Wydawało mi się wpierw, że to niezbyt ciekawy numer, i chciałem wrzucić jedynie skan materiału o Marilyn Monroe. Przejrzałem go ponownie i jednak znalazło się więcej ciekawych rzeczy. Najpierw wspomniana Legendarna Grupa:
Fajny wywiad. No i zespół sympatyczny:
„Hitem” jest tekst o zespole Kormorany. Na pewno ciekawy, tyle że dość trudny do przeczytania:
Na marginesie, świetne to zdjęcie kumpla Bono.
Znów Miras Soliwoda, tym razem o wizycie The Bolshoi w Katowicach. Mam do nich sentyment z powodu tej piosenki:
O, a przy tym parsknąłem śmiechem:
„Urodą przypomina skrzyżowanie Gene’a Hackmanna z tapirem indyjskim”.
Jest też recenzja wszech czasów, z której dowiadujemy się, co redakcja sądzi o „Manii szybkości” zespołu Fatum. Stoi ta płyta u mnie na półce, kiedyś w końcu ją włączę. Obok red. Soporek nie docenił Debbie Gibson.
Zostajemy przy metalu. Wacław Krzysztofiak i jego „Złomowisko”. Wtedy nawet Bon Jovi (którego muzyka, jak sami przeczytacie, czyni cuda) albo i Europe to był metal.
I jeszcze tył okładki. Była czarna Madonna, jest też blond:
Wydawnictwa Spontaneous Live Series zawierają muzykę wyimprowizowana podczas edycji Spontaneous Music Festival w poznańskim Dragon Social Club. Poznałem je dzięki Pawłowi Doskoczowi, gitarzyście, który sam miał przyjemność niejednokrotnie brać udział w tych koncertach, a znać go powinniście ze współpracy z perkusistą Wojtkiem Kurkiem czy też z zespołów Strętwa i Bachorze, grających muzykę adekwatną do swych nazw. Polecam sprawdzić.
Płyty z serii SLS można otagować jako avant-garde (cokolwiek to dziś znaczy), zazwyczaj nieco zużyta etykieta free jazz ma też zastosowanie. I choć nazwiska muzyków się powtarzają, nie ma tu mowy o rzępoleniu tego samego, odsmażaniu kotletów. Wśród CD z tą niełatwą muzyką znajduje się chociażby coś takiego jak Spontaneous Live Series 007: El Pricto Electric Guitar Quintet, będące improwizacją na pięć gitar (jedna z nich należy do wspomnianego Doskocza).
Low Vertigo tworzą: Diego Caicedo (gitara elektryczna, Hiszpania; też gra na 007), Gonçalo Almeida (bas elektryczny, Portugalia) oraz Vasco Trilla (bębny, Hiszpania). Tego ostatniego miałem okazję zobaczyć w ubiegłym roku na żywo w katowickim NOSPR-ze, gdy towarzyszył Annie Kaluzy, Arturowi Majewskiemu i Rafałowi Mazurowi. Akurat siedziałem w miejscu idealnym do tego, by zobaczyć, jaką robotę perkusyjną wykonuje Trilla, robiący wrażenie gościa, który umiałby coś wyczarować przy pomocy patyczków do uszu i podstawki pod kufel do piwa.
Włączyłem Spontaneous Live Series D01 („D” stąd, że co miesiąc będzie wychodzić w tej serii jakiś materiał w wersji cyfrowej) bez znajomości wcześniejszej, studyjnej płyty Low Vertigo, wydanej w 2019 r. przez Multikulti Project. No i zaskoczenie, bowiem miałem wrażenie, że leci koncert starego Earth. Przy pierwszych dwóch przesłuchaniach koncertu miałem wrażenie, że zespół Dylana Carlsona jammuje z Fire! (mimo braku saksofonu w Low Vertigo przyszedł mi na myśl skład Matsa Gustafssona).
Brzmienie jest potężne. Żałuję, że nie byłem na tym koncercie (pewnie fajnie było w kwietniu 2019 r. poczuć w trzewiach ten bas lecący od 13’40” albo zaliczyć około 17. minuty wygenerowany przez trio wpierdol). Żałuję też, że nie wyszedł na CD albo winylu. To jest po protu miód na uszy: Caicedo (zwłaszcza jego gitara brzmi fantastycznie), Almeida i Trilla wwiercają się w czaszkę, a ty prosisz o więcej.
Tu pojawia się pytanie o długość materiału, który trwa trochę ponad 27 minut: w sam raz czy za krótko? To chyba trochę jak czepianie się piłkarza, że sam pokonał bramkarza, choć mógł podać do lepiej ustawionego kolegi. Ważne, że wpadło.
