titanic sea moon – titanic sea moon [2022; fonoradar records]

titanic sea moon

fonoradar records

Z wiekiem gust się wyrabia (chyba), lecz płyty coraz rzadziej wywołują prawdziwie gówniarskie emocje; rzadko pojawia się ten dreszcz, który dawno temu towarzyszył poznawaniu The Velvet Underground czy Minor Threat.

W ciągu ostatnich pięciu lat bodaj dwa albumy zafundowały mi prawdziwy emocjonalny powrót do przeszłości: posthardcore’owy wykurw Hot Snakes na „Jericho Sirens” (2018) oraz „Exit No. 2020” Titanic Sea Moon. Kalifornijczycy przypomnieli mi o mnie, który kiedyś imaginował sobie, że może np. spakować się i przenieść na drugi koniec świata, a w najbardziej ekstremalnych sytuacjach nie dostać nawet po ryju, a TSM – o kimś, kto wolał siedzieć w domu i sprawdzać, czy lepsi nasi: np. Wojciech J. Has i Jerzy Kawalerowicz, czy może Francuzi: François Truffaut i Louis Malle. Albo nasze: Pola Raksa i Beata Tyszkiewicz kontra Francuzki:  Brigitte Bardot i Simone Signoret. W sumie filmy też wciąż wzbudzają emocje (ostatnio największe chyba „Sound of Metal”), do Hot Snakes i TSM dołożyłbym jeszcze Lotto i zapewne parę innych rzeczy, więc może nie jest wcale źle.

Nieważne. W tym może niezbyt sensownym wstępie chciałem przekazać, że cieszę się z tego, iż na stare lata mogłem poznać zespół, który jest dla mnie istotny; na którego koncerty chce mi się jeździć.

***

Nowa płyta Titanic Sea Moon mogła niepokoić. Po pierwsze – trwa 77 minut. Kto potrafi nagrać coś, co trwa godzinę z kwadransem, i nie nudzi? Po drugie – jeśli ktoś chciałby znaleźć słaby punkt w występach zespołu na żywo, mógłby wskazać na wokale (zwłaszcza ten perkusisto-wokalisty). A na „Titanic Sea Moon” pojawiają się one w sześciu na dziewięć utworów.

Piotr Sulik wokalnie nie do końca uniósł ciężar – świetnego zresztą – otwierającego płytę „Drobnego piachu” (tekst Grzegorza Kaźmierczaka), wokal Dariusza Dudzińskiego w „Maści na szczury” bardziej pasowałby do jego solowego projektu Przyzwoitość; sprawia, że ten utwór nie pasuje do całości. Poza tym, jeśli chodzi o śpiewanie, jest OK.

***

Piosenek jest dziewięć. Zagrało je pięć osób: Piotr Sulik (gitara, wokal), Rafał Szymański (bas) i Dariusz Dudziński (perkusja, wokal); z gościnnym udziałem Pawła Nałyśnika (saksofon tenorowy) oraz Małgorzaty Florczak (akordeon; gra z Sulikiem również w That’s How I Fight). Piosenki są jak Jeanne Moreau w „Windą na szafot”, Barbara Brylska w „Późnym popołudniu” albo Maurice Ronet w „Błędnym ogniku” czy Leon Niemczyk w „Pociągu”. Piękne i niepokojące.

***

Być może faktycznie jest tak, że 77 minut to zbyt długo, bowiem cuda zaczynają się od piątego utworu, „Przeciwko śmierci” (co prawda czwarty, „Fucked by the Sun”, to dobry wstęp do owych czarów).

„Exit No. 2020” była bardziej spójna niż „Titanic Sea Moon”, która z kolei jest bardziej emocjonalna (nie na darmo Szymański określił to granie jako „soul”) – nie wiem, co lepsze.

