punching contest – the trick / colin marple⁶⁹ [1991] // harry langdon

linki w komentarzach / links in comments

pukekos

discogs

Fajna nazwa…

… a za nią kryje się zespół, w którego skład wchodził m.in. niezgorszy perkusista Don Caballero, Damon Che. Punching Contest nagrał tylko jednego singla. Chyba jedyną składanką, na której się pojawił, jest Cats In Our Backyard – Music by Pittsburghers (jest na niej też Northern Bushmen).

Ponoć Che i jego koledzy ogółem nagrali sześć utworów. Gdyby ktoś je miał, byłbym wdzięczny.

I tu będę powoli kończył, odsyłając was do zajebistego blogu Pukekos (link na początku), na który wpadłem, szukając informacji na temat Punching Contest. Aż się przypomniały dawne i niedawne jednocześnie czasy, gdy prowadzenie blogu miało sens, gdy było ich od groma, i można było spędzić cały wieczór przy piwku na przeglądaniu ich zawartości. Dziś większości z tych najciekawszych już nie ma. Zasadniczy wpływ na to zapewne mają serwisy strumieniowe – po co ściągać muzykę, skoro można kliknąć play i ta sobie leci ze Spotify czy Bandcampa. No i pamiętam, jak Blogspot (dziś Blogger) po prostu powypierdalał multum blogów, w tym mój. Wchodzę kiedyś na 10fuckingstars.blogspot.com, a tam… zdjęcia aktorek. Czyli w sumie jak teraz u mnie, ale chyba jednak inaczej (zwłaszcza zdjęcie Marisy Miller z uciętą głową może zrobić wrażenie). Jezu, jak dawno to było. Przecież ostatni wpis to 2011 r.

No dobra, dość tego styropianu. Polecam Punching Contest (spakowany singiel The Trick / Colin Marple⁶⁹ i dwa kawałki ze wspomnianej składanki, którą można ściągnąć w całości z Bandcampa – w komentarzu) i Pukekos.

(o)(o)

LOS ANGELES – 1987: Photographer Harry Langdon poses for a portrait with Joan Collins in1987 in Los Angeles, California. (Photo by Harry Langdon/Getty Images)

Zdjęcia Harry’ego Langdona zazwyczaj nie wywołują we mnie zachwytu, ale czasem, trzeba przyznać, miewał kolega Joan Collins oko (o czym świadczy przykładowo zdjęcie Susan Sarandon).

Jeśli ktoś nie poznaje kogoś ze zdjęć, niech się nad sobą zastanowi.

drunk in hell – drunk in hell [2017] / harald hauswald

bandcamp

facebook

burning world

Nazwa zespołu (świetna) oraz tytuły utworów: Sick Sick Sex, Bitch Boy, Born Sick czy Walking Abortion, każą zgadywać, że mamy do czynienia z zespołem grającym obleśnego noise rocka (w sumie, gdy słucham tego teraz z CD, wychodzi na to, że to raczej metal) – jak No Trend z Too Many Humans, Brainbombs (Drunk In Hell czasem Brainbombs z cięższym brzmieniem), Drunks With Guns czy Rectal Hygienics. Albo The Shits, tyle że Drunk In Hell to lepsza kapela od twórców You’re a Mess, a już na pewno trudniej posądzić ją o pozerstwo.

Middlesbrough kojarzy mi się głównie z tym, że nigdy nie wiem, jak zapisać to słowo oraz z klubem piłkarskim Middlesbrough FC. Ekipa Boro (Drunk in Hell nazywa siebie pieszczotliwie „BORO SCUM”) grają obecnie w Championship, czyli zapleczu Premier League, ale stosunkowo niedawno była to drużyna z ogromnymi ambicjami. Owo „stosunkowo niedawno” to mniej więcej 20 lat temu – w sezonie 2004/2005 Middlesbrough zajęli najwyższe w swej historii miejsce w Premier League (siódme), sezon wcześniej zdobyli – m.in. z Gaizką Mendietą, Boudewijnem Zendenem, Juninho Paulistą i obecnym selekcjonerem reprezentacji Anglii, Garethem Southgate’em, w składzie – Puchar Ligi (2:1 z Bolton Wanderers, którym obecnie wiedzie się jeszcze gorzej – grają w League One), w 2006 r.. awansowali do finału Pucharu UEFA (bęcki od Sevilli – 0:4). No a trzecie skojarzenie to bohaterowie tego postu.

Jak widać na Discogsie, dyskografia Drunk In Hell jest dość chaotyczna. Bandcamp też nie pomaga, nie mówiąc o MySpace’ie (kto to wciąż linkuje?). Zespół już nie gra. Ostatnie koncerty, przynajmniej według Facebooka, zaliczył w 2015 r.

Wrzucam coś, co można chyba uznać za jedyny normalny album Drunk In Hell. Do ściągnięcia „czysta” wersja, bez dodatków w postaci kompilacji, nagrań na żywo itp. Jeśli ktoś ma ochotę na więcej, znajdzie w sieci, może też dać znać w komentarzu.

