live Series 13 (Spontaneous Music Tribune; 2023)

kto gra? Kataloński Phicus tworzą: Ferran Fages (gitara elektryczna), Àlex Reviriego (kontrabas) i Vasco Trilla (perkusja).

z czym mamy do czynienia? Z koncertem, który odbył się 6 października ur. w poznańskim Dragon Social Clubie (nagranie – Eryk Kozłowski, mix i mastering – Witold Oleszak). Występ po roku ukazał się na CD (200 sztuk).

Muzycy grają ze sobą w tym składzie prawie 6 lat, nagrali cztery płyty, ale te dźwięki, które zaserwowali nam w Dragonie być może były najlepszymi momentami w dotychczasowej historii tria. Tę śmiałą tezę potwierdzili także same artyści” – czytamy w zestawie prasowym.

szalenie ważna opinia 10fs Gdy widzę, że coś jest podpisane nazwiskiem „Vasco Trilla”, z miejsca staram się temu czemuś poświęcić należytą uwagę. Ten fan zespołu Mgła mógłby, podejrzewam, sprawić, że muzyka Taylor Swift nie wydawałaby się mdła.

Trzy utwory z 013 są niezwykle ciekawe m.in. dlatego, że z jednej strony mamy tu „nerwowe”, podszyte niepokojem impro, a z drugiej – w muzyce Trilli, Fagesa i Reviriega jest coś pełnego niemal medytacyjnego. Podczas pierwszego odsłuchu wydawało mi się, że wręcz ambientowego, ale to chyba przesada. Chociaż… O, jest w press kicie o „post-ambiencie”, więc może nie jest tak źle z moimi uszami. Medytacja medytacją, ale muzyce z Spontaneous Live Series 013 blisko chwilami do dziwacznego post-rocka doskonałej grupy Storm & Stress.

Granie wciągające i oryginalne, co w zalewie miliarda płyt zakrawa na cud. Jestem pewny, że Phicus zachwyciłby mnie na żywo.

(o)(o)

CHORE IAPostscriptum / Neogolizmowa (Antenna Non Grata [ANG CD31-32/2023] + Zoharum [ZOHAR 301-2]; 2023)

kto gra? Jacek Wanat, czyli „(…) urodzony w 1966 roku filozof, basista, entuzjasta awangardowego rocka. Poszukuje harmonii w dysonansie. Artysta eksperymentujący z dźwiękiem, formą i słowem, zgodnie z założeniem przekonującym, iż «wyodrębniając ciszę z hałasu tworzy się muzykę»” – czytamy na Bandcampie Antenny.

z czym mamy do czynienia? Z dwupłytowym (2 x CD) wydawnictwem, na którym znajdziemy ambient, echa industrialu oraz rockowej awangardy i zapewne wiele innych muzycznych gatunków. Jeśli ktoś chce się pobawić w ich nazywanie, nie widzę przeszkód.

szalenie ważna opinia 10fs Za dużo tych płyt. Nie czytałem przed włączeniem tego wydawnictwa, będącego efektem współpracy Antenny Non Grata i Zoharum, niczego na jego temat. Po wysłuchaniu chciałem błysnąć tekstem o „obuhowym klimacie”, zupełnie zapominając, że – po pierwsze – CHORE IA dawno temu wydawał OBUH i że – po drugie – kaseta z Neologizmową znajduje się w przepastnej kolekcji mojej żony. Ba, ja nawet pisałem już o tym projekcie Wanata – przy okazji płyty Reanimacja.

***

Nowy album (nie znalazłem informacji, kiedy został nagrany), Postscriptum, to „(…) muzyczna opowieść o przemijaniu, samotności oraz naiwności. Nie możemy zrozumieć siebie, ale możemy usłyszeć (na przykład wyrywając ciszę szumowi)”. Neologizmowa zawiera stare nagrania, dzięki czemu możemy się przekonać, co się zmieniło w twórczości CHOREgo IA. I czy na lepsze.

Postscriptum to znakomita rzecz. Czy Wanat porusza się w rejonach niemal czystego ambientu, czy robi sobie wycieczkę na tereny industrialu i rockowej awangardy w The Say Nothing / Oni umarli – efekt jest wyśmienity. Nie jestem co prawda pewny, czy potrzebny jest w tym utworze głos, ale skoro przyniósł skojarzenie z Za Siódmą Górą, to może jest. Kapitalny, 17-minutowy numer.

Zamykający Postscriptum I’m Raining, głównie dzięki wokalowi, brzmi trochę niedzisiejszo, więc płynnie – przynajmniej na bandcampach Antenny i Zoharum, na którym obie płyty zostały wrzucone razem – przechodzimy do staroci, czyli Neologizmowej. Czy ta broni się po niemal 30 latach (nagrano ją w 1994 r.)? Muzycznie – często tak. To materiał dość mocno różniący się od Postscriptum, chwilami wręcz mogący przywodzić na myśl coś, co nazwałbym freak folkiem. Ma słabsze momenty, lecz warto go poznać bądź przypomnieć sobie. Trochę razi amatorski wokal, mimo że Wanat ma przyjemny głos.