Ta mikstura post- i krautrocka oraz psychodelii wchodzi w rejony zarezerwowane dla największych. Trio czerpie pełnymi garściami z tradycji gitarowego grania, lecz ani przez sekundę nie masz wrażenia, że to jakiś wieśniacki revival czegoś tam czy cytaty z wielkich zespołów z dawnych lat. „Titanic Sea Moon” brzmi na wskroś współcześnie. I ani przez chwilę, słuchając tego, co nagrało słupskie trio, mimo że – jak wspomniałem czerpie z tradycji, nie wymyśla Bóg wie czego – nie myślę o innych kapelach. Leci TSM. Kropka.

Dudziński jest wspaniałym perkusistą, jednym z najlepszych, jakich miałem okazję słuchać. Sulik (gitara) kapitalnie operuje między noise’em a psychodelią. Najjaśniej świeci gwiazda Szymańskiego (bas), który gra – niech stracę, używając takiego porównania – z czułością, jakby głaskał ukochanego, schorowanego psa. Biorąc pod uwagę moje uwielbienie dla psów, trudno o większy komplement.

O wyobraźni muzycznej trójki dżentelmenów tworzących Titanic Sea Moon można by zresztą długo pisać. Wsłuchajcie się chociażby w „pustynny”- nomen omen – „The Sahara Beat”.

***

Cóż tu więcej pisać? Jeśli nie trafią do ciebie takie utwory jak „Niepocieszony” czy „Mały podróżnik”, masz – jak to ujął pewien legendarny bramkarz, który nie poradził sobie z przegraną w półfinale Ligi Mistrzów, więc niesłusznie zwalił winę na sędziego – „śmietnik zamiast serca”.

„Titanic Sea Moon” jest też bardzo dobry w warstwie lirycznej. Kaźmierczak to, wiadomo, ekstraklasa, lecz do mnie trafia najbardziej prosty i pomysłowy „OM (nie się martw”) – głos w kwestii męskiej wrażliwości w dzisiejszym świecie. I za to również wielki plus dla zespołu.

PPS Materiał na razie dostępny jest tylko na CD, lecz ukaże się również na winylu.

PPPS Nietaktem byłoby nie wspomnieć, że płyta świetnie brzmi. Nagrano ją w Hagal Studio.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

titanic sea mooon – mother of all valentines [2020]

bandcamp

facebook

Titanic Sea Moon to trzy czwarte Ewy Braun: Darek Dudziński, Piotr Sulik i Rafał Szymański. No i jeśli ktoś chciałby szukać odnośnika dla muzyki tria, to znajdzie go w „Esion” EB. To, oczywiście, uproszczenie, ale jak leci chociażby „Muszelka”, nie umiem uciec od tych skojarzeń. A przy bębnach z „Bogharta” od „Stereo” Ewci.

Wczoraj wieczorem włączyłem „Mother of All Valentines” (na marginesie, świetna okładka; trzeba będzie sobie wyczarować taką koszulkę), zachwyciłem się krautową motoryką „Zakochanej autostrady” i postanowiłem unieśmiertelnić Titanica na swym blogu, jednocześnie powstrzymując się od recenzowania materiału zespołu, co wszystkim wyjdzie na zdrowie.

Kolega uważa, że Titanic Sea Moon to najlepszy zespół w Polsce. Spory komplement i nie od czapy. Ja bym się jednak wahał, czy aby nie Columbus Duo, Lotto albo THAW (ale ci wyłącznie w wersji koncertowej). Może jednak TSM (tylko wokale do poprawy).

Dudziński, Sulik i Szymański mają nagrany materiał studyjny. Mam nadzieję, że wkrótce znajdzie się (albo że już się znalazł) wydawca, który sprezentuje nam piękny winyl, a może też CD i kasetę, a zespół pojedzie w trasę z Columbus Duo i wyjedzie poza północną Polskę.