A CD kupiłem sobie w… księgarni Bonito.

***

Wiele zdjęć Haralda Hauswalda (ur. 1954 r. w NRD; wygląda trochę jak bezpretensjonalny Thom Yorke) jest po prostu genialnych (zwłaszcza kolorowe przypadły mi do gustu). A nawet jeśli są to „zwykłe” fotki, to zawsze o czymś mówią. Kapitalny artysta.

„I wyśpiewałeś ten dom, kurduplu jebany!”

Wygląda na to, że mam na rozkładzie wszystkie wywiady rzeki przeprowadzone przez Rafała Księżyka. Po kolei:

  • Robert Brylewski: Kryzys w Babilonie (Wydawnictwo Literackie, 2012) – chyba moja ulubiona, obok Please Kill Me, biografia muzyczna. Trochę siada pod koniec (może Brylu nie był w dobrej formie, może Księżyk myślami był już przy innej robocie), ale i tak jest to rewelacyjna pozycja;
  • Tomasz Stańko: Desperado (WL, 2013) – mało z niej pamiętam. W sumie Stańko jest mi postacią niemal obojętną;
  • Tymon Tymański: ADHD (WL, 2013) – Ryszard nie wzbudza we mnie zaufania. Wygląda na typa, który w sobotę obroni cię przed bandziorami, a w niedzielę wyrucha ci narzeczoną bądź córkę (p. Kryzys w Babilonie). Gość wyszczekany ponad miarę, ale więcej w tym efekciarstwa niż sensownej treści;
  • Kazik Staszewski: Idę tam gdzie idę (Kosmos Kosmos, 2015) – z wywiadu z liderem Kultu nie pamiętam dosłownie niczego. Kojarzę za to, że w książce było mnóstwo błędów (nie mówię o braku przecinka i błędnym zaimku w tytule). Cóż, tym razem nie Wydawnictwo Literackie, lecz wydawnictwo bodaj którejś z latorośli Kazika wydało książkę;
  • Marcin Świetlicki: Nieprzysiadalność (WL, 2017) – duże rozczarowanie. Na dodatek irytowało to „hi hi” dodawane do wypowiedzi poety z Lublina.

Pięć dzieł po kilkaset stron. Ileż to człowiek czasu w swym nędznym życiu zmarnował?

Przyszła też pora na Muńka Staszczyka i książkę pt. King! (WL, 2019, 552 strony).

Jakoś długo się za nią zabierałem, w sumie nie wiem czemu. W końcu trafiłem na fragment (w „Dwutygodniku”?), w którym Muniek opowiadał o swej niewierności małżeńskiej, i stwierdziłem, że warto by Kinga! sprawdzić, zwłaszcza że lubię chłopa. No i siedząc na piwie na Mariackiej w Katowicach, obserwując, niczym Brudny Harry, ludzi przez okno, nagle zauważyłem jakąś starszawą lesbijkę. „Skąd ja ją znam?”, zapytałem swą lepszą połowę. A to szedł Mundial.

Złygmunt z jednej strony w omawianym wywiadzie rzece wbija się w postać rokendrolowca: Stonesi, The Clash, nowsze rzeczy (nie najlepsze – jakiś Blur i inny szajs), ostry styl życia, nawijka zdobiona co rusz grubym słowem… Z drugiej – nasz bohater przypomina o jakiś czas temu często używanym powiedzeniu: „Nie jestem zupą pomidorową, żeby mnie każdy lubił”. Tyle że trzeba je odwrócić: Staszczyk jest zupą pomidorową, wszyscy go lubią. Od raperów do Jana Nowickiego (tytuł postu to słowa, którymi śp. aktor miał się zwrócić do Munia), z którym nasz bohater się zresztą zaprzyjaźnił, do Niny Terentiew. To żaden zarzut (chyba), ale czasem to śmiesznie wygląda, gdy powołujesz się sto razy na punk rocka, a potem wrzucasz coś takiego:

Są jakieś granice i współpraca z tą raszplą to ich przekroczenie.

(O, a może było tak, że przez punk rock Muniek się nie skurwił. Miał, jak opowiada, proponowaną kosmiczną kasę za reklamowanie jakiegoś gówna i się nie skusił).

Tak czy siak, czyta się Kinga! świetnie, choć w sumie jest to rockowy banał: wóda, dragi, baby, Jezus itp. Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć, czemu tak bardzo podobała mi się ta książka i z całej serii za lepszą uważam tylko Kryzys w Babilonie. Widać coś w sobie pan Zygmunt ma. No i potrafi gadać i gadać, ale nie nudzić.

Co do propozycji muzycznych – nie dałbym chyba rady wysłuchać w całości żadnej z płyt T.Love, ale zrobiłem sobie składankę z piosenkami, które lubię. Nie jest źle: jest ich 26, choć posiadacz Krzyżu Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski (punk nie umarł!) jest koszmarnym wokalistą. Podziwiam go tym bardziej. Taka była siła punk rocka: sepleniące kurduple wychodziły na scenę, w dupie mając własne ograniczenia.

Eks(?)punkowiec Zygmunt Staszczyk przyjął KKOOP od Bronisława Komorowskiego (ale w skórze i ciemnych okularach!), a Mick Jagger tytuł szlachecki i Order Imperium Brytyjskiego od Elżbiety II, co wkurzyło sir Keitha Richardsa, bo przecież jego kolega z zespołu ukłonił się tym, którzy w dawnych czasach The Rolling Stones prześladowali.

Są nasi, częstochowsko-warszawscy Stonesi, są też oryginalni, brytyjscy, o których pisze Rich Cohen (dawno temu czytałem jego Twardych Żydów – wspomnienia zatarte, ale jak najbardziej pozytywne). Zespół nieco lepszy od T.Love. W końcu Staszczyk to nie Jagger, a Benedek to nie Richards.

To tylko rock’n’roll (Zawsze The Rolling Stones) [Wydawnictwo Poznańskie, 2022, 432 strony] miała być niby książką o trasie najsłynniejszego zespołu rockowego, w którą miał szczęście udać się wspomniany dziennikarz, a jest trochę o zespole, trochę o samym Cohenie – jakby się chłop nie umiał zdecydować. W pewnym momencie dziennikarz „Rolling Stone’a” wręcz się obraża na artystów, że nagle stali się grupą stadionową, i robi się bajzel, aż w końcu nie wiadomo, czy To tylko rock’n’roll jest właśnie dziełem o twórcach Sticky Fingers, czy o samym autorze. W sumie i tym, i tym – i czyta się je świetnie. Tak, mam poczucie, że to totalny bajzel (jak ten akapit), ale też, że mógłby się on nie kończyć. Aha, oryginalny tytuł brzmi The Sun & the Moon & the Rolling Stones (to cytat z Keefa, słowa skierowane zresztą do autora książki), ale polski wydawca musiał się popisać.

Choć Cohen miewa tendencję do pisania niczym kiepski prozaik, generalnie robi to świetnie. Wartka narracja, prosty styl, zero oporów przed formułowaniem opinii – dla mnie bomba. Poza tym kariera Stonesów obfitowała w tyle fascynujących wydarzeń, że trzeba by się chyba postarać, żeby przynudzić na ich temat. Już sama historia nagrywania Exile on Main St. to materiał na osobną książkę.

Jak wspomniałem, Cohen obraża się na swój ulubiony zespół, który nagle zaczyna grać rock stadionowego. Ciekawe, co myśli o Hackney Diamonds. Miesiące mijają, a ja wciąż jestem w ostatniej płycie Jaggera, Richardsa i Rona Wooda zakochany.

guiding lights – the document [instant classic, 2024]

guiding lights

instant classic

W tym roku raczej daję sobie siana z recenzjami nowości płytowych. Dla Guiding Lights robię wyjątek, bowiem kiedyś, przed koncertem w Krakowie, gitarzysta zespołu podzielił mój pogląd na temat możliwości intelektualnych przedstawicieli pewnej subkultury odzieżowej.

(o)(o)

Możesz grać muzykę, która swój najlepszy czas miała w latach 90. XX wieku, a u siebie robić i tak za zespół oryginalny. No bo ile kapel określanych jako mathrockowe dorobił się nasz piękny kraj?

Nie byłem wielkim fanem mathrockowej odsłony Guiding Lights (przed nią to trio grało inaczej). Podobało mi się to granie, ale czegoś mi w nim brakowało, więc do ok for now i Cold Reading chyba nie wracałem. Podobał mi się wspomniany koncert w Bazie, ale dużo bardziej przypadło mi wtedy do gustu Columbus Duo (duet braci Swoboda wydał zresztą split z bohaterami tego postu). Tak więc bez wielkiego przekonania, z myślą, że pewnie nie bardzo zachce mi się o nim pisać, włączyłem najnowszy materiał zespołu, The Document.

(o)(o)

The Document Guiding Lights – math-, a może post-rock? Wiele zespołów jest tagowanych i tak, i tak i myślę, że nasze odchodzące na emeryturę trio też można przerzucać między tymi dwoma szufladkami. Chwilami to, co grają na The Document Joanna Świderska (bas), Piotr Mączkowski (perkusja) i Łukasz Ciszak (gitara, elektronika) kojarzy mi się chociażby z Tortoise. Czasem mam też to przyjemne uczucie, że muzyka Guiding Lights coś mi przypomina – coś fajnego, ale nie wiem co (np. gitara otwierająca Almerę). Tak, The Document to dla mnie zdecydowanie bardziej post- niż math rock.

Na marginesie, tag „post-rock” nie pojawia się na Bandcampie zespołu, mamy za to „death metal”. Swoją drogą, w dniu, w którym słuchałem nowej płyty Guiding Lights, nie odmówiłem sobie wpierw deathmetalowwgo arcydzieła – For Victory Bolt Thrower. Nie kolidowało.

(o)(o)

Nad pożegnalnym materiałem warszawiaków unosi się aura nie tyle smutku, co zadumy. A może tylko sobie to wmawiam, mając świadomość, że zespół kończy działalność, zwłaszcza że leci teraz świetny, energetyczny Covert Operations i mam ochotę skasować zaczęty akapit.

Tak czy siak, Guiding Lights żegnają się swoją najlepszą płytą (o tym, dlaczego to koniec, można poczytać na Bandcampie), a ja kończę tę krótką recenzję z przekonaniem, że nieraz do The Document wrócę.

Cały materiał, nagrany przez Michała Kupicza i Ciszaka, świetnie brzmi (np. te bębny jak z Electrical Audio w trzecim numerze) – o tym też trzeba wspomnieć, choć to przecież żadna niespodzianka.

(o)(o)

The Document pokazuje, że polski zespół może grać niczym najlepsi przedstawiciele amerykańskiego minimal rocka i jednocześnie brzmieć naturalnie, nie jak podróbka. Szkoda, że Guiding Lights przechodzą do historii, bo ta płyta każe myśleć, że najlepsze byłoby przed nimi.

(o)(o)

Jedyny fizyczny nośnik, na jakim ukazała się opisywana pozycja fonograficzna, to kaseta (35 zł).

northern bushmen / bill brandt

linki w komentarzach / links in comments

HAPPY HOOKER WORMS [Cubist Productions, 1990]

NORTHERN BUSHMEN [Peas Kor, 1991]

BIGGEST PLAYER [Pop Bus Records, 1992]

Zespół, który ma na koncie dwie siedmio- i jedną dwunastocalówkę. Żadnego CD, zero bandcampa – dlatego nie da się znaleźć w necie ich płyt w dobrej jakości.

W skład Northern Bushmen wchodzili: Chris Kleiner (bas), Noah Leger (perkusja; kiedyś chociażby Disappears i Hurl, dziś FACS), Pat Morris (gitara; kiedyś Don Caballero, dziś The Poison Arrows) i Mike Rhoades (wokal). No dobra, więc czemu z tyłu okładki Biggest Player mamy dziewczynę? Może to Kim Gordon?

Jeżeli chodzi o główne zdjęcie, znalazłem je na instagramie wspomnianych FACS.

Northern Bushmen grali dość chaotyczny post-hardcore (dzięki Bogu nikt nie wprowadził w życie fatalnie brzmiącego tagu chaotic post-hardcore). Fajne są oba single (choć cover The Damned na Biggest Player to żadna rewelacja). Nieco gorzej jest z Northern Bushmen – tych sześć kawałków może męczyć.

Mimo że minęło ponad 30 lat, może być trudno uwierzyć w to, że i w Northern Bushmen, i w FACS gra na perkusji ten sam facet, Noah Leger. W starej kapeli robi to, jakby swędziały go ręce, w obecnej przyczynia się do tego, że jak dla mnie jest ona wręcz zbyt uporządkowana. W podsumowaniach rocznych pisałem o tym, że autorów Still Life in Decay co prawda podziwiam, ale trudno mi ich pokochać.

Warto poznać Northern Bushmen. Dla tych, którzy siedzą w alternatywnym gitarowym graniu lat 90., pozycja obowiązkowa. Każda z płyt do kupienia via Discogs.

Dawno to wszystko było.

PS I jeszcze dwie rzeczy wrzucone w komentarzu:

składanka, na której znajdują się dwa kawałki Northern Bushmen

oraz nagrania live

***

Jakoś nie mam ostatnio melodii na wyszukiwanie fotografii, więc niech będzie Bill Brandt. Dawno temu, w poście o Spiritualized, wrzucałem jego zdjęcia. Po wczytaniu postów z blogspotu nie widać ich jednak.

Klasyka, nie ma co gadać.

otomo yoshihide new jazz quintet (katowice, nospr, 6.02.2024)

Kumacie: jeśli Japończycy, to samuraje. Najnudniejsza obok „Dziennika Gazety Prawnej” gazeta w Polsce błysnęła.

Otomo Yoshihide New Jazz Quintet przyjechał na trzy koncerty do Polski. W Katowicach można było ONJQ – w cyklu „Marcin Kydryński prezentuje” – usłyszeć i zobaczyć we wspaniałym budynku NOSPR-u, czyli Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Muszę przyznać, że to obok krakowskiej Alchemii moje ulubione koncertowe miejsce w Polsce. W Alchemii lubię się lekko najebać i posłuchać rocka (przypominają się chociażby wspaniałe koncerty Starych Singers i Ecstatic Vision w 2023), w NOSPR-ze wygodnie usiąść i pomyśleć o emeryturze, na którą najchętniej poszedłbym od jutra.

A ONJQ zagrał tak, że długimi fragmentami miałem ciary na plecach i ze dwa razy łzy w oczach. Niech mi kontrabas spadnie na łeb, jeśli w tym roku jeszcze zobaczę tak genialny koncert.

non stop 2 (185), luty 1988 – skandal, kazik, ciechowski i inni

Całkiem ciekawy numer z lutego 1988, m.in. ze Skandalem z Dezertera. Nie skanowałem wszystkiego. Jeśli ktoś chce pozostałe strony, niech da znać. Najwygodniej klikać sobie w miniaturki.

Na okładce, jak widzimy wyżej, niezły zestaw: Grzegorz Ciechowski, Alison Moyet i wspomniany Darek Hajn.

Na drugiej stronie niby nie ma niczego ciekawego, ale możemy zauważyć, że ktoś przetłumaczył „pathetic” jako patetyczny. A w redakcji przecież znajdziemy tłumacza języka angielskiego, Wojciecha Soporka. Mamy też niebanalną wypowiedź Bruce’a Springsteena.

NS-2-185-2-s-00010001

Strona trzecia to krótki wywiad ze Skandalem, już nie wokalistą Dezertera, oraz notka o Jello Biafrze, „dziwnym mówcy-wokaliście”. Całość uzupełnia jeden z większych koszmarów peerelowskiego rocka (?).

NS-2-185-skandal0001

Następna ciekawa rzecz to wywiad z Kazimierzem Staszewskim przeprowadzony przez Grzegorza Brzozowicza. Pięknie Kazik prezentuje się na pierwszym zdjęciu.

NS-2-185-kazik-10001

NS-2-185-kazik-20001

NS-2-185-antoni-pawlak0001

Felieton P.B., czyli Piotra Bratkowskiego, z wierszem Antoniego Pawlaka. Banalna konstatacja, ale muszę: w 1988 r. ktoś, kto się urodził w 1952, nie był jeszcze stary. Wręcz był młody.

NS-2-185-antoni-pawlak0001

Długi kawałek dzisiejszego twitterowego zabijaki, Zbigniewa Hołdysa, o Ciechowskim. Lider Republiki lekko sfrustrowany mniej zdolnymi kolegami i chyba też szarą rzeczywistością. A mnie znów kusi, żeby zająć się tematem, czy Grzegorz z Ciechowa faktycznie wybitnym artystą był.

NS_2_185_ciech_10001

NS_2_185_ciech_20001

NS_2_185_ciech_30001

NS_2_185_ciech_40001

Klaus Mitffoch bez Lecha Janerki, czyli Klaus Mit Foch. W którymś z kolejnych numerów „Non Stopu” płyta zespołu, Mordoplan, dostanie jedną gwiazdkę. Niezasłużenie. Jest dużo lepsza choćby od większości dzisiejszych rodzimych postpankowych dzieł. A w Ostatnie wakacje – Salmonello nie kocham cię bas jest bardzo janerkowy.

NS-2-185-2-klaus-10001

W relacjach z koncertów czytamy, że Romkowi „Z doświadczenia wiem, że najlepsze płyty to składanki” Rogowieckiemu najwyraźniej przypadły do gustu nogi Kayah, a Tomaszowi Słoniowi niespecjalnie spodobał się występ Fotonessu. Jest też nasza dama z okładki. W „Szpuntach” Keef nie owija w bawełnę.
Nie słuchajta Barry White’a. Ludzi jest już za dużo.

NS_2_185_koncerty_10001

NS_2_185_koncerty_20001

Recenzje płyt. Jan Skaradziński bardzo chwali Sztywny Pal Azji, Piotr Kosiński zakochany w Stingu niczym Marcin Kydryński, Rogowiecki błyskotliwie przybliża czytelnikowi album Pet Shop Boys, a Tomasz Słoń przecenia drugi LP Micka Jaggera (She’s the Boss jest dużo lepszy).

NS_2_185_2_płyty_10001

NS_2_185_2_płyty_20001

Listy, a w nich m.in. Abigail La Fey poddaje krytyce koncertowe relacje red. Rogowieckiego.

NS_2_185_2_listy0001

Zbliżamy się do końca. Oglądałem niedawno ciekawy film o Keicie (dziwna ta odmiana, ale nie będę się kłócił z PWN-em) Richardsie, w którym gitarzysta Stonesów opowiadał o swojej niełatwej relacji ze starym. Na przedostatniej stronie widzimy m.in. zdjęcie Keefa ze swoim tatą.

NS_2_185_przedostatnia0001

A na koniec klasycy hair metalu, Cinderella. Mój Boże…

NS_2_185_2_tył_okładki0001

slowdive (warszawa, progresja, 27.01.2024)

To pierwszy koncert, na jaki się wybrałem w tym roku. W 2023 postanowiłem dać sobie spokój ze wspieraniem undergroundu tylko dlatego, że jest undergroundem. Żadnego marnowania czasu na zespoły, których nikt nie chce ani słuchać, ani oglądać. Żadnego pomagania im recenzjami, których potem nawet nie podlinkują. Oczywiście, jeśli jakiegoś artystę docenię, napiszę o nim, nawet gdybym był jedyny w całej Polsce. Ale ogólnie – żadnej taryfy ulgowej. Tyle tytułem wstępu.

(o)(o)

Kiedyś zastanawiałem się, który z zespołów shoegaze’owych lubię najbardziej: Ride czy Slowdive. Żadna z płyt tych drugich nie dorównuje Nowhere tych pierwszych, ale jednak więcej sympatii miałem chyba do kapeli Neila Halsteada. Problem rozwiązał się, gdy oba zespoły się reaktywowały: Ride stał się przeciętnym rockowym bandem, nagrywającym przeciętne płyty, Slowdive grał tak, jakby nigdy się nie rozpadł. Rachel Goswell mogłaby powiedzieć: „OK, chwilę nas nie było. Miałam problemy zdrowotne, ale tak naprawdę nic się nie zmieniło. Tylko Neil zapuścił wąsy i wygląda niczym kierowca ciężarówki”.

Widziałem ich dwa razy, dwa razy na OFF Festivalu. W 2015 pokonało mnie zmęczenie, w 2023 twórcy Souvlaki trochę mnie rozczarowali na tle Spiritualized. W końcu przyszedł czas na normalny, klubowy koncert.

(o)(o)

Do Warszawy pojechaliśmy, korzystając z usług PKP, i coś, co pewnie dla młodych jest normalką, dla mnie wciąż jest powodem lekkiego zdziwienia. Komfortowe warunki, przypisane miejsca, podróż trwająca niecałe trzy godziny, żadnych najebanych żołnierzy, zero najniższej formy życia, czyli kiboli, miły konduktor, który nie wygląda jakby przegrał życie 20 lat temu. Biografia Stonesów i jedziesz, nie modląc się o to, żeby już można było wysiąść.

Na zwiedzanie Warszawy nie było czasu, wpadliśmy tylko do Lokal Vegan Bistro. Oni i krakowskie No Bones – do tych knajp najbardziej lubię chodzić. Sam zjadłem pysznego tatara, lepsza połowa skusiła się na carbonarę. Ale się nawpierdalałem, polecam wszystkim.

Wieczorem przyszedł czas na koncert.

Wpierw Pale Blue Eyes. Zniechęcili nas jakimś kawałkiem (konkretnie tym), więc poszliśmy tylko na bodaj trzy ostatnie piosenki. I było to miłe zaskoczenie, bo zespół z Sheffield zagrał bardzo dobrze. Może to jeden z tych wykonawców akceptowalnych tylko na żywo, a może zbyt szybko się do nich zniechęciłem? Sprawdzi się.

A Slowdive zagrali tak, że… znów jestem nieco rozczarowany. Koncert był „zaledwie” na 8/10. A może, żeby był 10/10, musiałbym sam ułożyć setlistę? Tak czy siak, było tak dobrze, że żałuję, iż nie zagrali jeszcze 15-20 minut.

Ktoś tam narzekał na akustyka. I może faktycznie mogło być lepiej (mnie się głównie rzuciło w uszy to, że na początku nie było słychać wokalu Goswell), ale miałem świeżo w pamięci, to jak zabrzmiał Slowdive na dużej scenie ostatniego Offa, więc byłem zadowolony. Nawet jeśli w Progresji powinno być lepiej, to… chętnie poczytam narzekania, gdy zagra tam Spiritualized.

Zespół Halsteada, Goswell, Nicka Chaplina (młodszy brat Simona Gallupa z The Cure?), Christiana Savilla i Simona Scotta gra muzykę z jednej strony niby łatwą do przyswojenia, a z drugiej – jednak trochę dziwną, jakby podświadomie niedoskonałą (no i wszyscy, może poza Goswell, a teraz zwłaszcza Halstead, wydają się być archetypami antygwiazdorów). Takie są też płyty Slowdive, o czym zresztą niedawno pisałem. Takie też jest Slowdive na żywo. Chętnie zobaczę ten zespół po raz czwarty. Choćby i na Offie.

Warszawski koncert zakończyli utworem Syda Barretta, Golden Hair.

Zaskoczyło mnie to, jak wielu młodych (ale naprawdę młodych) ludzi pojawiło się na nim.

PS Wczoraj minął rok od śmierci Toma Verlaine’a.

nomeansno, czyli chce się żyć

Po raz pierwszy z nazwą Nomeansno spotkałem się w miesięczniku „Rock’N’Roll” (1/1991), w którym Wojtek Staszewski przybliżył, nie szczędząc komplementów, sylwetkę grupy. Na wyobraźnię działały też fragmenty tekstów zamieszczone w artykule, najbardziej Rags and Bones.

NMN1

NMN2-0002

Staszewski, potem dziennikarz Gazety Wyborczej, w późniejszym numerze magazynu R’N’R w dziesiątce gitarzystów wszech czasów umieścił Andy’ego Kerra, który w Nomeansno grał do płyty 0+2=1 (1991).

(o)(o)

Pierwszą płytą Kanadyjczyków, jaką miałem przyjemność usłyszeć, była Wrong. (piracka kaseta wydana przez MG). Później chyba Why Do They Call Me Mr. Happy? i The Day Everything Became Isolated and Destroyed (obie też z MG; przez lata nie miałem pojęcia, że ta druga to kompilacja: LP Small Parts Isolated and Destroyed plus EP-ka The Day Everything Became Nothing), następnie – a może zaraz po Wrong (to stare czasy, a pamięć bywa zawodna) wczesne utwory Nomeansno – I’m All Wet i Living Is Free – puszczone przez Macieja Chmiela w audycji „Ręka boksera”.

Byłem bardzo młody, słuchałem wielu naprawdę kiepskich rzeczy, ale fakt, że muzyka Kanadyjczyków zafascynowała mnie, wręcz mną wstrząsnęła, jest dowodem na to, że nie było wtedy ze mną całkiem źle.

Tak, Wrong to – obok The Velvet Underground & Nico czy Closer Joy Division – najważniejsza dla mnie płyta. Niesamowita energia, buzująca w takich piosenkach jak The Tower oraz Oh No Bruno, i dziś sprawia, że chce się żyć.

(o)(0)

Nomeansno to sprawa osobista, więc gdy Paweł z Hamster House opowiadał mi przy piwku w katowickiej Białej Małpie na początku sierpnia (to piwo było lepsze niż cokolwiek podczas pierwszego dnia OFF Festivalu) o tym, jak ma wyglądać książka o jego ulubionym zespole, pomyślałem: „Kurde, oby to wypaliło”.

Jeżeli chodzi o stronę edytorską, byłem spokojny, przekonany, że będzie na co popatrzeć i czego posłuchać, no i bonusem miał być CD Live in Warsaw – koncert, który kiedyś wydało na kasecie QQRYQ (lubię go zresztą bardziej niż Live + Cuddly). Wątpliwości budziła treść. W końcu Nomeansno to jednak nie Mötley Crüe, więc raczej nie zanosiło się na to, że przeczytam historie o zlizywaniu ludzkich szczochów z basenu, strzelaniu z pistoletu do gadających głośników czy burzliwym związku z Pamelą Anderson.

(o)(o)

Jak się okazało, jest i co pooglądać, i co poczytać. Rzecz jest rewelacyjnie wydana (choć trochę za duża, żeby ją wozić ze sobą, by czytać w autobusie czy pociągu), pełna zdjęć, plakatów koncertowych itp. – dla mnie bomba.

No i bez obaw: nie jest nudno. Głównie dlatego, że fascynującą postacią jest Rob Wright, basista zespołu. To taki gość, który lewą ręką konstruuje bombę, a prawą składa kostkę Rubika. Albo prawą gra Manic Depression, a lewą ucisza rozsierdzony tłum. Ktoś w rodzaju świętego popierdoleńca. Można powiedzieć, że starszy z braci Wright zdominował Drogę znikąd do donikąd. Młodszy, perkusista John, choć to też postać nietuzinkowa, wypada przy Robie niczym księgowy ze skeczu Monty’ego Pythona.

Zaskoczyło mnie to, że jest on, Rob, człowiekiem aż tak pokręconym. Wrzucę coś, co wrzucałem już na Facebooka, bo nie chce mi się szukać innych cytatów, nie mówiąc o ich przepisywaniu:

„Faza szlafroka! Chyba szukałem dla siebie strefy komfortu. Pamiętam, jak kiedyś w Niemczech o trzeciej w nocy łaziłem po parkingu dla ciężarówek w szlafroku i w kapciach. Było mi wszystko jedno. W zasadzie jeszcze zanim skończyłem trzydziestkę zrobiło mi się wszystko jedno. Jeśli z czymś mi się udało, to dobrze. A jak nie, mówi się trudno.

Mnóstwo rzeczy może ci ujść na sucho, jeśli masz gdzieś, co myślą inni. U mnie to zdecydowanie działa, po dziś dzień. Mnóstwo ludzi uważa mnie za starego wariata, ale gówno mnie to obchodzi. Wszyscy są szaleni, a najbardziej ci, którzy zachowują się najnormalniej, bo to właśnie oni balansują na krawędzi. Ja jestem szalony, ale wcale nie staram się zachowywać normalnie. Niby po co? To wszystko i tak ściema”.

Dziwny gość. Nie miałem pojęcia, powtórzę się, że aż tak. I jest to dla mnie chyba, znów się powtarzam, największe zaskoczenie i najciekawsza rzecz w Drodze znikąd donikąd.

(o)(o)

Co mnie jeszcze zaskoczyło? Skala popularności Nomeansno. Wśród zespołów wywodzących się z punka byli przez jakiś czas równie popularni jak Fugazi i Bad Religion (jeśli wierzyć jednej z osób wypowiadających się w książce). Nie miałem pojęcia, że twórczość braci Wright i Andy’ego Kerra była aż tak znana wśród muzyków z mainstreamu. Co prawda mainstreamu wywodzącego się z podziemia, ale jednak. Trudno w ogóle znaleźć kogoś, kto nie lubiłby twórców Sex Mad. Sam kojarzę tylko jakiegoś cymbała, który w dziale recenzji w „Pasażerze” napisał „Fuck NMN”.

Pamiętam też, że wśród normalnych ludzi, nie mających niczego wspólnego ze sceną punkową, nasi bohaterowie też nie byli anonimowi, ale… dzięki jednej płycie – 0 + 2 = 1. Czemu akurat tej? Przecież inne, o czym na początku wspominam, też u nas piracono.

(o)(o)

Obok Roba Wrighta najciekawsze dla mnie jest to, jak panowie zrezygnowali z wielkiej kariery i – last but not least – dużej kasy. Mieli takie możliwości, ale – może poza Johnem Wrightem – mieli też w dupie powszechne uznanie. Ba, dla Andy’ego Kerra już ta popularność, którą jego zespół osiągnął, to było zbyt wiele.

Wkurzał się o to chociażby Jello Biafra (Nomeansno nagrywali dla jego wytwórni Alternative Tentacles), bo promowanie zespołu, który programowo sabotuje własną karierę, nie było łatwą sprawą. Tak jak Steve Albini reklamował bodaj Dude Incredible Shellaca filmem, na którym obiera ziemniaka, tak Nomeansno potrafili wrzucić do materiału promocyjnego zdjęcia kolegi z innej kapeli albo swoje – zabawne, ale marketingowo równie atrakcyjne jak rozmowy Polaków o polityce.

Omijali też festiwale, choć zdarzyło im się wystąpić w Roskilde, o czym, oczywiście, też warto poczytać.

Czasem jednak warto odpuścić dążenie do sławy. O czym można dowiedzieć się chociażby z książki Piotra Jagielskiego o grunge’u. Nieudanej, ale taka też może dać jakąś lekcję.

(o)(o)

Czego w tej „historii mówionej” (na marginesie, oral history to zdecydowanie najciekawsza forma biografii) mi brakuje ? Na przykład informacji na temat tego, czym zajmował się Andy, gdy opuścił szeregi grupy. Szczątkowe są, ale szkoda tak czy siak, że nie ma więcej na temat tej arcyciekawej postaci, która potrafiła się podpisywać jako None of Your Fucking Bussiness.

(o)(o)

OK, to chyba tyle. Sorry, jeśli coś pokręciłem, ale albo nie chciało mi się robić notatek podczas czytania, albo niechcący wywaliłem plik z nimi.

(o)(o)

Aha, jeszcze jedno. Bodaj w „Wyborczej” pojawiła się teza, że książka Jasona Lamba trafi nie tylko do fanów Nomeansno, ale też do ludzi spoza kręgu wtajemniczonych. Dosyć to optymistyczne. No bo jak miałoby do tego dojść? Zespół już nie gra, nie jeździ w trasy, a młodzi – popatrzcie na średnią wieku na koncertach – mają w dupie punk rocka.

(o)(o)

Co by tu jeszcze? Na pewno dobrą ścieżką dźwiękową do opisywanego dzieła jest… muzyka Nomeansno (no co ty). Czytasz i lecisz od początku z dyskografią Kanadyjczyków. W ten sposób usłyszałem – gdy leciała Small Parts Isolated and Destroyed – coś, czego nie słyszałem wcześniej (przynajmniej nie tak wyraźnie): Andy „No One Particular” Kerr jest zaiste genialnym gitarzystą.

(o)(o)

„Chrystus został ożeniony z krzyżem
Mój ojciec został ożeniony z moją matką
A ja jestem ożeniony z niedopałkiem papierosa
leżącym w rynsztoku”

Nie było wyjścia. To musiał być mój zespół.

Jason Lamb, NoMeansNo: w drodze znikąd donikąd. Historia mówiona (Nomeansno: From Obscurity to Oblivion: An Oral History; przekład: Anna Mach). Wydawcy: Hamster House i Underdog Press. 336 stron; format: 20,5 x 25 cm; oprawa: miękka ze skrzydełkami.

PS Niezwykle istotne dla mnie jest również to, że książka wydana wspólnymi siłami Hamster House i Underdog Press pozbawiona jest literówek, interpunkcji z kosmosu oraz innych tego typu atrakcyj. Po wyczynach Kagry czytałem W drodze znikąd donikąd niemal ze łzami wzruszenia.