Podsumowując: Postscriptum – nie do przegapienia, Neologizmowa – raczej do archiwum (ale kasetę pewnie jeszcze kiedyś włączę).

Całość zamyka bonus – udany Post Scriptum TRIPTYCH.

Warto nadmienić, że rzecz została bardzo ładnie, kolorowo wydana, a za oprawę graficzną odpowiada sam Wanat.

I jeszcze jedna refleksja. Każdy odsłuch Postscriptum każe inaczej patrzeć na tę muzykę. Teraz, gdy leci otwierający płytę I’m waiting for nothing to happen (kapitalny tytuł), mam ochotę znów ponarzekać na wokal i myślę sobie, że jednak CHORE IA przez te trzydzieści lat chyba jednak zasadniczo się nie zmieniło. Choć jednak jest lepsze – mniej lub bardziej (jak kto woli) chore.

(o)(o)

KrijaKlang (Pawlacz Perski [PPT57]; 2023)

kto gra? Emil Pietrzyk (gitara/shakuhachi), Lila Waszkiewicz (skrzypce/głos), Paweł Szpura (perkusja).

z czym mamy do czynienia? „Krija to rytuał. Dźwiękowa praktyka medytacyjna. Skrzypce, perkusja, gitara, shakuhachi, a nawet głos – to brzmienia unoszone przez nurt, który powoli zaciera ich widzialne granice, aż stają się nierozerwalną częścią płynącego wywaru. Koryto poszerza się niepostrzeżenie. Pojawiają się fale i wiry. I to, co pod powierzchnią. Jeśli chcesz, możesz zanurzyć głowę i spróbować dojrzeć dno. Jest głęboko” (tekst z Bandcampu Pawlacza).

szalenie ważna opinia 10fs Niedawno po raz pierwszy w życiu zobaczyłem na żywo Lotto. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie gra perkusisty tria, Pawła Szpury. Sam się, oczywiście nie znam, ale dwóch znajomych, zajmujących się na co dzień muzyką, potwierdziło mój zachwyt („no, dobry jest”). Fakt, że współtworzy Kriję, był głównym powodem, by włączyć Klang.

Klang jest płytą – proszę wybaczyć banał – eklektyczną, na którą składają się:

  • czternastominutowy, „poszarpany” dust, który może skojarzyć się z genialną serią Williama Basinskiego, Disintegration Loops, oraz ze świetną tegoroczną płytą Nate’a Scheible’a, plum;
  • „indiańskie” šuo;
  • psychrockowy san;
  • horroambientowy void;
  • po części drone’owe, przywołujące chwilami na myśl wspaniałe nagrania Aleksandry Słyż, pelenai.

Każdy utwór z innej parafii, ale zdałem sobie sprawę z tego dopiero wtedy, gdy przysłuchiwałem się im z osobna. Krija jakimś cudem jest spójna, co świadczy niewątpliwie o ogromnych talentach i wrażliwości muzycznej Pietrzyka, Waszkiewicz i Szpury.

Żeby docenić te nagrania, wcześniej przelatujące przeze mnie i nie zostawiające wyraźnych śladów, musiałem usiąść spokojnie w dniu wolnym. Wtedy poczułem, jak piękna to muzyka. Choć też trochę niepokojąca, co najlepiej słychać w końcówce pelenai. Wiesz, masz co prawda wolne, ale zdajesz sobie sprawę, że w każdej chwili mogą zadzwonić.

Pawlacz Perski w zbliżającym się do końca roku uraczył nas tylko jedną kasetą. Ale za to jaką.

próchno – p3 [gusstaff records; 2023]

Projekt okładki: Joanna Kucharska (Sztukodzieło)

próchno

gusstaff records

Muzyka, dla której powalczyłem z narastającą niechęć do recenzowania płyt. Próchno – jeden z moich ulubionych zespołów ostatnich paru lat na naszej scenie muzycznej. Jeden z moich ulubionych i najbardziej oryginalnych.

Już otwierający P3 Zmierzch, przypominający nieco duby Ala Cisnerosa, sprawił, iż pomyślałem, że będzie dobrze. No i faktycznie, jest dobrze. A nawet lepiej.

Trudno zaszufladkować to, co gra Próchno. Noise, industrial, pewnie jakiś metal – można kombinować. Gdybym miał szukać powinowactw artystycznych między zespołem Marcela Gawineckiego (bas, syntezator, wokal), Bartosza Leśniewskiego (gitara, syntezator, wokal ) i Artura Sofińskiego (perkusja) a innymi wykonawcam, wskazałbym na wSzaniec. Chodzi tu jednak raczej o klimat (dość ponury), który unosi się nad nagraniami obu zespołów, nie o stricte muzyczne podobieństwo.

