low vertigo – spontaneous live series d01 [spontaneous music tribune; 2023]

bandcamp

diego caicedo

gonçalo almeida

vasco trilla

Wydawnictwa Spontaneous Live Series zawierają muzykę wyimprowizowana podczas edycji Spontaneous Music Festival w poznańskim Dragon Social Club. Poznałem je dzięki Pawłowi Doskoczowi, gitarzyście, który sam miał przyjemność niejednokrotnie brać udział w tych koncertach, a znać go powinniście ze współpracy z perkusistą Wojtkiem Kurkiem czy też z zespołów Strętwa i Bachorze, grających muzykę adekwatną do swych nazw. Polecam sprawdzić.

Płyty z serii SLS można otagować jako avant-garde (cokolwiek to dziś znaczy), zazwyczaj nieco zużyta etykieta free jazz ma też zastosowanie. I choć nazwiska muzyków się powtarzają, nie ma tu mowy o rzępoleniu tego samego, odsmażaniu kotletów. Wśród CD z tą niełatwą muzyką znajduje się chociażby coś takiego jak Spontaneous Live Series 007: El Pricto Electric Guitar Quintet, będące improwizacją na pięć gitar (jedna z nich należy do wspomnianego Doskocza).

Low Vertigo tworzą: Diego Caicedo (gitara elektryczna, Hiszpania; też gra na 007), Gonçalo Almeida (bas elektryczny, Portugalia) oraz Vasco Trilla (bębny, Hiszpania). Tego ostatniego miałem okazję zobaczyć w ubiegłym roku na żywo w katowickim NOSPR-ze, gdy towarzyszył Annie Kaluzy, Arturowi Majewskiemu i Rafałowi Mazurowi. Akurat siedziałem w miejscu idealnym do tego, by zobaczyć, jaką robotę perkusyjną wykonuje Trilla, robiący wrażenie gościa, który umiałby coś wyczarować przy pomocy patyczków do uszu i podstawki pod kufel do piwa.

Włączyłem Spontaneous Live Series D01 („D” stąd, że co miesiąc będzie wychodzić w tej serii jakiś materiał w wersji cyfrowej) bez znajomości wcześniejszej, studyjnej płyty Low Vertigo, wydanej w 2019 r. przez Multikulti Project. No i zaskoczenie, bowiem miałem wrażenie, że leci koncert starego Earth. Przy pierwszych dwóch przesłuchaniach koncertu miałem wrażenie, że zespół Dylana Carlsona jammuje z Fire! (mimo braku saksofonu w Low Vertigo przyszedł mi na myśl skład Matsa Gustafssona).

Brzmienie jest potężne. Żałuję, że nie byłem na tym koncercie (pewnie fajnie było w kwietniu 2019 r. poczuć w trzewiach ten bas lecący od 13’40” albo zaliczyć około 17. minuty wygenerowany przez trio wpierdol). Żałuję też, że nie wyszedł na CD albo winylu. To jest po protu miód na uszy: Caicedo (zwłaszcza jego gitara brzmi fantastycznie), Almeida i Trilla wwiercają się w czaszkę, a ty prosisz o więcej.

Tu pojawia się pytanie o długość materiału, który trwa trochę ponad 27 minut: w sam raz czy za krótko? To chyba trochę jak czepianie się piłkarza, że sam pokonał bramkarza, choć mógł podać do lepiej ustawionego kolegi. Ważne, że wpadło.

Słuchałem nowej, koncertowej płyty Ecstatic Vision (zresztą bardzo dobrego zespołu, cieszę się na ich krakowski koncert). Live in Dunajam brzmi przy Spontaneous Live Series D01 Low Vertigo jak Zielone Żabki.

I jeszcze plus za grafikę Witolda Oleszaka.

bellini – the precious prize of gravity [2009] / signe vilstrup

linki w komentarzach / links in comments

bellini (piękny oldskul – oglądajcie, nim zniknie)

bandcamp

temporary residence ltd.