„Myśleliśmy, że w Warszawie słucha się tylko rzeczy modnych i ładnych, a tu taka niespodzianka” – kokietuje Dudziński na koniec, po najładniejszym numerze na bardzo ładnej, zyskującej z każdym odsłuchem płyty.

***

„Matka wszystkich walentynek” została zarejestrowana 14 lutego tego roku podczas koncertu w warszawskim Pracovnia Art-Club.

lód 9 – grawitacja [wyd. własne; 2019]

bandcamp

facebook

soundcloud

Rockowa (?) awangarda z Katowic. Prędzej bym się spodziewał, że Michael Douglas i Catherine Zeta-Jones zamieszkają na Koszutce.

(o)(o)

Lód 9 (od razu przyszła mi ochota, żeby odświeżyć sobie „Kocią kołyskę” Kurta Vonneguta) to jedna druga innego arcyciekawego składu z Katowic, Ciśnienia. Można powiedzieć, że oba zespoły to zespoły postrockowe (cokolwiek to znaczy).

Ciśnienie gra post-rock kojarzący się, przykładowo, z Explosions in the Sky czy This Will Destroy You, ale ciekawszy i – zabrzmi to niezgrabnie – bardziej poszukujący od tego, co robią te amerykańskie grupy (do których mam słabość – żeby nie było). Widziałem tę ekipę kilka razy na żywo i uwierzcie: potrafi niebanalnie przypierdolić. Pamiętam koncert Ciśnienia w katowickiej Sixie, przed Lonker See: wypadło nie gorzej, a przecież autorzy „One Eye Sees Red” to wybitna grupa koncertowa.

(o)(o)

Lód 9 to zupełnie inny klimat. Post-rock, który powstał – znów to głupio zabrzmi – jako swoisty anty-rock (Rafał Księżyk pisał o kapelach tego nurtu w artykule noszącym znamienny tytuł „Gitary do pieca”). Jego najwybitniejszym (a na pewno najpopularniejszym) przedstawicielem było chicagowskie Tortoise.

Dodałbym do tego awangardę rockową spod znaku grup Faust (ten Perona i Zappiego) i Gong – i mamy, mniej więcej, to, co reprezentuje sobą Lód 9. A przynajmniej to, jak ja go odbieram. Może jeszcze dorzuciłbym progresywny rock spod znaku Thinking Plague. Oczywiście bardziej idzie mi o podejście do grania, o – przepraszam za wyrażenie – dekonstrukcję rockowej formuły, niż o jakieś wielkie podobieństwo muzyczne. Choć ten Faust faktycznie chodzi mi po głowie; ogólnie rzecz biorąc, ma „Grawitacja” w sobie wiele z krautrocka.

(Jak zasugerował muzyk pewnego zespołu, który codziennie powinien bić pokłony Gang of Four: szukanie porównań źle świadczy o recenzencie).

Inne skojarzenie to… nasze Kury – ale nie pastiszowe, tylko awangardowe (vide ta część „Nie martw się, Janusz”, gdy panowie przestają parodiować Nosowską, bo to ponoć panią z reklamy banku parodiowali, i zaczynają napierdalać). Można więc powiedzieć, że yass dotarł do Katowic 30 lat później (tytuł drugiego numeru, „Rozczarowanie [popijam wodę z kałuży]”, brzmi zresztą wybitnie yassowo).

Eksperyment wykonany i nad wyraz udany. Męczą mnie tylko – i nie bardzo je łapię – te klesze (od „klechy”, nie od „The Clash”) wokale w „Przepoczwarzeniu” i „Aokigaharze”.

Gdybym miał wskazać najmocniejsze punkty płyty, byłyby to wspomniane „Rozczarowanie” oraz ostatni numer, pięknie męcząca, wręcz maniakalna „Grawitacja II, III, IV”.

(o)(o)

Może kiedyś, dzięki takim zespołom jak Lód 9 i Ciśnienie, Śląsk nie będzie się kojarzył z koszmarkami typu Dżem czy Kat.