Słuchałem nowej, koncertowej płyty Ecstatic Vision (zresztą bardzo dobrego zespołu, cieszę się na ich krakowski koncert). Live in Dunajam brzmi przy Spontaneous Live Series D01 Low Vertigo jak Zielone Żabki.
Minimalistyczne granie bez wokali, krótka, nieefektowna nazwa zespołu, będąca też tytułem płyty, oszczędna okładka (inna do CD, inna do winylu). Pavo to była grupa, której muzyce raczej nie musiała towarzyszyć feeria świateł.
Niewiele też wiadomo o muzykach tworzących zespół, Jasonie Hammonsie i jego imienniku Hendersonie. Pierwszy grał w zespole Midnight Movies, co robił drugi – nie mam pojęcia. Gdyby ktoś wiedział coś więcej o tym składzie z Austin, niech zostawi kometarz.
Jedyny LP zespołu wyszedł nakładem wytwórni z Guilford, Works and Words Rejected, której strona już nie działa. Szukając czegoś o Pavo w necie, łatwiej trafić na jakiegoś DJ-a albo firmę zajmującą się paszą dla koni.
Gdyby ktoś wiedział coś więcej o tym zespole z Austin, proszę o zostawienie komentarza.
Znalazłem taką notkę:
„The debut LP by this Austin, Texas duo is a soon-to-be post-rock classic created from a carefully structured blend of guitar, drums, tape loops, and treatments. Pavo deliver their 10 emotionally charged pieces, performed with delicate and loving care. Think Mogwai, Aerial M, Tortoise, etc. in their gossamer thin moments”.
Trochę przesadzona, choć to bardzo dobra płyta. No i to Tortoise wrzucone od czapy.
Mam poważne wątpliwości, czy ostatnie zdjęcie jest autorstwa Todda Hido. W każdym razie tak było podpisane na Twitterze.
Nienawidziłem, kurwa, grać na flecie. Pamiętam, że moją nauczycielką była pani Myszor, mama gościa z Myslovitz. Niestety, nie przedstawiła tego sposobu gry na tym instrumencie.
Zdjęcie z koncertu w krakowskim Klubie Re (grudzień 2022), wzięte z Facebooka Gabriela Kutza
Głos ½ Nac/Hut Report, czyli Jadwigi Taby, bardzo mi się kojarzył z czyimś śpiewaniem. Niezwykle męczące są chwile, gdy wiesz, że jesteś o krok od zatrybienia, o co chodzi, ale nie masz pojęcia, czy uda się do tego dojść za pięć sekund, czy może nigdy.
W każdym razie – sukces:
Mam nadzieję, że skojarzenie nie wpłynie negatywnie na wieloletnią znajomość 10fs z Nac/Hut Report. Na marginesie, Uwaga! Jedzie tramwaj to świetna rzecz.
***
Kiedyś postrzegałem muzykę Nac/Hut Report jako będącą na granicy słuchalności. Dzisiaj postrzegam ją niemal jako niemal łagodną. Zawsze lekko mnie żenują wtręty o charakterze osobistym, ale – tak: dźwięki płynące z Absentu pozwalały zapomnieć o wyjątkowo chujowym lutym, miały charakter niemal terapeutyczny.
I niekoniecznie chodzi o to, że duet wydawany przez Crunchy Human Children Records (którym zawiaduje Jakub Tyro Niezgoda) wydaje się łagodnieć, iść od połamanego noise’u w kierunku niemal ambientowym, bowiem stare płyty również odbieram dziś, mimo ich „dziwności”, jako przyjemne dla ucha.
I chętnie do nich wróciłem, dostrzegając w nich coś, czego nie słyszałem wcześniej. Fascynująca jest dla mnie chociażby odkryta na nowo Schism No Symmetry (2015), która momentami brzmi, jakby połączyli swe siły William Basinski z Disintegration Loops II z Sutcliffe Jügend.
***
„Tym razem poszliśmy w trochę innym kierunku, porzucając kompletnie gitarę i koncentrując się wyłącznie na elektronice i samplach, więc rezultat jest też mniej noise’owy. Sample, których użyliśmy, pochodzą głównie z audycji radiowych i sygnałów krótkofalowych” – informuje JT.
(Można by się w sumie zastanawiać się, czy pasuje w powyższej wypowiedzi słowo „więc”, bowiem mnie akurat „mniej gitar” nie implikuje tego, że coś może być „mniej noise’owe”).
Tak czy siak, wciąż daleko Nac/Hut Report daleko do krainy łagodności (vide chociażby 702 KHz, Radio Stockholm).