Zespół Bellini przed Teatro Massimo Bellini w Katanii (fot. Maria Vittoria Trovato)

Głos Giovanny Caccioli sprawia, że Bellini może być trudno w pierwszej chwili odróżnić od innego włoskiego zespołu, mianowicie od Uzedy, w którym ta pani również śpiewa (a Agostino Tilotta, mąż donny Caccioli, w obu grupach gra na gitarze). Swoją drogą, zastanawiam się, czy The Precious Prize of Gravity nie byłaby lepsza, gdyby ten specyficzny wokal pojawiał się rzadziej. No, ale ok: artysta ma męczyć odbiorcę.

Dawno temu, gdy muzykę poznawało się z zapartym tchem, ta nazwa, Uzeda, wydawała mi się nieco dziwna, działała na wyobraźnię. Plus fakt, że Steve Albini ponoć poleciał do Włoch, by nagrać drugi album, Waters, za darmo.

Wtedy w sumie połowa nazw wydawała się osobliwa, najbardziej chyba Calexico. Nim po raz pierwszy włączyłem ich muzykę (kiedyś od poznania nazwy kapeli do usłyszenia jej twórczości mogło minąć trochę czasu), spodziewałem się Bóg wie, jakich niesamowitości. Nie wiem, czy kiedykolwiek dźwięki tak bardzo nie pasowały mi do nazwy wykonawcy (nie wiedziałem, czym jest to całe Calexico – kojarzyło mi się z czymś, nie wiem, industrialnym, nie z tym, czym w rzeczywistości jest). Na szczęście zacząłem bodaj od Hot Rail, więc się nie rozczarowałem.

Bellini też nagrywał Albini, co od razu, od otwierającego The Precious Prize of Gravity Wake Up Under a Truck, słychać. Mnie ta, niczym z At Action Park, gitara niespecjalnie przeszkadza. Uzeda jest bardziej rockowa (choć zależy co, bo np. 4, które tu wrzucałem, brzmi dużo ciężej niż np. debiut), w Bellini więcej noise rocka. Ważne, że oba zespoły świetne. Uzeda włoska, Bellini włosko-amerykańskie (na pierwszej płycie bębnił Damon Che z Don Caballero, potem już Alexis Fleisig z Girls Against Boys).

Na marginesie, co do Stevena Franka Albiniego, ciekawa jest ta część Wszyscy kochają nasze miasto Marka Yarma, w której słynny inżynier dźwięku opowiada, że przez współpracę z Nirvaną niemal nie splajtował. Dobrze znać, mimo gównianej korekty w polskim wydaniu.

(o)(o)

Monica Bellucci w obiektywie Signe Vilstrup.

Upiększanie piękna to zazwyczaj nie jest dobry pomysł. Musiałby się za to wziąć fotograf naprawdę wybitny, z poczuciem humoru. Guy Bourdin co prawda nie żyje, ale ma utalentowanych naśladowców, kilku zresztą pojawiło się na 10fs. Zauważyłem, że często aktorki, generalnie gwiazdy, są tak „ulepszane” (vide jakaś koszmarna sesja Kate Winslet) – i przez profesjonalistów, i przez fotografów amatorów – że czasem trudno je poznać. No, ale ludzie pieją z zachwytu. Dograjmy może solówki Yngwiego Malmsteena do Revolver albo The Velvet Underground & Nico.