(o)(o)

Materiał na CD wydał sam zespół.

tony conrad with faust – outside the dream syndicate [1973] / nobuyuki taguchi

linki w komentarzach / links in comments

bureau b

table of the elements

tony conrad movie

discogs

Faust widziałem na żywo przed sześcioma laty. Zagrał rewelacyjnie. Oprócz muzyki zapamiętałem to, że Jean-Hervé Peron był wyjątkowo wyluzowany i atakował seksistowskimi (specjalnie dla niektórych: „atakował” „seksistowskimi”) tekstami gitarzystkę (to pewnie była Geraldine Swayne i kawałek „Tell the Bitch to Go Home”) oraz performance (broń Boże, nasz zgrzebny pank perfromęs) polegający na zniszczeniu jakiegoś obrazu wiertarką. Doskonale prezentował się na scenie James Johnston z Gallon Drunk.

To był, kurwa, koncert.

Faust założyli m.in. wspomniany Peron oraz Hans Joachim Irmler. Obaj panowie na stare lata grali/grają w dwóch odmiennych Faustach. Ten Perona wydaje w miarę często świetne płyty (w tym roku „Fresh Air”), ten Irmlera rzadziej, ale może się pochwalić chociażby kolaboracją z Dälekiem.

Wspaniały rys historyczny. Zapraszam do Wikipedii. xD

Na „Outside the Dream Syndicate” (tu Irmler chyba się nie pojawił) Faust towarzyszy Tony’emu Conradowi. Ten wspaniały artysta zasłynął chociażby tym, że należał do Theatre of Eternal Music wraz z m.in. La Monte Youngiem i Johnem Cale’em. ToEM nazywano również The Dream Syndicate, co nietrudno połączyć z tytułem prezentowanej płyty.

Conrad niestety zmarł w ubiegłym roku.

Na „Outside the Dream Syndicate” panowie żenią muzykę repetytywną z krautrockiem. Pod dobrą lufę jak znalazł.

Ta wersja płyty pochodzi z 1993 roku. Pierwotna, z 1973, zawierała dwa numery. Wydań było więcej, co można zobaczyć w linku do Discogsa.

***

Nobuyuki Taguchi

richard pinhas, oren ambarchi – tikkun [2014] / garry winogrand

10fuckingstars-wordpress-com

linki w komentarzach / links in comments

richard pinhas

oren ambarchi

cuneinform records

10fuckingstars-wordpress-com

Od dawna chciałem wrzucić na blog Orena Ambarchiego. Nie wiedziałem jednak, którą płytę wybrać, bowiem Australijczyk wydał – solowo bądź grając z innymi artystami – ponad 60 albumów. Dodajmy do tego single oraz EP-ki i wyjdzie liczba porównywalna z natężeniem tweetów Lisa o Kaczafim.

Niech będzie „Tikkun”, wybitny materiał, który Ambarchi nagrał ze swoim starszym, też genialnym kolegą, Richardem Pinhasem. Wystarczy spojrzeć na dyskografię Francuza: również się nie opierdala.

A „Tikkun” to piękny kraut.

***

Garry Winogrand

1

2

3

4

5

6

kordian trudny – dobry pedofil [2016]

10fuckingstars.wordpress.com

bandcamp

facebook

„Pedofil” – tytuł płyty 19 Wiosen brzmiał niepokojąco. „Dobry pedofil” nie brzmi ani niepokojąco, ani kontrowersyjnie, ale zabawnie; zwłaszcza, gdy dało się na okładkę własną facjatę. Przynajmniej dla mnie nie jest to kontrowersyjne. Zapewne parę osób uzna, że autor tytułu to degenerat. Za karę zablokują go na Facebooku. Po odblokowaniu każą słuchać Marii Peszek i pisać, że to dobre.

***

Maćka Domagalskiego, który stoi za Kordianem Trudnym, poznałem na Off Festivalu. Jeżeli dobrze zrozumiałem, jego główną inspiracją jest niemiecka awangarda – krautrock itp. Byłem niestety w stanie dyskwalifikującym mnie jako rozmówcę.

***

Chciałem napisać, że Kordian Trudny żeni inteligentny pop z krautrockiem. Przypomniało mi się jednak, jak Tomek Lipiński stwierdził, że „muzyka nie może być inteligentna bądź nieinteligentna, czego niestety nie da się powiedzieć o ludziach”. Niech więc będzie, że Kordian żeni ironiczny pop z krautrockiem. Czasem zapożyczenia są dość oczywiste: jak w „Lustrze”, które ewidentnie kojarzy się ze Stereolab, które motorykę swego grania wzięło przecież od kapel krautowych. (Jak tak dalej sobie słucham, to nie tylko „Lustro” kojarzy się autorami „Emperor Tomato Ketchup”).

Myślę, że to – wpływ krautrocka – słychać i że nie tylko ja mam takie wrażenie. A może tylko ja – nieważne. Ważne, że to się sprawdza. I to już druga bardzo udana płyta Maćka z tego roku: wcześniejsza to „LKLTS”, nagrana wspólnie z LLS.

***

Chciałbym, żeby następne nagrania Kordiana Trudnego brzmiały bardziej poważnie, ale bez wolty stylistycznej. Z drugiej strony, nie ma tu żadnego mentalnego bigcyca, choć „Galopujące tęczowe jednorożce” można było sobie darować. Nawet wsamplowanie nieszczęsnego Bronka nie robi wiochy z „Dobrego pedofila”.

***

Nie mam pomysłu na zakończenie, więc napiszę banalnie, że szczerze polecam płytę Kordiana Trudnego.

fuck the king!

103520-sheen-gallery-0006-img-0040-2-full-480w

(o)(o)
(o)(o)
(o)(o)

Znów na koniec roku przygotowałem składankę: po jednym (w przypadku Watery Love – dwa) kawałku z 15 ulubionych płyt (najlepsze na końcu). Znów było czego słuchać. Możecie sobie sprawdzić. Noise rock, punk, indie pop, funk, retarded rock – dla każdego coś miłego.

Kilka płyt rozczarowało, najbardziej „Two” Owls. Nie kupuję (dosłownie i w przenośni) też wzbogaconych reedycji moich ulubionych albumów: self-titled American Football i „Spiderland” Slint. Wiem, że gdy oba zespoły grały w latach 90., to zostały olane, a teraz sprzedają komplety biletów na swoje koncerty i że im się to należy, ale nie zmieni to mojego zdania: te „deluxe editions” są przekombinowane, by nie rzec: chujowe. Modę na to rozpoczął chyba Sonic Youth.

Najbardziej szkoda mi jednak kapitalnego bloga „The Elementary Revolt”. Jego raczej nikt nie zastąpi. Oprócz różnych crustów i screamów, można tam było znaleźć od groma noise rocka, a także taką perełkę, jak chociażby francuska Dalida. Ogólnie rzecz biorąc, blogi zdychają, coraz mniej do czytania i ściągania, ale warto niektóre odwiedzać. Na przykład ten.

Piosenka roku: The Growlers, „Good Advice” (najfajniejszy moment: jak koleś gra na wężu).

Życzę wszystkim udanego 2015 roku; zwłaszcza tym, którym chce się tu coś od czasu

Trzymajcie się.

can – the lost tapes [2012]

1

rg / fs

2

mad.ly

mute

spoon

Jaram się.

faust – something dirty [2011]

tell the bitch to go home

kup, bo to „postrock”

Ależ rozjebali wczoraj w Katowicach. Przechuje. (Tak, wiem, że w składzie była również kobieta, ale jaki jest żeński odpowiednik komplementu „przechuj”?)

Fragment koncertu z Wrocławia:

%d blogerów lubi to: