
Z wiekiem gust się wyrabia (chyba), lecz płyty coraz rzadziej wywołują prawdziwie gówniarskie emocje; rzadko pojawia się ten dreszcz, który dawno temu towarzyszył poznawaniu The Velvet Underground czy Minor Threat.
W ciągu ostatnich pięciu lat bodaj dwa albumy zafundowały mi prawdziwy emocjonalny powrót do przeszłości: posthardcore’owy wykurw Hot Snakes na „Jericho Sirens” (2018) oraz „Exit No. 2020” Titanic Sea Moon. Kalifornijczycy przypomnieli mi o mnie, który kiedyś imaginował sobie, że może np. spakować się i przenieść na drugi koniec świata, a w najbardziej ekstremalnych sytuacjach nie dostać nawet po ryju, a TSM – o kimś, kto wolał siedzieć w domu i sprawdzać, czy lepsi nasi: np. Wojciech J. Has i Jerzy Kawalerowicz, czy może Francuzi: François Truffaut i Louis Malle. Albo nasze: Pola Raksa i Beata Tyszkiewicz kontra Francuzki: Brigitte Bardot i Simone Signoret. W sumie filmy też wciąż wzbudzają emocje (ostatnio największe chyba „Sound of Metal”), do Hot Snakes i TSM dołożyłbym jeszcze Lotto i zapewne parę innych rzeczy, więc może nie jest wcale źle.
Nieważne. W tym może niezbyt sensownym wstępie chciałem przekazać, że cieszę się z tego, iż na stare lata mogłem poznać zespół, który jest dla mnie istotny; na którego koncerty chce mi się jeździć.
***
Nowa płyta Titanic Sea Moon mogła niepokoić. Po pierwsze – trwa 77 minut. Kto potrafi nagrać coś, co trwa godzinę z kwadransem, i nie nudzi? Po drugie – jeśli ktoś chciałby znaleźć słaby punkt w występach zespołu na żywo, mógłby wskazać na wokale (zwłaszcza ten perkusisto-wokalisty). A na „Titanic Sea Moon” pojawiają się one w sześciu na dziewięć utworów.
Piotr Sulik wokalnie nie do końca uniósł ciężar – świetnego zresztą – otwierającego płytę „Drobnego piachu” (tekst Grzegorza Kaźmierczaka), wokal Dariusza Dudzińskiego w „Maści na szczury” bardziej pasowałby do jego solowego projektu Przyzwoitość; sprawia, że ten utwór nie pasuje do całości. Poza tym, jeśli chodzi o śpiewanie, jest OK.
***
Piosenek jest dziewięć. Zagrało je pięć osób: Piotr Sulik (gitara, wokal), Rafał Szymański (bas) i Dariusz Dudziński (perkusja, wokal); z gościnnym udziałem Pawła Nałyśnika (saksofon tenorowy) oraz Małgorzaty Florczak (akordeon; gra z Sulikiem również w That’s How I Fight). Piosenki są jak Jeanne Moreau w „Windą na szafot”, Barbara Brylska w „Późnym popołudniu” albo Maurice Ronet w „Błędnym ogniku” czy Leon Niemczyk w „Pociągu”. Piękne i niepokojące.
***
Być może faktycznie jest tak, że 77 minut to zbyt długo, bowiem cuda zaczynają się od piątego utworu, „Przeciwko śmierci” (co prawda czwarty, „Fucked by the Sun”, to dobry wstęp do owych czarów).
„Exit No. 2020” była bardziej spójna niż „Titanic Sea Moon”, która z kolei jest bardziej emocjonalna (nie na darmo Szymański określił to granie jako „soul”) – nie wiem, co lepsze.
Ta mikstura post- i krautrocka oraz psychodelii wchodzi w rejony zarezerwowane dla największych. Trio czerpie pełnymi garściami z tradycji gitarowego grania, lecz ani przez sekundę nie masz wrażenia, że to jakiś wieśniacki revival czegoś tam czy cytaty z wielkich zespołów z dawnych lat. „Titanic Sea Moon” brzmi na wskroś współcześnie. I ani przez chwilę, słuchając tego, co nagrało słupskie trio, mimo że – jak wspomniałem czerpie z tradycji, nie wymyśla Bóg wie czego – nie myślę o innych kapelach. Leci TSM. Kropka.
Dudziński jest wspaniałym perkusistą, jednym z najlepszych, jakich miałem okazję słuchać. Sulik (gitara) kapitalnie operuje między noise’em a psychodelią. Najjaśniej świeci gwiazda Szymańskiego (bas), który gra – niech stracę, używając takiego porównania – z czułością, jakby głaskał ukochanego, schorowanego psa. Biorąc pod uwagę moje uwielbienie dla psów, trudno o większy komplement.
O wyobraźni muzycznej trójki dżentelmenów tworzących Titanic Sea Moon można by zresztą długo pisać. Wsłuchajcie się chociażby w „pustynny”- nomen omen – „The Sahara Beat”.
***
Cóż tu więcej pisać? Jeśli nie trafią do ciebie takie utwory jak „Niepocieszony” czy „Mały podróżnik”, masz – jak to ujął pewien legendarny bramkarz, który nie poradził sobie z przegraną w półfinale Ligi Mistrzów, więc niesłusznie zwalił winę na sędziego – „śmietnik zamiast serca”.
„Titanic Sea Moon” jest też bardzo dobry w warstwie lirycznej. Kaźmierczak to, wiadomo, ekstraklasa, lecz do mnie trafia najbardziej prosty i pomysłowy „OM (nie się martw”) – głos w kwestii męskiej wrażliwości w dzisiejszym świecie. I za to również wielki plus dla zespołu.
PPS Materiał na razie dostępny jest tylko na CD, lecz ukaże się również na winylu.
PPPS Nietaktem byłoby nie wspomnieć, że płyta świetnie brzmi. Nagrano ją w Hagal Studio.
(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)