***
„Cała muzyka została wyodrębniona z krótkofalowych radiowych sygnałów interwałowych różnych międzynarodowych nadawców (sygnały interwałowe były krótkimi frazami muzycznymi używanymi podczas przerw w transmisjach radiowych)” – czytamy na Bandcampie (tłum. Tłumacz Google).
Brzmi to fascynująco, ale może rodzić pytanie, czy nie będziemy mieć do czynienia z experimentalem prowokującym do modlitwy o to, żeby się już skończył. Odpowiedź znajduje się niżej.
***
„Z eskapizmu uczynić religię” (Michał Kaczyński).
***
„– Czemu nie ma nas tam?
– Bo jesteśmy tutaj” (dialog z Radio Days Woody’ego Allena).
***
„Zgadzam się z Troutem co do realistycznych powieści z ich nagromadzeniem drobiazgowych szczegółów. W jego powieści pod tytułem Pangalaktyczny Bank Informacji bohater znajduje się w statku kosmicznym długości dwustu mil, o średnicy sześćdziesięciu dwóch mil. Wypożycza sobie realistyczną powieść z biblioteki dzielnicowej i po przeczytaniu około sześćdziesięciu stron odnosi ją z powrotem.
Bibliotekarka pyta, dlaczego książka mu się nie podobała, na co on odpowiada:
– Czytałem już o ludziach.
I tak dalej”. (Śniadanie mistrzów Kurta Vonneguta, tłum. Lech Jęczmyk)
Trzy wtręty pozornie bez związku.
***
Od dawna nie recenzuję płyt, które mi się nie podobają (bo i po co tracić na nie czas?). Następnym krokiem chyba powinno być pisanie tylko o takich, które – jak Absent – mogłyby się nie kończyć (to odpowiedź). Nawet jeśli tym zakończeniem jest coś tak absolutnie nieziemskiego jak So Long Radio Warszawa.
Można powiedzieć, że Nac/Hut Report gra na każdym albumie mniej więcej to samo, swój dream noise. Z naciskiem na „mniej więcej”. Jeżeli za jakiś czas podtrzymam opinię, że Absent to najlepsza płyta duetu, wyjdzie na to, że Taba i Niezgoda nagrali ją metodą prób i błędów, jakimi były poprzednie płyty. Co, podejrzewam, w niczym nie będzie przeszkadzało w ich słuchaniu.
A może po prostu za rok czy dwa Nac/Hut Report wyda coś, co przebije Absent.
Słuchając Crépuscule I & II Tujiko Noriko w tych momentach, gdy pojawia się wokal, przypomniałem sobie, że dostałem do recenzji płytę Voicollages, sygnowaną pseudonimem |fontAnna|.
Kryje się za nim Anna Niestatek, która „Nie korzysta ze słów, pragnąc porozumieć się ze słuchaczem na poziomie doznań zmysłowych. (…) Gra głosem w różnych technikach. Dokonuje doświadczeń z artykulacją, dynamiką, rytmem, kształtem dźwięku, niekiedy transponując na swój głos dźwięki otaczającego świata”. Niestatek to „Artystka dźwiękowa, wokalistka, dyrygentka, perkusjonistka, eksperymentatorka, współautorka instalacji dźwiękowych, poszukiwaczka indywidualnych, awangardowych form ekspresji wokalnej”.
Bohaterka tego postu udziela również korepetycji ze śpiewu. Na poniższym filmie ciekawie opowiada m.in. o tym, dlaczego wstydzimy się śpiewać, pokazuje również ćwiczenia, dzięki którym łatwiej wydobyć z siebie głos. Polecam. Może nie będziesz musiał się napić, żeby pośpiewać na koncercie.
Umysł człowieka wędruje różnymi ścieżkami, jednocześnie kręcąc się wokół tego samego. Pomyślałem, że „Niestatek” to świetne nazwisko i od razu przyszły mi na myśl komiksy Tadeusza Baranowskiego, z takimi postaciami jak lopa (przeciwieństwo antylopy). Byłem też pewny, że autorka Voicollages po raz pierwszy zagości na moim blogu. Jak się okazało, pisałem o niej trzy lata temu przy okazji notki płycie Peron VI duetu Salimara, który Anna współtworzy z Marcinem Karnowskim (m.in. Variété). W tamtej recenzji pojawił się znikąd Eskimos (którego dziś powinniśmy nazywać Inuitą). Może związek pomiędzy twórczością bydgoskiej wokalistki a wybitnym autorem komiksów i malarzem to rzecz naciągana, ale osobiście jestem zadowolony z tego skojarzenia.
Voicollages zawiera muzykę pozbawioną instrumentów – takie może czy nawet musi być pierwsze wrażenie. Kolejne – że zawiera jeden instrument: głos (wspaniały zresztą). Następne: że jest tu kilka instrumentów, kilka głosów. Pojawia się podejrzenie, że Niestatek robi nas w konia, że to nie jest jej solowa płyta, bowiem do nagrania Voicollages zaprosiła kilka równie zdolnych koleżanek. Tyle się tu dzieje, tak różne postacie przybiera |fontAnna|.
„Solowy album Voicollages zawiera utwory charakteryzujące się wykorzystaniem głębokich, wodnych pogłosów różnego rodzaju, symbolizujących oniryczny, tajemniczy i ulotny świat akwatyczny. Tafla wody symbolizuje obraz podświadomości, na pierwszy rzut oka – nieruchoma i spokojna, w swych odmętach kryjąca jednak ogrom niedostępnych dla nas treści nierozłącznie oddanych w nasze posiadanie (…)” – tak została opisana ta płyta przez wydawcę bądź samą artystkę. Szczerze mówiąc, kompletnie w ten sposób Voicollages nie odebrałem, natomiast gdy czytam o „pogłosach”, myślę o tym, że jest kilka takich momentów na tym albumie, iż mam wrażenie, jakby zmiksował go śp. Robert Brylewski (zwłaszcza Voicollage #6), uznając, że można zrobić duby z płyty składającej się z samych wokali.
To, co mnie najbardziej urzeka, to zahaczanie przez Niestatek o różne gatunki muzyczne. Oczywiście, łatwo otagować Voicollages jako etno, ethereal czy avant-garde. Ja tu słyszę jednak nawet pop – w przywodzącym na myśl Dolores O’Riordan Voicollage #3, („pop” też może brzmieć dumnie – przypomnijcie sobie choćby Moloko) czy o R&B (skupiając się na głównym wokalu w ostatnim utworze, z miejsca mam ochotę włączyć A Little Deeper Ms. Dynamite). Jest też noise w Voicollage #8.
Noise, pop, etno… Bez obaw: to spójna płyta. Niestatek ma wszystko pod kontrolą.
Takie albumy, jak Voicollages, często określa się jednocześnie nobilitującym i zbywającym mianem „awangardy”. To, co zrobiła |fontAnna| to awangarda (cokolwiek to dziś znaczy), ale nie tylko do podziwiania („jaka ulga, że już się skończyło – daję cztery gwiazdki na pięć”), ale też do słuchania dla przyjemności.
Najważniejsze jest jednak to, że Anna Niestatek potrafi uderzać w struny, dzięki którym człowiek ma zamiar zacząć pisać o duchowości itp. Co sobie, oczywiście, daruję, kończąc stwierdzeniem, że Voicollages to wyjątkowo piękna płyta.
Lata 90. lubię m.in. za ogrom noiserockowych kapel nawet nie z drugiego, tylko co najwyżej trzeciego szeregu, które nadają się do słuchania. Noise rock, grunge, metal, szajba Butthole Surfers – czuć na kilometr, że Bakamono to lata 90.
Dwa longi, trzeci niewydany, przynajmniej jeden split i cztery single – całkiem fajny dorobek. Mieli też okazję zagrać z paroma ciekawymi kolegami po fachu.
Wydaje się, że skład Bakamono się nie zmieniał, a jednak płyty różnią się od siebie. Skłamałbym, pisząc, że każdą z nich przesłuchałem po 10 razy, ale The Cry Of The Turkish Fig Peddler podoba mi się najbardziej. Świetnie brzmi, trzeba powiedzieć.
Jeżeli chodzi o późniejsze zespoły Dana Martina, Eiso Kawamoto, Paula Hischiera i Seana Dorna, znam tylko Farflung trzeciego z nich, który słyszałem dawno temu. Kapela wciąż działa, w ubiegłym roku wydała płytę; zaraz sprawdzę, czy wartą uwagi.
(Mogę dopisać, że poznałem też Subzone, na płycie którego Dan Martin w trzech utworach gra na perkusji. Pojawia się też na Paranoid Landscape Helios Creed. Całkiem to przyjemne, a taki Stuck Inside to rewelacyjny numer ).
Na pytanie: „Do jakiej epoki chciałbyś się przenieść, mając maszynę czasu, odpowiadam: do lat 90. XX wieku”. Oczywiście z opcją swobodnego i szybkiego przemieszczania się po całym świecie.
(o)(o)
Ragnar Axelsson – dobry jest, skubany; trudno było wybrać zaledwie 10 zdjęć. No właśnie, widzę właśnie wywiad z Axelssonem i już widzę, że brak fotki ziewającego psa zaprzęgowego to poważny błąd, proszę więc kliknąć w ten link.
Czy to krajobrazy, czy ludzie, czy zwierzęta – Rax zachwyca.
W sumie do Bakamono bardziej pasowałby Claude Nori albo Malcolm Liepke, których też kopnie zaszczyt bycia na 10fs, ale nie mogłem się powstrzymać przed wrzuceniem Raxa.
Tak długo zbierałem się do napisania postu o Television, że doczekałem się śmierci Toma Verlaine’a. Miał to być krótki tekst o trzeciej, ostatniej płycie zespołu, a teraz nie bardzo wiem, co pisać. Jakaś cząstka mnie chyba infantylnie wierzyła, że Thomas Miller był ponad wulgarność śmierci. Tak więc z najbliższych mi artystów urodzonych w latach 40. został wśród żywych chyba tylko Neil Young.
O wielkości Verlaine’a świadczy chociażby to, co napisali czy powiedzieli o Nim inni wielcy, np. Lee Ranaldo:
i Steve Albini:
Beautifully lyrical guitarist, underrated vocalist. Television made a new kind of music and inspired new kinds of music. Marquee Moon is a perfect record. Requiescat. 🎈https://t.co/uxt7IMz2rO
Na marginesie, nie wiedziałem, że Stephen Frank się rozpolitykował. Celny strzał:
Absolutely hilarious the way the conservative fantasy of censorship, oppression and victimhood has played out on Twitter. One of its biggest proponents bought the site, wrecked it, energized and boosted the fascist contingent, and still they complain nobody reads them.
Wzruszające epitafium, autorstwa Roba Sheffielda, pojawiło się w Rolling Stone’ie. Lubię zwłaszcza ten fragment:
„If you’re looking for a cheat sheet to sum up everything that made him a legend, just listen to the first three minutes of “Little Johnny Jewel”, the definitive 1978 San Francisco version from Live at the Old Waldorf — his urgent upper-register twang sounds like it’s ripping holes in the sky”.
„Like it’s ripping holes in the sky” – trudno to piękniej ująć.
Nigdy nie lubiłem Patti Smith, więc to, co pisała na temat Verlaine’a irytowało mnie swoją egzaltacją. Potem pomyślałem, że przecież ten facet musiał pociągać swoją osobnością – tyle że nie agresywną, jak Lou Reed, lecz taką raczej poetycką – i może właśnie Smith trafiła w sedno. W Please Kill Me jest fajny fragment, w którym jedna z koleżanek Smith pisze o tym, że jej brak kobiecości to mit, że przecież wystarczyło się przyjrzeć, jakie miała cycki. Na zdjęciach wygląda to jednak tak, że to Verlaine zdaje się mieć subtelniejszą urodę niż autorka Horses.
Pisząc o Verlaine’ie, trzeba wspomnieć o jego przyjacielu, Richardzie Hellu. Razem grali w The Neon Boys, potem w Television, jednak gdy zespół nagrywał Marquee Moon, Rychu był już gdzie indziej. To, podejrzewam, była ten rodzaj męskiej przyjaźń, który jest głębszą relacją niż związek z kobietą, co nie zmienia faktu, że nic tak ławo takowej przyjaźni nie rozpierdoli, jak jakaś dziewczyna (nie mówię, że tak było w tym przypadku).
Gdy go nie szukałem, trafiałem na wspomnienie Richarda Myersa o swoim kumplu. Teraz, jak na złość, nie umiem go znaleźć. W każdym razie pochodziło z jego autobiografii I Dreamed I Was a Very Clean Tramp.
Marquee Moon to skończone arcydzieło, możliwe, że na żadnej innej płycie radość nie łączy się tak wspaniale ze smutkiem. Tytułowy, Elevation, Torn Curtain, właściwie każda z piosenek „robi dziury w niebie” albo nas tam przenosi.
Adventure, która wyszło krótko po debiucie, może na jego tle rozczarowywać – jest bardziej rockowa (w końcu bodaj ulubioną piosenką do coverowania była dla Television [I Can’t Get No] Satisfaction i mniej awangardowa, ale chłopaki i tak odstawiały większość konkurencji (Jezu, to solo w Foxhole…).
Trochę niedoceniany, mam wrażenie, jest Television – trzeci studyjny album, nagrany 14 lat po Adventure, któremu bliżej chwilami do solowych płyt Verlaine’a.
A był to w przecież więcej niż udany powrót, który przyniósł dwa kolejne klasyki: Call Mr. Lee (znów obłędna solówka) i No Glamour for Willi (wspaniały tekst). Szkoda, że winylu Television nie dostaniesz w ludzkiej cenie.
Kiedy mówię, że jestem idiotą, moja żona wyraża zdanie odmienne. Myślę jednak, że fakt, iż Television przez wiele lat nie włączyłem, „bo to pewnie jakaś składanka”, jest dowodem na to, że to ja mam rację.
Tom Verlaine nigdy nie osiągnął masowej popularności, nie napisał też żadnego Perfect Day. Dzięki temu nie zauważyłem, żeby wspominał go jakiś pacan albo głupia cipa, którzy usłyszeli przebój w radiu. Robią to – bardziej (Sheffield) lub mniej (ja ) udanie – ludzie, dla których urodzony w Denville (ze zdjęć wynika, że jest to miejsce, które raczej nie pomaga ludziom kreatywnym) artysta rzeczywiście coś znaczył. Choć może tweet Elijah Wooda może temu przeczyć.
Richard Lloyd, Tom Verlaine i Lou Reed w CBGB
Chyba dwa lata temu maniakalnie zacząłem słuchać Television, sięgałem też po solowe płyty Verlaine’a.
Teraz to wraca. Ta sama obsesja, co z Lou Reedem.
W głowie mam listę artystów, których nigdy nie udało mi się zobaczyć na żywo. Pojawiło się na niej kolejne nazwisko.
PS To, czego nie umiałem znaleźć, było oczywiście w tekście Sheffielda:
„His onetime best friend Richard Hell ends his memoir I Dreamed I Was a Very Clean Tramp with a sad tale about accidentally running into Verlaine on the sidewalk, outside the East Village’s Strand Bookstore, rummaging through the dollar bins. The two men chat, make awkward jokes, avoid saying anything the least bit personal, then stumble away in different directions. At a 2011 NYC literary event, Hell read this chapter to a hushed room, saying it had just happened the previous week. He sobbed all the way through. “We were like two monsters confiding, but that wasn’t what shocked me,” Hell wrote. “It was that my feeling was love””.
„Piękno tkwi w prostocie”. To mądre zdanie zostało sprowadzone do sloganu, którym można zareklamować np. samochód. Tak czy siak, pasuje do grafik, których autorem jest Piotr Czerski. Jedną z nich widzimy właśnie na okładce nowej synagogi, inne mogliśmy zobaczyć chociażby na orce (ta podoba mi się najbardziej) i zgrzytach morza.
Zerknąłem w zestaw moich ulubionych płyt 2022 r. i zauważyłem, że większość z nich zawiera muzykę instrumentalną. Kiedyś nie do pomyślenia. Teraz niemal się wzdrygnąłem, usłyszawszy, że na nowej synagodze ktoś zaczął gadać.
Jednak dobrze wychodzi to gadanie w Nieweselu (które usłyszałem jako pierwsze, bo zapowiadało płytę) – trochę jakby Grzegorz Kaźmierczak z Variété przestał udawać, że umie śpiewać.
Poza tym to dobry tekst, choć z ogranym motywem. Przy okazji – mam wrażenie, że słowa „hajs” używają już tylko ludzie zaawansowani wiekowo. Ale to jeszcze nic: pewien czterdziestoparoletni męczący felietonista wciąż używa słowa „szmal”, które już chyba zawsze będzie mi się kojarzyć z Markiem Piekarczykiem („Tyle kłamstwa wokół nas / Żeby zdobyć cholerny szmal”).
Będąc przy Nieweselu (zresztą co chwilę – jakby to była recenzja nie całej płyty, lecz jednego kawałka, ale jak im wyszedł to numer, to daj Panie Boże zdrowie; jest kapitalny) – trochę trudno zresztą było mi wejść w ten album z uwagi na to, że ten kawałek okazał się zaskakująco łatwo wpadać w ucho, być hitem na tle pozostałych. Ale reszta też w końcu wpadła.
***
W Automatach możemy trafić na te same osoby, które grają w rewelacyjnym morzu: wspomnianego Czerskiego, Jarosława Lipszyca i Karola Schwarza. Muzykę z nowej synagogi można nazwać – podobnie jak tę, którą słyszymy na orce i zgrzytach – psychodeliczną. Tu mamy jednak psychodelię (nagraną na żyw) w innej, łagodniejszej wersji. Jeżeli orka chwilami zahacza o noise, to nowa synagoga czasem ociera się o ambient. Taka właśnie jest różnica, upraszczając, między morzem a Automatami. Pewnie też brak perkusisty, Jacka Jewuły, ma zasadniczy wpływ na ciężar muzyki. Tu, zamiast żywych bębnów, mamy bity Schwarza.
Czasem ma się wrażenie, że na nowej synagodze musi w końcu nastąpić pierdolnięcie, musi zacząć rzęzić i zrobić się głośniej. Ale tak się nie dzieje i – co ciekawe – to niespełnienie oczekiwań jest całkiem przyjemne.
***
Co jeszcze? Niewesele (o, znowu) słyszę jako utwór rozpoczynający jakiś bardzo dobry, polski film lub serial (będący dziełem np. Jana Holoubka, który ma na koncie Rojsta).
***
Gdy leci ta płyta, mam ochotę się spakować i pojechać pochodzić po jakimś pięknym mieście, poszwendać się między starymi murami (a przy Gdzie jest Jeden? wypocząć na jakimś zadupiu). To wyznanie pojawia się tu zamiast banalnego „to świetny album”.
***
Styczeń to chyba nie jest dobry czas na wydanie płyty. Ciekawa byłaby statystyka dająca odpowiedź na pytanie, ile z nich jest pomijanych w rocznych podsumowaniach tylko dlatego, że ukazały się za wcześnie. No, ale muzyka to nie wyścigi. Mnie się wydaje, że pod koniec roku o nowej synagodze będę pamiętał.
***
Na koniec minus. Gdzie jest Jeden? przypomina o największej bolączce polskiego rocka: głos męski potrafi trochę przeszkadzać w odbiorze muzyki. A kto wie, czy właśnie czwarty utwór na pierwszej płycie Automatów muzycznie nie jest najlepszy z wszystkich.
Zespół Bellini przed Teatro Massimo Bellini w Katanii (fot. Maria Vittoria Trovato)
Głos Giovanny Caccioli sprawia, że Bellini może być trudno w pierwszej chwili odróżnić od innego włoskiego zespołu, mianowicie od Uzedy, w którym ta pani również śpiewa (a Agostino Tilotta, mąż donny Caccioli, w obu grupach gra na gitarze). Swoją drogą, zastanawiam się, czy The Precious Prize of Gravity nie byłaby lepsza, gdyby ten specyficzny wokal pojawiał się rzadziej. No, ale ok: artysta ma męczyć odbiorcę.
Dawno temu, gdy muzykę poznawało się z zapartym tchem, ta nazwa, Uzeda, wydawała mi się nieco dziwna, działała na wyobraźnię. Plus fakt, że Steve Albini ponoć poleciał do Włoch, by nagrać drugi album, Waters, za darmo.
Wtedy w sumie połowa nazw wydawała się osobliwa, najbardziej chyba Calexico. Nim po raz pierwszy włączyłem ich muzykę (kiedyś od poznania nazwy kapeli do usłyszenia jej twórczości mogło minąć trochę czasu), spodziewałem się Bóg wie, jakich niesamowitości. Nie wiem, czy kiedykolwiek dźwięki tak bardzo nie pasowały mi do nazwy wykonawcy (nie wiedziałem, czym jest to całe Calexico – kojarzyło mi się z czymś, nie wiem, industrialnym, nie z tym, czym w rzeczywistości jest). Na szczęście zacząłem bodaj od Hot Rail, więc się nie rozczarowałem.
Bellini też nagrywał Albini, co od razu, od otwierającego The Precious Prize of GravityWake Up Under a Truck, słychać. Mnie ta, niczym z At Action Park, gitara niespecjalnie przeszkadza. Uzeda jest bardziej rockowa (choć zależy co, bo np. 4, które tu wrzucałem, brzmi dużo ciężej niż np. debiut), w Bellini więcej noise rocka. Ważne, że oba zespoły świetne. Uzeda włoska, Bellini włosko-amerykańskie (na pierwszej płycie bębnił Damon Che z Don Caballero, potem już Alexis Fleisig z Girls Against Boys).
Na marginesie, co do Stevena Franka Albiniego, ciekawa jest ta część Wszyscy kochają nasze miasto Marka Yarma, w której słynny inżynier dźwięku opowiada, że przez współpracę z Nirvaną niemal nie splajtował. Dobrze znać, mimo gównianej korekty w polskim wydaniu.
Upiększanie piękna to zazwyczaj nie jest dobry pomysł. Musiałby się za to wziąć fotograf naprawdę wybitny, z poczuciem humoru. Guy Bourdin co prawda nie żyje, ale ma utalentowanych naśladowców, kilku zresztą pojawiło się na 10fs. Zauważyłem, że często aktorki, generalnie gwiazdy, są tak „ulepszane” (vide jakaś koszmarna sesja Kate Winslet) – i przez profesjonalistów, i przez fotografów amatorów – że czasem trudno je poznać. No, ale ludzie pieją z zachwytu. Dograjmy może solówki Yngwiego Malmsteena do Revolver albo The Velvet Underground & Nico.
Nagminnie poprawiana przez czarodziei Photoshopa Monica Bellucci jest trochę jak wielkie płyty nagrywane po latach przez gorszy zespół. Signe Vilstrup czasem też popełnia to faux pas (rozumiem, że takie są wymogi fotografii „okładkowej”), ale – nie licząc nie zamieszczonych tu przypadków – bez wiochy.
Na zewnątrz jesień. Wyświadcz swojej depresji przysługę i pozwól jej pożreć żałosne resztki swojej duszy wsłuchując się w ścieżkę dźwiękową do upadku ludzkości – zachęcali w press packu. Już zima, ludzkość wciąż upada, a my wyświadczamy sobie – z lekkim opóźnieniem – przysługę.
(o)
Tak mnie odrzuciło za pierwszym razem od Mony Turbo Lisy, że nie wiem, jakim cudem wysłuchałem jej do końca. Połączenie wokalu z muzyką wydało mi się tak absurdalne, że Narrenwind nie poleciał od razu do kosza z niewiadomych mi przyczyn. Wiadomo jednak, jak bywa z pierwszymi wrażeniami.
Gdy już stwierdziłem, że ten metal-niemetal ma coś w sobie, coś innego zaczęło mnie męczyć – mianowicie znów wokal. Tym razem jednak z innego powodu. Po prostu kojarzył mi się z innym wokalem, a niemożność wyplucia tego, co miałem na końcu języka, była wybitnie męcząca.
W końcu się udało: to skojarzenie to Stefan Nic, płyta No i Polska (swoją drogą, równie wesoła jak Mona Turbo Lisa). Teraz to może nawet bardziej muzyczne skojarzenie.
Do tego doszedł jeszcze przyszedł na myśl Maanam (przy otwierającym epkę utworze tytułowym) i Gruzja, której drugiego materiału, Jeszcze nie mamy na was pomysłu, udało mi się wysłuchać w całości (bo zasnąłem bodaj przy drugim kawałku).
Podsumowujmy więc pierwsze wrażenia: zapomniany projekt Aloszy Jędryczki i Jury Zajchowskiego z zespołu Czarnobyl Zdrój (nb. Jędryczka to jeden z najlepszych tekściarzy, jakich wydała na świat no i Polska); klasycy polskiego rocka (ale z początkowego okresu, spokojnie) oraz najbardziej znany przedstawiciel meme metalu.
Zazwyczaj gdy w końcu dokładnie pozna się jakąś płytę, pierwsze skojarzenia okazują się nie mieć wiele wspólnego z rzeczywistością. Ale są najfajniejsze.
Dość trudno jest mi określić muzykę Narrenwind – zdominowaną przez wokal (walczący o dominację z basem), co zazwyczaj przeszkadza mi na polskich płytach, ale na tej akurat nie. Dość trudno, ale może hasło avant-garde post-black metal, które widzimy na Discogsie, jest OK (inne to blackened progressive rock z Echo Experiment). A jeśli nie, to przynajmniej dobrze wygląda. Ja bym dorzucił new wave. A nawet cold wave (vide początek Nie wstanie dzień, każący pomyśleć o Pornography The Cure).
Mona Turbo Lisa to jednocześnie wyważone i nerwowe granie do melodeklamacji Klimørha, do jego klimatycznych tekstów ze zwracającymi uwagę wersami (Czy kłamiesz? / Czasem wystarczy, że uśmiechniesz się w milczeniu; deszcz który spadnie / da życie kwiatom / kwiatom które / szarańcza zapyla; czekasz na wiatr / który piachem / przykryje kości).
Największe wrażenie zrobił na mnie utwór zamykający epkę, wspomniany Nie wstanie dzień, będący antycoverem jednej z polskich piosenek wszech czasów – Nim wstanie dzień (kompozycja Krzysztofa Komedy, tekst Agnieszki Osieckiej), genialnie zaśpiewanej przez Edmunda Fettinga, piosenki specjalnie dla niego napisanej. Piosenki, która nie chce się ode mnie odczepić.
Przy okazji obejrzałem film Jerzego Hoffmana Prawo i pięść, w którym Nim wstanie dzień została wykorzystana. Powojenny western (!) z Ziem Odzyskanych, z Gustawem Holoubkiem w roli głównej, broni się po latach.
(o)
Od niezbyt może niezbyt adekwatnych skojarzeń do klasyki polskiego kina. Mona Turbo Lisa rzuca człowieka po różnych rejonach, intrygując, prowokując i dając satysfakcję. Trzeba poznać inne płyty Narrenwind.