No, rzeczywiście nie są to wakacyjne hity. P3 robi wrażenie płyty nagranej przez członków jakiejś społeczności, która w obliczu nadchodzącej katastrofy odseparowała się od reszty i raczej nikogo do siebie nie dopuści. Nie ma na nowym Próchnie grama humoru, ale w przeciwieństwie do dzieł różnych postmetalowo-sludge’owych ponuraków, zupełnie mi to nie przeszkadza.

Najważniejsze są wciąż plemienne bębny Sofińskiego. No i brzmienie, które zespół osiągnął w smarzykowskim Studiu Cierpienie (realizacja i mix: Gawinecki, mastering: Noah Landis z Neurosis). Jest fantastycznie brudne. Mam ochotę wziąć prysznic, gdy wybrzmiewa Powtarzam.

Tak więc bębny Sofińskiego, ale mam wrażenie że bas Gawineckiego zyskał na znaczeniu w porównaniu z poprzednimi płytami (jest to dość kontrowersyjna teza, biorąc pod uwagę, jak brzmiał na Niżu). Leśniewski gra tyle, ile trzeba, a jego gitara jest równie apetyczna, jak ślina kapiąca z pyska Ksenomorfa. No i w sumie ten trop z Cisnerosem i dubem nie jest taki głupi. Epka z trzema-czterema utworami z P3 z dopiskiem dub version w tytułach chyba nikogo by nie zdziwiła. A do wSzańca można też dopisać nasze genialne Lotto. Słychać je w Próchnie.

Do czego się tu przyczepić? Do niektórych wokali (zwłaszcza w Powtarzam). Do tego, że P3 brak spójności Niżu (ten jest krótszy, więc łatwiej było). Z drugiej strony, czy to na pewno zarzut? Taka Spluwa brzmi jak jakiś chory cold wave, a i tak nie masz wrażenia, że jest tu od czapy.

No, właśnie, Niż czy P3? To tak, jakbyś mnie zapytał o to, którego ze swoich kotów wolę (OK, zły przykład, bo odpowiedź jest prosta: najlepszy jest ten, który akurat śpi). Może minimalnie Niż, może akurat tę płytę, której aktualnie słucham. Chyba Niż, ale to w sumie bez znaczenia. Obie są rewelacyjne.

Czekam na to, co panowie wysmażą następnym razem.

***

Jak wskazuje nagłówek, wydawcą płyty jest legendarny Gusstaff, który obchodził niedawno 25. urodziny. 100 lat! P3 można kupić na CD i winylu.

that’s how i fight – movement two [zoharum; 2023]

that’s how i fight

zoharum

autor grafiki (pięknej!) : Wojciech Stefaniec

Post-rock, echa ambientu i industrialu, bonus w postaci wokalu Paulusa von Kinsky’ego, dzięki czemu That’s How I Fight przez chwilę przypomina starych Swansów (ktoś może powiedzieć, że wokalista zespołu Kinsky swoim głosem burzy klimat płyty, ale ja uważam, że to dobrze; niech burzy) – tu jest tyle atrakcji i wszystko tak dobrze brzmi, że od razu powinienem się Movement Two zachwycić, napisać o niej, sprawdzić, czy nie powtarzam tych samych tekstów, co ostatnio, i wrzucić na blog. Ale – jakoś nie umiałem pokochać tej płyty.

Chciałem napisać, że jest to „ciekawy materiał” (bo dzieje się tu wiele, a nie mamy do czynienia z bezsensownym miszmaszem). Przyszło mi jednak do głowy, że w tekstach typu „to jedna z najciekawszych płyt tego tygodnia/miesiąca/kwartału” jest coś lekko udupiającego. Jakby recenzent dopowiadał w myślach: „OK, nareszcie mam to za sobą. Teraz mogę posłuchać czegoś, co naprawdę sprawia mi przyjemność”. Ciekawy to jest fakt, że gówno pingwinów emituje pokaźne ilości gazu rozweselającego, którym te bezlotki potrafią strzelać prawie na metr. Ale słowo „ciekawy” w kontekście muzyki to, zdaje się, taki sam komplement jak „ładny”.

No więc tak sobie tego That’s How I Fight słuchałem, z jednej strony w ogóle się nie nudząc (a z sześciu numerów najkrótszy trwa 8’03’’), a z drugiej – zastanawiając się, czemu nie zachwyca.

Po wave’ach włączyłem Movement Two z CD i ożywiłem się, gdy usłyszałem fragment, który zabrzmiał mi, jakby Talk Talk zaczęli grać industrial na swój niepowtarzalny sposób. No i znów, kolejne próby. Wszystko mi się podoba: to, co wyżej, ale dochodzi też przecież ambientowa gitara Sulika, przypominająca o jego Titanic Sea Moon (i w jednym przpadku o piosence TSM (OM) nie się martw), który to zespół potrafi wyczarować to i owo, zarówno na dwóch studyjnych płytach, jak i na koncertach.