Yngwie Malmsteen GIF - Find & Share on GIPHY

Nagminnie poprawiana przez czarodziei Photoshopa Monica Bellucci jest trochę jak wielkie płyty nagrywane po latach przez gorszy zespół. Signe Vilstrup czasem też popełnia to faux pas (rozumiem, że takie są wymogi fotografii „okładkowej”), ale – nie licząc nie zamieszczonych tu przypadków – bez wiochy.

columbus duo – suprematist [fonoradar records; 2022]

columbus duo

fonoradar

Zdjęcie z koncertu w Łowickim Ośrodku Kultury

Bracia Swoboda do leniwych chyba nie należą. Dość regularnie, od lat, wydają płyty, a teraz w pewien sposób zatoczyli koło, bowiem „Suprematist” z wszystkich nagrań Columbus Duo (Ireneusz Swoboda – perkusja, Tomasz Swoboda – głos i gitara) najbardziej przypomina (przypomina o tyle, o i ile – jest po prostu najbardziej rockowa z dyskografii duetu) Thing (w nim Irek grał na basie, Tomek robił to, co teraz, a za bębnami siedział Tomasz Piotrowski) – wybitny zespół noiserockowy, który nagrał dwie, wznowione niedawno – przez Extinction i Fonoradar – płyty: „Rudder” (1997 r.) oraz „Killwater” (2000).

Przypomnienie o Thing przy okazji nowego materiału Columbus Duo to banał (jak pisanie o Ewie Braun w kontekście Titanic Sea Moon), ale chyba trzeba było to zrobić.

***

Zastanawiałem się, przy okazji której płyty Columbus Duo pisałem, że panowie w swych eksperymentalnych poszukiwaniach dochodzą powoli do ściany. Okazało się, że przy „Expositions” z 2014 r. (aż się wzdrygnąłem, zdając sobie sprawę, że tak szybko minęło tych osiem lat). Przez ten czas muzyka duetu stawała się coraz mniej nieprzystępna, ewoluując do noise rocka ożenionego z post-rockiem. Warto przypomnieć, że takie granie pojawiło się już na splicie z Guiding Lights.

***

Mamy więc na „Suprematist” noise rock ożeniony z post-rockiem – zdecydowanie powyżej średniej. Z francuskim wokalem, który dodaje tym utworom… No, czego dodaje? Raczej nie egzotyki, bo to jednak francuski, nie pendżabski. Może słowo „oryginalności” będzie OK.

Gdy słucham niezwykle przyjemnego dla ucha głosu Tomka Swobody, zapodającego francuskie teksty (czemu nie można ich przeczytać?!), żałuję, że będąc wielkim fanem francuskiego kina, nigdy nie nauczyłem się języka kraju Malle’a i Truffaut. A miałem nauczycielkę w ogólniaku francuską niczym Catherine Deneuve (choć pozbawioną jej urody). Cóż, lenistwo wzięło górę.

Tak, ten francuski to duży plus Columbus Duo. Tak jak angielski wokal Tomka w Thing mógłby być głosem seryjnego mordercy, tak „Francuz” z „Suprematist” chyba ma ochotę sprzątnąć Macrona. Albo jeszcze lepiej: Marie Le Pen.

Można by nawet spróbować sprzedać duet tworzony przez braci Swobodów jako jeden z najlepszych, jeżeli nie najlepszy, zespół gitarowej alternatywy znad Sekwany.

Tak, słucham takiego „Allez” i stwierdzam, że wiele więcej mi nie trzeba.

***

Teraz minusy.

1. Kawałki na CD lecą w niewłaściwej kolejności, dzięki czemu poczułem się jak za starych dobrych czasów, gdy Takt, MG czy inni piraci piosenki na kasetach układali nie w zgodzie z oryginalną kolejnością, lecz tak, by się zmieścić na stronach taśmy. W przypadku „Suprematist” trzeba zaprogramować odpowiednią kolejność piosenek w odtwarzaczu albo… słuchać jak leci.

2. Dziwnie, jak na mój gust, brzmią w niektórych kawałkach bębny (słychać to zwłaszcza w ostatnim, „Interiors”). Na pewno odrobinę bym je przyciszył. Właściwie chyba tylko w „Rite” brzmią idealnie. Swoją drogą, rytmy wygrywane przez Irka Swobodę bywają niezwykle ciekawe, czego bodaj najlepszym przykładem jest fantastyczny „Minimal”.