Są też inne atrakcje: jak głos Kinsky’ego jakby nieproszony burzy klimat płyty (choć pasuje do konkretnego utworu), tak też zachowuje się wspaniale brzmiący bas Maćka Wasilewskiego, dość brutalnie wchodzący w 10 (Raróg) i 5.

Zresztą taka jest ta płyta: jakby That’s How I Fight chciało powiedzieć, że ładne wygrywa nie tyle z brzydkim, co z brutalnym. Przykład na to mamy w pierwszym utworze na płycie, 14 (kto wymyślał tytuły?), gdy przyjemny (zbyt przyjemny?) klawisz zostaje nagle spacyfikowany przez uderzenie perkusji na zasadzie „co za dużo, to niezdrowo”. Albo ta ambientowa gitara (znów zbyt miło?), nagle zduszona w 5 przez bas i bębny. Bywa też inaczej: gdy na koniec 16 wygrywa spokój.

Choć zespół porusza się po różnych stylistykach, wytrąca z równowagi, przeskakując płynnie z ładnego w brzydkie, to jednak płyta jest spójna; nie masz wrażenia, że to groch z kapustą, ugotowany podczas kilku sesji w różnych miejscach. Tak czy siak, wolę chyba każdy numer z osobna niż cały materiał. Najbardziej chyba polubiłem 9. Straszy tak, że mógłby polecieć w ósmy odcinku trzeciego sezonu Twin Peaks (czy ambient otwierający następujący po 9 16, nie każe pomyśleć o Laurze Palmer?).

Nie zakochałem się w Movement Two, ale widzę, że przesłuchałem ją – nie będąć masochistą – jedenaście razy.

Movement Two ukazała się nakładem Zoharum (CD). Zespół tworzą: Gosia Florczak (syntezator, sampler, akordeon), znana z Rigot Mortiss; Piotr Sulik (gitara, wokal, loopy), znany z Titanic Sea Moon, Ewy Braun i Guerniki y Luno; Jacek Sokołowski (perkusja), znany z Rigor Mortiss, Hazael i Lorien oraz Maciek Wasilewski (bas).

wojtek kurek – buoyancy [pawlacz perski; 2021]

wojtek kurek

pawlacz perski

Pawlacz Perski tak dobrze opisuje wydawaną przez siebie muzykę, że właściwie wystarczyłoby wkleić opis „Buoyancy” z Bandcampa i dodać tylko, że warto ten materiał kupić.

Od paru lat słucham większości rzeczy wypuszczanych przez ten kasetowy label (i jego sublabel Patalax) i nie podeszła mi bodaj jedna. Takich artystów jak bohater tego postu, Fischerle, Mech czy Melatony zdecydowanie warto poznać.

Wróćmy do „Buoyancy”.

U Wojtka Kurka sonorystyczne eksperymenty w duchu współczesnej muzyki poważnej sąsiadują z transowymi rytmami o bardzo pierwotnej proweniencji. Wszystkie te niezwykłości autor wyczarowuje przy pomocy zestawu perkusyjnego wspartego autorskimi efektami stworzonymi w środowisku MAX/MSP, które przetwarzają materiał akustyczny w czasie rzeczywistym – zobaczcie sami: nie da się lepiej tego opisać.

Lubię w kasetach wydawanych przez Pawlacz Perski i zwłaszcza Patalax, że zawarta na nich muzyka pozwala uruchomić wyobraźnię, wymyślać fabułę w nieco nierzeczywistym, zazwyczaj mało przyjaznym świecie.

Kurek łączy zimną, „wodną” psychodelię z industrialnym klimatem (tyle że to raczej industrial kijów i kamieni, nie maszyn). Słuchając „Buoyancy”, przenoszę się do niespecjalnie przyjemnej jaskini.

Przyjemnie – jak wspomniałem – tam nie jest i woda kapie na łeb, ale dzięki temu, co nagrał Wojtek Kurek, chętnie tam posiedzę.

Kwintesencją tej płyty jest kapitalny, tytułowy numer.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

„dziękujemy rodzicom za to, że nie ulegli pokusie aborcji” – podsumowanie 2020, cz. I

Powoli żegnamy ten pojebany rok. Oto jego szalenie potrzebne podsumowanie.

***

Zacznijmy od najlepszej okładki. W zeszłym roku była to „High Anxiety” Oozing Wound (to również moja ulubiona płyta 2019; szkoda, że Thrill Jockey tak kiepsko wydał winyl), w tym zdecydowanie wyróżnia się obrazek ze „Still Laughing” GAG (swoją drogą, bardzo dobra rzecz). OFF Festival 2018, „Tylko kiedy się śmieję”.

***

Zanim wymienię swoje ulubione (niekoniecznie najlepsze) płyty 2020, słówko o rozczarowaniach. Na pewno nie wrócę do dziwadła, które wydali wspomniani Oozing Wound. Daniel Blumberg po fantastycznej „Minus” przynudził na „On&On”. June of 44 wydali nowe wersje starych kawałków (w tym dwa potrzebne jak relaxy na Wyspach Kanaryjskich remixy) – jakieś to mięciutkie, zwłaszcza wokal; przykra niespodzianka. Wacław Zimpel oczywiście super, ale wciąż czekam na coś, co podejdzie mi tak bardzo, jak „Lines” czy LAM. Coriky mnie nie rozczarowało, bo nie licząc Ataxii, nie podchodzą mi rzeczy, które nagrywają byli członkowie Fugazi. À propos Ataxii, John Frusciante znów nagrał średnio fascynującą, elektroniczną płytę. Nie dał też wiele radości Thurston Moore, ocierający się o autoplagiat na „By the Fire” – gdy leci „Hashish”, czekam, aż dryblas z Florydy zacznie śpiewać „Sunday comes alone again…”. OK, koniec.

Pewnym – bo niewiele się spodziewam – rozczarowaniem jest postępujący upadek dziennikarstwa muzycznego. Do jego głównego atrybutu, nudy, doszedł kolejny: polityczna poprawność. Oto dziennikarz „Polityki” kończy recenzję płyty Siksy puentą: „Jeśli wam się podoba, to właśnie o to chodziło. Jeśli wam się nie podoba – tym bardziej”. Tak więc, czytelniku miły, jeśli nie cieszy cię wyżej wzmiankowana pozycja fonograficzna, to nie dlatego, że jest pretensjonalnym, asłuchalnym gniotem – po prostu masz, chłopie (damy, jakżeby inaczej, a priori lubią Siksę), problem ze sobą, z kobietami, może chciałbyś wstąpić do Straży Narodowej. Wspaniała dialektyka. Niech już ten dziennikarz zostanie lepiej przy wygłaszaniu laudacji dla Dawida Podsiadły.

Nie ma już – poza wyjątkami – gdzie poczytać o muzyce. Tak jak nie ma gdzie poczytać o piłce nożnej.

À propos czytania, oto trzy najlepsze książki o muzyce, jakie zmęczyłem w tym roku:

Pisałem o drugiej i trzeciej.

Aha, była jeszcze „Please Kill Me”, ale ona wyszła u nas wcześniej, w 2018.

***

OK, oto ulubione płyty:

(o)

lottohours after [endless happiness; 2020]

Najlepsza płyta najlepszego obecnie zespołu.

recenzja

(o)(o)

titanic sea moonexit no. 2020 [fonoradar records; 2020]

Bałem się rozczarowania, jednak okazało się, że panowie nagrali fantastyczny materiał. Koncert TSM we Wrocławiu był ostatnim, jaki zobaczyłem w 2020, i jednocześnie najlepszym. Gdyby nie było kowidu i zaliczyłbym więcej występów artystycznych, pewnie i tak sztuki tria Dudziński – Sulik – Szymański nikt by nie przebił.

Tu miał się pojawić wtręt na temat niedoszłego wydawcy TSM, ale nie lubię kopać, więc omijam temat.

(o)(o)(o)

próchnoniż [gusstaff records; don’t sit on my vinyl; 2020]

Zespół, mam wrażenie, niedoceniany. Wierzę, że kiedyś to się zmieni.

recenzja

(o)(o)(o)(o)

świetliki – wake me up before you fuck me [karrot komando; 2020]

Pod tym niespodziewanym tytułem kryje się kontynuacja ponuractwa „Sromoty”, w tym trzy mocne, depresyjne szlagiery („Monochron”, „Welocyped”, „Śmiertelne piosenki”). Gdyby jeszcze ta płyta została lepiej nagrana… Wydanie z pretensjonalną pocztówką zamiast tekstów.

Ale za to piosenka roku:

I fragment wywiadu roku:

(o)(o)(o)(o)(o)

brainbombscold case [skrammel records; 2020]

Seryjny morderca jest zmęczony, wręcz cierpiący („In sunshine or rain / I don’t go out / I’m in pain”), ale wciąż wwierca się w czaszkę.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)

geldbeyond the floor [iron lung records, static shock records; 2020]

Choć zdarzają się wyjątki (pierwszy przykład, jaki przychodzi mi do głowy, to Torpur), polski punk muzycznie wciąż stanowi pojarocińską, dezerterową traumę, tekstowo zaś uskutecznia moralizatorstwo, które za serce może chwycić co najwyżej albo jednostkę co prawda dorosłą, lecz niezbyt żwawą intelektualnie, albo małego Jasia odmrażającego uszy na złość mamie.

Czy punk musi być drętwy? Czy Szymek musi się zgadzać z Krzychem, sprawdzając po drodze, co myśli Darek i inne GWpunki? Niekoniecznie, o czym świadczy pierwsza z brzegu płyta Iron Lung Records. Chociażby tegoroczny materiał australijskiego GELD. Wpierdol. Aha, to nie jest „album pierwszy z brzegu”, to doskonała płyta.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

moron’s moronslooking for danger [slovenly records; 2020]

Gdy pierwszy raz włączyłem mp3 z tym materiałem, pomyślałem, że tylko omyłkowo zapisałem go w folderze do ewentualnych recenzji z polską muzyką. Moron’s Morons są zupełnie pozbawieni tutejszych smętnych przyległości, ale nie są podróbą: są autentyczni i pojebani. Garażowy punk najwyższej próby.

recenzja

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

sprainas lost through collision [flenser records; 2020]

Wehikuł czasu z LA. Trudno uwierzyć, że ten materiał nie jest znaleziskiem z lat 90. Jeden z nielicznych zespołów czerpiących garściami z tamtej dekady, który nie odstaje od najwybitniejszych przedstawicieli amerykańskiego, alternatywnego grania tamtych czasów.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

the microphonesmicrophones in 2020 [p.w. elverum & sun, ltd., 7 e.p.; 2020]

Po kilkunastu latach Phil Elvrum nagrał znów coś pod szyldem The Microphones. Słyszałem, że nudzi i zamienił się w Kozelka. Po pierwsze – nie nudzi, po drugie – daleko mu do pretensjonalności byłego lidera Red House Painters.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

dynasonic#2 [instant classic; 2020] / bootleg [czarny kot rec., dym recordings; 2020]

Ci to co chwilę goszczą u mnie na blogu albo na fejsie, więc wrzucę tylko linki do recenzji obu tegorocznych wydawnictw „klasyków dubwave’u”: „#2” i „Bootleg”.

***

2020 to również czas wielu wznowień. Mnie bardzo ucieszył winyl mojego ulubionego francuskiego zespołu Doppler, „Si nihil aliud”, wydany przez Bigoût Records. Trzeba było czekać na to 16 lat.

cdn.

agata stanisz – 3 square meters [szara reneta; 2020]

bandcamp

facebook

miasto dźwięków

agata stanisz: field recording jako metoda etnografii

«Radio się skisiło» albo Załadowywanie rol papieru”.

(o)(o)

Sprawdzając, kim jest i czym się zajmuje Agata Stanisz („Pokrótce: (…) jest antropolożką, dźwiękiem z tej perspektywy badawczej zajmuje się od 2006 roku, a od 2011 roku zajmuje się dromologią i road studies nad transportem, infrastrukturą drogową, kulturą przemieszczenia się oraz krytyką tychże” – podpowiada wydawca kasety), potem czytając jej tekst „Field recording jako metoda etnografii poprzez dźwięk”, poczułem się jak ten biedny chłop grany przez Krzysztofa Majchrzaka (nie pamiętam, co to był za film), który nie wie, co ma zrobić, gdy widzi automatycznie otwierające się i zamykające drzwi. No ale cóż, szanuję Szarą Renetę, więc postanowiłem cokolwiek przysmucić na temat „3 square meters”.

Do field recordings zawsze miałem stosunek, delikatnie mówiąc, sceptyczny. Dziś patrzę na nie niemal tak, jak na każdy inny rodzaj nagrań: mogą być ciekawe albo takie sobie, mogą być też beznadziejne, nudne albo przykuć cię do głośnika na godzinę.

(o)(o)

To, co zrobiła Agata Stanisz, odbieram z należną, zwłaszcza że to miłe uczucie – słyszeć, że otaczające nas dźwięki też są muzyką. Na przykład „utwór” piąty: „Elba River Rain/The Ferry Glückstadt – Wischhafen, DE [4.7.11]” – przecież harsh/horror ambient. Albo „Piledriver song/Port in Randers, DK [17.8.12]” – mamy tu industrial sto razy ciekawszy niż nowa płyta Einstürzende Neubauten. Plus film z lektorem w „48h pauzen machen/Gas station in Mulhouse, FR [14.7.12]” – do tego zawsze mam słabość. Nawet dziś wolę obejrzeć stare filmy z nim niż z napisami (ostatnio, nomen omen, „48 godzin”). Ale wróćmy do tematu.

(o)(o)

(…) jeśli są wśród Was osoby zajmujące się czynnie nagraniami terenowymi bądź/i kwestiami ekologii akustycznej doskonale wiecie, co jest najbardziej niechcianym dźwiękiem spośród wszystkich. Jest nim dźwięk silnika spalinowego. (…) Agata sprawi, że zaczniecie tych dźwięków słuchać, bo «3 square meters» jest nimi przepełnione. (…) album ten pozwoli z czułością na wsłuchanie się w te dźwiękowe «odpady»” – ponownie sięgam do notki z press packu.

No właśnie. Tak jak często wydaje mi się zabawne to, że obok jakiegoś wytworu sztuki współczesnej można przeczytać notkę, która ma naprowadzić widza na to, czym owo dzieło w ogóle jest, tak w przypadku „innej” muzyki (kłaniam się Pawlaczowi Perskiemu i jego naprowadzaniu słuchacza na kontekst i wymowę dźwięków wydawanych przez ten label i jego sublabel Patalax) czy takich wydawnictw jak „3 square meters”, chętnie posługuję się ściągami wydawcy. Dobrze skrojone zapewniają odpowiednie rozeznanie, ale nie zabierają przecież możliwości własnej interpretacji dzieła.

(o)(o)

Słucham „3m²” z zaciekawieniem i choć intuicyjnie rozumiem (o ile można coś rozumieć intuicyjnie) ideę stojąca za field recordings, to wciąż siedzi we mnie – zapewne ignoranckie i dość prostackie – pytanie o zasadność takowych nagrań. A nawet jeśli pytanie po chwili wydaje mi się bezsensowne, to i tak chętnie wysłuchałbym dyskusji na ten temat, wychodzącej poza „izmy” i frazesy.

Agata Stanisz – jak czytam – „Łącznie spędziła w kabinie kierowcy 16 tygodni przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu”… Więc osoba z wątpliwościami co do zasadności jej pracy powinna od razu dostać z liścia.

(o)(o)

A pisząc poważnie, słuchanie „3 square meters” było dla mnie ciekawym doświadczeniem, dzięki któremu przychylniej będę patrzył na field recordings. Poza tym, biorąc pod uwagę dorobek autorki Stanisz i to, jak ciekawą jest postacią (radzę poszperać w sieci), wydanie jej materiału przez Szarą Renetę to zdecydowanie nie byle co, wręcz sukces wydawnictwa.

I tylko szkoda, że dwudziestej piątej taśmy Szarej Renety nie zamyka opowieść podobna do tej, jaką słyszymy w drugim „utworze” na kasecie – „Driver’s log//Sobieszów, PL”.

Tak czy siak, dzięki „3 square meters” lecę sprawdzić, co zaproponowała Monika Wińczyk na „Japońskim dystansie”.

(o)(o)

Materiał do ściągnięcia w opcji „name your price”. Tradycyjnie zachęcam do wpisania czegoś powyżej zera.

próchno – niż [gusstaff records (mc), don’t sit on my vinyl (lp); 2020]

próchno

gusstaff records

don’t sit on my vinyl

Pewnie panowie nie przypuszczali, jak bardzo ponury, apokaliptyczny klimat ich muzyki będzie pasował do zaczynającej się wiosny 2020.

Dzięki debiutanckiej płycie Próchna stałem się fanem zespołu. To była jedna z rzeczy, jakie ukazały się w minionym roku. Bartosz Leśniewski, Artur Sofiński i Marcel Gawinecki grali na materiale wydanym przez Gusstaffa (CD, MC) i Don’t Sit On My Vinyl (LP) niełatwą do zaszufladkowania muzykę, w której wybrzmiewały echa industrialu, metalu, noise’u i pewnie czegoś jeszcze, co akurat nie przychodzi mi do głowy.

Epkę „Niż” (zapowiadał ją singiel „Śledzą nas”; jak się okazało – odrobinę odstaje od reszty) postrzegam jako trochę bardziej transową i jednocześnie bardziej noise’ową od poprzedniczki. Z przyjemnością słyszę tu echa Sutcliffe Jügend i Bodychoke (ale proszę się tym jakoś bardzo nie sugerować – jest kilka zespołów, które słyszę prawie wszędzie) – choćby w kapitalnym „Wietrze ze wschodu”, w którym pobrzmiewają też echa industrialnego post-punka Killing Joke.

Płytę nagrano w Studiu Cierpienie w Smarzykowie. Trzeba wspomnieć o doskonałej realizacji albumu, za którą odpowiadają Gawinecki i Sofiński (Marcel zrobił też miks, mastering – Maciej Miechowicz). Najlepiej słychać tę robotę („rytualne” bębny Sofińskiego to bodaj najmocniejszy punkt płyty) w zamykającym całość „Kim jesteś, po co przyszedłeś?”.

Tytułowy krzyk, w połączeniu z tym, co widzę za oknem i czytam w newsach ze świata, sprawia, że mam ciarki na plecach.

Próchno: „Niż” – 10 pierdolonych… powiedzmy, że gwiazdek. :)

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Premiera winylu (wraz z kodem do pobrania plików) – 18 kwietnia (Don’t Sit On My Vinyl), podobnie kaseta (Gusstaff). Wysyłka „Niżu” zamówionego w preorderze – 5 kwietnia. Zapraszam na stronę Gusstaff Records.

próchno – próchno [gusstaff records, don’t sit on my vinyl; 2019]

bandcamp

facebook

gusstaff

don’t sit on my vinyl

Do Próchna podchodziłem z dystansem, bo choć Marcel Gawinecki (m.in. Ugory i Melisa) oraz Bartosz Leśniewski (m.in. Artykuły Rolne i Obiekty) [trio zamyka Artur Sofiński z zespołu Drah, który akurat słabo znam] nie nagrywają niesłuchalnych rzeczy, to wszyscy owo Próchno podejrzanie mocno chwalili, a wiadomo, że muzyczny underground należy do środowisk, których członkowie lubią nawzajem się utwierdzać w przekonaniu, że jest świetnie, a może i jeszcze świetniej. Słyszałem też co prawda bardzo dobry singiel „Z kosą przez las”, ale dwa dobre numery to może i Hołdys by nagrał.

Gadałem też ostatnio z kumplem o tym, że męczą mnie od jakiegoś czasu nadęte kapele z wytatuowanymi i brodatymi chłopami w składzie i nawet średnio chce mi się jechać na Neurosis, a tu słyszę na Próchnie „rytualne” bębny, jak w bodaj „Enemy of the Sun”.

No więc słucham sobie tego tria z jakimiś uprzedzeniami z tyłu głowy, nie widząc niczego szczególnego w tym materiale, aż tu nagle – zażarło.

I to jest chyba najfajniejsze w słuchaniu muzyki. Są płyty, które podobają się od razu, ale potem nie ma się ochoty do nich wracać. Są takie, które rozczarowują, i nagle, w jednej sekundzie zaczynają wchodzić jak dobre piwo w wakacje.

Próchno ze swoim metalem dla niemetali, industrialnymi rytmami, ambientem, za który odpowiada raczej jakiś skacowany noise’owiec, niż Brian Eno, psychodelią, z intrygującym klimatem, za którym oprócz muzyki stoi okładka płyty i tytuły kawałków – jest propozycją, wybaczcie banał, niebojącą się czerpać od innych, ale też oryginalną. To jest po prostu zajebista, doskonale – choć brudno – brzmiąca płyta.

Brudny materiał, ale nie obrzydliwy. Gdybym szukał filmowych porównań, powiedziałbym, że jego brud kojarzy mi się raczej z „Taksówkarzem” Scorsese niż z rzygiem Smarzowskiego.

Numer „Z kosą przez las”, dłuższy o parę minut niż na singlu, to jest mistrzostwo świata.

PS W związku z tym, że kibole Neurosis są gorsi niż fani TVN24, informuję, że jestem fanem tego zespołu i kombinuję, żeby prosto z Warszawy jechać na niego do Gdańska.

PPS „Tym razem chciałbym zadać rozstrzygające pytanie: czy między kłamstwem a przekonaniem istnieje w ogóle przeciwieństwo?”.

p*i*g (jakub monika lampart) – the impulse church [2017]

linki w komentarzach / links in comments

bandcamp

fb1

fb2

P*I*G nie miałem do tej pory okazji usłyszeć, anonsowałem jedynie wspólny koncert z YC-CY i Ugorami.

„The Impulse Church” to niełatwy w odbiorze, ale więcej niż udany mariaż neofolku, industrialu trochę à la Throbbing Gristle, dźwięków, które tagujemy jako „experimental”, bo nie bardzo wiemy, co o nich pisać, „zimnej” lo-fi elektroniki, wykręconego post-rocka i Bóg wie czego jeszcze. Taki „Photoautotrophic Micropropagation Of Sperm Molecules In Sensual Impulse Of Creating” brzmi fragmentami jak improwizacja umierającego noiserockowca, któremu zachciało się grać jazz do industrialnego podkładu, ale nie umie albo nie ma sił.

Pod koniec lekka zamułka, ale tak czy siak „The Impulse Church” to bardzo dobra płyta.

Na Bandcampie są też inne nagrania, firmowane jako P*I*G.

mutter – ich schäme mich gedanken zu haben die andere menschen in ihrer würde verletzen [1990] / thomas karsten

10fuckingstars-wordpres-com

linki w komentarzach /links in comments

muttermusik.de

facebook

10fuckingstars-wordpres-com

Zespół, który poznałem dzięki zajebistej składance „Wohlstand” – z niemieckim i japońskim noise’em i noise rockiem. Można na niej znaleźć m.in. Surrogat, Merzbowa, Zeni Geva oraz Party Diktator. No i Mutter.

„Ich schäme mich Gedanken zu haben die andere Menschen in ihrer Würde verletzen” to pierwszy LP Niemców; całkiem niezły. Mamy na nim noise rock ożeniony z industrialem plus parę wstawek pozornie od czapy, które jednak nie zarzynają całości.

Mutter gra do dziś. Niestety, zespół wyewoluował w rejony czegoś, czego nazwanie „indie rockiem”, byłoby niezasłużonym komplementem. Do włączenie po raz kolejny ich płyty z 2014 roku, „Text und Musik”, skłoniłaby mnie jedynie pokaźna gratyfikacja finansowa. Ale „Ich schäme…” warta jest poznania. W sumie dużymi fragmentami jest po prostu zajebista.

***

Thomas Karsten. Jezu, jakie to jest złe. Aż musiałem wrzucić na blog. A i tak wybrałem co lepsze fotki. E, ładnie wkomponowało się w post i nie wygląda tragicznie. :)

1

2

3

4

5

6