***

Nie wiem, która wersja Columbus Duo jest lepsza: eksperymentalna czy rockowa. Obecna na pewno jest bliższa memu sercu.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

PS Dobrze prezentuje się koszulka z okładką płyty. Polecam mimo specyficznego koloru.

PPS Trzeba też jasno dodać, że Columbus Duo to świetny zespoł koncertowy. Jeden z tych, dzięki którym zweryfikowalem opinię, że nie ufam kapelom bez basu.

melisa – zasługuję na istnienie [koty records; 2022]

melisa

koty records

Ładnych parę lat temu pokładałem wielkie nadzieje w polskim, gitarowym graniu na podstawie tego, czym częstowały takie zespoły, jak The Spouds, Melisa czy Brooks Was Here. Po części wynikało to z początkowej nieświadomości, że to ekipy powiązane personalnie, więc nie mógł stać za tym jakiś szerszy trend. Wtedy też nie do końca sobie to uświadamiałem, ale być może lekkie przecenienie ich – było nie było, bardzo dobrych – nagrań (choć gdy teraz przypomniałem sobie pierwszy, noisepunkowy materiał Melisy, „Dla Melizy”, myślę, że może jednak ja tu nikogo nie przeceniałem…) wzięło się z faktu, że wymienione grupy stanęły przeciwko biedzie polskiego punka i hardcore’a; nie były ową biedą obciążone ani muzycznie, ani mentalnie. Stanęły przeciwko nędzy chujowego brzmienia, banalnych kompozycji, protekcjonalnego (a może raczej wzgardliwego) przekazu i – last but not least – ogólnej, punkowej głuchocie, dzięki której publika zawsze tłumniej przyjdzie na – dajmy na to – Eye for an Eye niż na Titanic Sea Moon, Columbus Duo czy… Melisę.

Wracając do owego protekcjonalnego przekazu – do granic został on chyba doprowadzony w kawałku Dezertera „Hodowla głupków” z płyty „Mniejszy zjada większego”. Jakże inaczej wypadają teksty Melisy czy Brook Was Here z ich „polskiej” płyty przy tych pisanych ex cathedra tekścidłach, traktujących słuchacza jak debila, który dowiaduje się, że jest nim, debilem, bo ogląda w telewizji nie te programy, które powinien.

Tak, teksty na „III” były miłą niespodzianką, zwłaszcza gorzkie „Lunaparki” („Kanały dzisiaj piękne, mogę być tu przez cały dzień / Przepaski, panny wyklęte, słucham płyt de press / Tacy sami, tacy sami / Strzelanie dzisiaj jest piękne, od rana ktoś bawi się / Maleo otwiera kopertę do jutra ma za co jeść”), przypominające nieco Świetlickiego, który robił sobie jaja z nie kogo innego, jak Malejonka: „Dzisiaj dostałem list od papieża / Pisze, że we mnie wierzy / Dzisiaj dostałem list od papieża / Pisze, że jestem niezły”).

Podobnie jest na nowym wydawnictwie Melisy (Marcel Gawinecki – bas, Mateusz Romanowski – gitara i głos, Antoni Zajączkowski – bębny), mającym dość (tu zabrakło mi przymiotnika; możecie sobie go dodać) tytuł „Zasługuję na istnienie”. Słowa napisane przez Romanowskiego zostają w głowie („chciałeś pluralizm / a stałeś się nami”), a ja mam przyjemne wrażenie, że nikt mnie nie poucza; że pisał je ktoś, kto po dyskusji nie podejmuje niezwykle radykalnego kroku, jakim jest usunięcie ze znajomych na fejsie.

Dobrze to też brzmi (nagrywali w Studiu Cierpienie Gawinecki i Zajączkowski). Inżynieria dźwięku na piątkę z plusem, choć z punktu widzenia sztuki rockowej – ktoś może powiedzieć – płyta gra jak gówno. Gitary często nieco schowane, zdominowane przez „zawiesisty” bas, wokale nie są wysunięte o kilometr względem instrumentów. Bębny – nie wypada nie wspomnieć – dają po uszach jak Pan Bóg przykazał. Mnie to podchodzi, zwłaszcza że „Zasługuję na istnienie” potrafi zabrzmieć nie tylko brudno, ale i potężnie, wręcz metalowo (vide „Śnienie”). Jedyne, do czego bym się przyczepił, to wysunięty głos w „Śnieniu” właśnie. Psuje nieco efekt, choć może nawet ten amatorsko brzmiący wokal ma swój gówniarski urok. Jak miał wokal np. w Guernice y Luno.

Całość trwa 17 minut, czyli niewiele mniej niż powinien trwać hardcore’owy koncert. Pisząc „hard core”, mam na myśli Geld czy Electric Chair, nie neandertali charczących o „pride” i „unity”.

Kilkanaście minut pełnych wpierdolu i emocji plus chwila wytchnienia – „Samotność skit” (wytchnienia tylko od tego pierwszego). Plus jeden emo-hit „Wystarczasz”.

„Tylko” 8/10 (wystawianie ocen płytom wydaje mi się dość niemądre, ale jakoś od dłuższego czasu nie umiem się powstrzymać). Pierwszy kawałek, „Widzimy się” (gościnnie zaśpiewała Kudłata ze składu Qx), robi wrażenie raczej szkicu (choć ta shellacowa gitara na początku to miód na me serce…). Brakuje mi też jakiegoś zamknięcia płyty (może „Samotność skit” na koniec to byłoby dobre rozwiązanie? Tyle że skitu chyba nie daje się na koniec). A może ten lekki chaos to zamysł?

Zjełczały zgred pozdrawia Melisę i oznajmia, że będzie wracał do „Zasługuję na istnienie”. Czekam, aż Koty wypuszczą ten materiał na nośniku/ach.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

v/a – nothing short of total war (part one) [blast first; 1989] / karl hutton

linki w komentarzach / links in comments

POMAGAMY UKRAINIE

blast first

touch and go records

Drugiej części chyba nie było.

Zawsze byłem fanem składanek (nawet samemu chciało mi się je robić), ale w tym roku mam lekki kryzys. Jednej nowej nie zmęczyłem, druga czeka.

Tak czy siak, lubiłem spędzić pół dnia na odsłuchiwaniu kompilacji: najlepiej, gdy znałem ze trzy zespoły, a resztę poznawałem dzięki danej płycie.

Wychodzi tego od groma. Najczęściej miałem do czynienia z postpunkowymi rzeczami i sceną indie z Wielkiej Brytanii, miliardem indie- czy tweepopowych kapel stamtąd. Jakiś zespół wydał jednego singla w 82, a ja z satysfakcją odkrywam informację, że wokalistka Susan obecnie uczy w szkole w Leicester. W sumie przyjemny sposób na marnowanie życia.

Jak wspomniałem, mam lekki kryzys składankowy, ale jak sobie włączyłem „Nothing Short of Total War”, pomyślałem, że można by ją wrzucić. Obok gwiazd są tu zespoły pewnie niektórym nieznane, przez innych zapomniane. Zamula trochę Sonic Youth.

Ta płyta może z jednej strony rozczarowywać, z drugiej – imponować totalną wyjebką. Przepiękny zapis lat 80. i jednocześnie kolejnej dekady.

A kompilacje wciąż mają się dobrze. Dziś – ze smutnych przyczyn – może lepiej niż kiedykolwiek.

Wspomnijmy też z należytym szacunkiem Blast First. Kurde, ile oni wspaniałych rzeczy wydali.

Również w 1989 wyszedł materiał „The Devil’ Jukebox” – to poszerzona wersja „Nothing Short of Total War”.

***

Wspaniały Kurt Hutton, panie i panowie. Nie znalazłem porządnej strony o nim. Mnóstwo zdjęć jest na Getty Images. Niestety każde zostało sprofanowane przez ich logo.

red bliss – gateway to joy [1991] / dennis stock

linki w komentarzach / links in comments

UKRAINA

discogs

Red Bliss – jedna z miliona grup noiserockowych (jest też w jej graniu trochę grunge’u i metalu, ale proszę się nie bać) z lat 90. Daleka od pierwszej ligi, zapomniana, ale warta poznania.

Z dwóch dużych płyt zdecydowanie bardziej podoba mi się druga, „Gateway to Joy” (szkoda, że nie wyszła na winylu). Red Bliss zrobili w krótkim czasie niesamowity postęp (oba materiały dzielił zaledwie rok; no i drugi album jest 100 razy lepiej nagrany niż „Fishkill”). OK, powiedzmy to wprost: pierwszą płytę trudno zmęczyć, druga jest zajebista.

Na temat tria z Bostonu (Brian McGillivray, Mike Carreiro, Mike Rulli) trudno cokolwiek znaleźć w necie (nawet fotki). Info o dwóch albumach na koncie i split z Brickbat, wszystko wydane w Axis Records. Zero wywiadów. Albo źle szukam.

Po Red Bliss panowie grali w nieznanych mi zespołach: Tool Master i Luca Brasi. Utwór „Towels” z płyty „Fishkill” scoverował zespół Spore. Tyle można się dowiedzieć z Discogsu. All Music też nic nie mówi, za to po wyłączeniu AdBlocka pojawiła mi się reklama banknotu z Janem Pawłem II.

Są za to koncerty na YouTubie. No i płyty można bez problemu kupić. Na Allegro za 7 dych ktoś sprzedaje „Fishkill”.

Ech, i jak tu nie kochać lat 90.

(o)(o)(o)

Dennis Stock – wspaniały był to fotograf. No i kto nie kojarzy zdjęcia z Jamesem Deanem?

USA. New York City. 1955. James DEAN haunted Times Square. For a novice actor in the fifties this was the place to go. The Actors Studio, directed by Lee STRASBERG, was in its heyday and just a block away.
USA. New York, NY. 1954. Dutch actress Audrey HEPBURN during the filming of „Sabrina” by Billy WILDER.
CALIFORNIA.Pacifist demonstrating at Santa Monica. „Waste more land” aludes to the name of the US Commander- in- Chief in Vietnam, General Westmoreland.
USA. California. 1968. Man holding a surfboard on beach steps in Corona Del Mar.
USA. New Mexico. 1971. Resting in a hippie commune in New Mexico. In the latter half of the sixties, a generation with an energy and a vision appeared on the horizon – a dramatic force that brought the American conservative scene to a halt. The young decided to take destiny into their own hands, and shape a future of love and caring. Many groups formed communes throughout the nation.
USA. California. 1968. Venice Beach Rock Festival.

theoretical girls – theoretical record [acute records; 2002] / dirk reinartz

linki w komentarzach / links in comments

bandcamp

acute records

Lubię słuchać składanek z zespołami post-punkowymi i no wave (dużo ich wychodzi) i sprawdzać, jak się potoczyły losy ludzi, którzy w nich grali. Od tych, którzy szybko zniknęli ze sceny, po tych, którzy zrobili karierę w popie, jak chociażby Simple Minds czy INXS.

Jeżeli chodzi o Theoretical Girls, najbardziej znanym członkiem zespołu był Glenn Branca. Legendarny, niezwykły muzyk, który współpracował m.in. z Rhysem Chathamem i Sonic Youth. Zmarł na raka gardła w maju 2018 r.

Jeżeli chodzi o innych członków i członkinie Theoretical Girls, to Margaret de Wys komponuje muzykę filmową, jest też instalatorką dźwięku (o ile tak to można przetłumaczyć). W 2001 r. wydała płytę w Ecstatic Peace!, wytwórni założonej przez Thurstona Moore’a. Strony internetowe, które podlinkowała na Facebooku (ostatni wpis z 2018 r.), padły, trudno więc stwierdzić, jak się ma i co robi.

Wharton Tiers, który wyprodukował chociażby „Meantime” Helmet, ma bardzo dobrą – co dziś jest rzadkością – stronę internetową, więc łatwo sprawdzić, co u niego.

Najtrudniej coś znaleźć na temat Jeffreya Lohna. Ale coś można. No i z Bandcampa Theoretical Girls można się dowiedzieć, że jest artystą, kompozytorem, pisarzem, nauczycielem i hydraulikiem. Był też najważniejszą postacią Theoretical Girls. „Theoretical Record” – na to wygląda – zawiera wyłącznie jego kompozycje, może stąd brak „You Got Me” Branki.

Za życia Theoretical Girls wydały singla „U.S. Millie / You Got Me”, i to by było na tyle. Nagrania tego zespołu (i The Static) można było znaleźć na kompilacji Branki „Songs ‘77’-’79” (merlin.pl sprzedawał ją jako muzykę klasyczną). Lepsza jest jednak „Theoretical Record” (na Bandcampie widnieje jako self-titled).

Jak to w przypadku tego typu wydawnictw, są tu nagrania w lepszej i gorszej, są też właściwie szkice utworów. Nie zmienia to faktu, że ten wybitny zespół w niektórych utworach po prostu jest rewelacyjny – czasem brzmi jakby ożenić Shellaca z „At Action Park” (w „A Minute” chicagowskie trio nawiązuje zresztą do „Computer Dating”) z This Heat. Są to chwile nieprzyzwoicie wręcz intensywnej zajebistości. Końcowe numery, w tytułach których widnieje („Second version”) emanują podskórną energią na granicy rozjebania głośników.

Część utworów brzmi jak poważka grana przy użyciu rockowego instrumentarium, ale nie ma na „Theoretical Record” nudy, akademizmu ani wymyślania kwadratowych jaj. Sama surowa energia zespołu, którego wpływ na gitarowe granie lat późniejszych jest aż nadto słyszalny.

Gdyby zrobić konkurs na najbardziej niedoceniony zespół w historii rocka, pewnie Theoretical Girls zająlby wysokie miejsce. Z drugiej strony, jak docenić coś, co wydało zaledwie singiel.

***

Dirk Reinartz

tanker – tanker [2011] / stanko abadžić

free download

mihael bele – yt

Bardzo dobra płyta, chyba jedyna rzecz, jaką Tanker nagrał czy wydał. Zespół pochodził z Zagrzebia, a grał w nim m.in. Mihael Bele, znany z noiserockowego Joe 4 (który chyba padł na amen) oraz z eksperymentalno-postrockowego Peach Pit (jw.).

Sześć świetnych numerów, wydanych na CD przez Remorker Records, który powstał chyba tylko po to, by wypuścić w świat „Tanker”.

To, że Chorwaci umieją grać noise rocka, to żadna niespodzianka – wyżej widzimy nazwę Joe 4, pamiętamy też doskonałą kapelę SexA.

Fajnie byłoby mieć to CD, ale szanse na to pewnie są żadne.

***

Tak bardzo mi podeszły zdjęcia Stanko Abadžicia, że aż wrzuciłem więcej niż mam w zwyczaju.

swob – dyskografia / marcel mariën

linki w komentarzach / links in comments

discogs

Zdjęć kapeli nie ma w necie. Tzn. jedno niby jest, ale – po pierwsze- zamazane, a po drugie kiedyś fotka zespołu Johnboy okazało się być fotką zespołu Johnboy, tyle że innego, nie tego z Trance Syndicate. Tak więc wrzucam plakat z koncertu

Kolejny noiserockowy zespół z lat 90., który nie zostawił po sobie wielu nagrań. Choć w sumie nie jest źle, bo do trzech „siódemek” (ostatnia, „The Explosion of Scilence”, to chyba biały kruk) dochodzi niewydany LP „Persis Hussey”.

Rzecz trochę różni się od poprzednich. Może label, który miał to wydać, uznał, że dziwadło nie zejdzie. Z drugiej strony, wychodziły wtedy bardziej pojebane rzeczy. Z trzeciej, to już były czasy, gdy gitarowe granie przestawało być modne, a Księżyk bredził, że nie ukazują się dobre, gitarowe płyty, tera tylko tekno. A może ktoś przeleciał czyjąś dziewczynę albo przepił kasę? Summa summarum, nie wiem, czemu w końcu LP nie wyszedł (na jakimś forum znalazłem info na ten temat, ale to było raczej gdybanie, że Project a Bomb coś tam, coś tam).

Nie mam też pojęcia, czy tytuły utworów są prawdziwe (zakładam, że tak, biorąc pod uwagę te z „prawdziwych” płyt. Inna sprawa, że pierwszy jest urwany, ale gdy próbowałem dociec, co powinno być zamiast kropek, wyskoczyło mi Męskie Granie, więc wolę już nie sprawdzać) i czy te kawałki to ostateczna wersja tego, co miało się ukazać. W sumie, kurdefaja, szkoda, że nie wyszło.

Nie wiem też, co robili panowie ze Swob po tym, jak zespół skończył grać. Trudno nawet powiedzieć, czy posługiwali się prawdziwymi nazwiskami. Poza Toddem Doehringiem, związanym z kilkoma nieznanymi mi kapelami. Ale tagi typu „math rock” czy „post-hardcore” sprawiają, że trzeba je sprawdzić.

A najlepsza, jeżeli chodzi o nagrania Swob, jest epka „Neutrinos”. Nie wiem, czy 10/10, ale tak z 9,5 na pewno. ;)

***

Marcel Mariën – kapitalny surrealista, który potem został sytuacjonistą, ale jak idzie o izmy to słaby jestem, więc się nie wypowiem.

jonestown – all day sucker [1991] / larsen sotelø

linki w komentarzach / links in comments

discogs

Jonestown – coś jakby zmieszać The Ex, Alice Donut, Circus Lupus. Oprócz zwyczajnego, rockowego instrumentarium słyszymy na „All Day Sucker” puzon, bandżo, kastaniety czy melodykę. „All Day Sucker” nie jest płytą wybitną, ale warto ją poznać (single też są w cyc).

Na koncie Jonestown widnieje tylko jeden LP (bez problemu można go kupić chociażby via Discogs), ale bodaj siedem singli, w tym split z Dog Faced Hermans.

Nie ma w necie zbyt wielu informacji na temat tego, co poza Jonestown robili członkowie zespołu. Wokalista Dan Gannon nagrywał jakąś elektronikę i folk, Tom Greenwood współtworzy Jackie-O Motherfucker, ale on na „All Day Sucker” nie grał. Albo informacji na temat Jonestown nie ma, albo giną wyniki wyszukiwania wśród tekstów dotyczących The Brian Jonestown Massacre i jakichś ponurych metalowców. No i oczywiście pojawia się Jonestown Jima Jonesa. Nie znalazłem nawet zdjęcia kapeli.

Greenwood prowadził też wydawnictwo Project a Bomb, które wydało jedyny LP Jonestown oraz singiel „Sugar Ship”. Poza tym m.in. Dog Faced Hermans, Guzzard i parę mniej znanych kapel.

***

Larsen Sotelø. Wrzucam go po raz drugi. Nie dlatego, że jest taki dobry – po prostu zapomniałem, że pojawił się tu przy okazji płyty Pitchfork.

%d blogerów lubi to: