kwiotki – zezulejka

facebook

youtube

streamingi

Ameryki nie odkryję, pisząc, że nie ma sensu oceniać muzyki, gdy się jest w biegu. Kwiotki włączyłem robiąc coś w pracy i stwierdziłem z miejsca, że to nie dla mnie. Na szczęście zostałem pogoniony drugim mejlem zachęcającym do zapoznania się z utworem Zezulejka i teraz mogę stwierdzić, że warto było włączyć go po raz drugi, tym razem poświęcając mu należytą uwagę.

„Zespół Kwiotki to cztery dziewczyny, które połączyło wspólne śpiewanie, potrzeba sięgania do swoich korzeni oraz ratowanie starych pieśni od zapomnienia” – czytamy w bio zespołu.

Zezulejka to nasza aranżacja pieśni weselnej pochodzącej od śpiewaczek z Jezierni w województwie lubelskim […]. Nasze wykonanie pieśni nawiązuje do tradycyjnego, śpiewanego dawniej na weselach, jednocześnie podkreślając jej surowość i transowość, która jest nieodłącznym elementem polskich pieśni obrzędowych. Pieśni weselne to pieśni o rytuale przejścia, o odejściu, o końcu i początku” – tak zachęcają do zapoznania się ze swoim utworem Aleksandra Suchowiecka, Aleksandra Kogut, Basia Białkowska oraz Mariia Dunaiska, jednocześnie informując, że są w trakcie nagrywania albumu z pieśniami weselnymi, łącząc je ze współczesnymi brzmieniami.

Rzeczywiście, muzyka, która towarzyszy śpiewowi dziewczyn, powstała przy użyciu ciekawego instrumentarium (m.in. agrafek i podłogi), to brzmienia zdecydowanie współczesne. Można ją nazwać ambientem (patrz słowa o transowości); nie jest to jednak ambient, który ma służyć wyłącznie jako tło. Świetnie i naturalnie wypada to połączenie tradycji ze współczesnością. Mieliśmy na naszej scenie muzycznej próby łączenia folkloru z nowoczesnymi brzmieniami i często kończyły się one artystyczną klęską (za którą, bywało, szedł sukces komercyjny). Kwiotki należą do – też wcale niemałej – grupy, która nie „folkuje” pod Fryderyka. Czekam na płytę tych czterech bab eksperymentujących z pieśniami tradycyjnymi.

Singiel pojawił się na serwisach streamingowych dzięki współpracy z fundacją dla Kontrastu oraz agregatorem treści cyfrowych Independent Digital.

Szkoda, że nie ma Bandcampa.

|fontanna| – voicollages [opus series; 2022]

bandcamp

facebook

opus series

requiem records

Słuchając Crépuscule I & II Tujiko Noriko w tych momentach, gdy pojawia się wokal, przypomniałem sobie, że dostałem do recenzji płytę Voicollages, sygnowaną pseudonimem |fontAnna|.

Kryje się za nim Anna Niestatek, która „Nie korzysta ze słów, pragnąc porozumieć się ze słuchaczem na poziomie doznań zmysłowych. (…) Gra głosem w różnych technikach. Dokonuje doświadczeń z artykulacją, dynamiką, rytmem, kształtem dźwięku, niekiedy transponując na swój głos dźwięki otaczającego świata”. Niestatek to „Artystka dźwiękowa, wokalistka, dyrygentka, perkusjonistka, eksperymentatorka, współautorka instalacji dźwiękowych, poszukiwaczka indywidualnych, awangardowych form ekspresji wokalnej”.

Bohaterka tego postu udziela również korepetycji ze śpiewu. Na poniższym filmie ciekawie opowiada m.in. o tym, dlaczego wstydzimy się śpiewać, pokazuje również ćwiczenia, dzięki którym łatwiej wydobyć z siebie głos.  Polecam. Może nie będziesz musiał się napić, żeby pośpiewać na koncercie.

Umysł człowieka wędruje różnymi ścieżkami, jednocześnie kręcąc się wokół tego samego. Pomyślałem, że „Niestatek” to świetne nazwisko i od razu przyszły mi na myśl komiksy Tadeusza Baranowskiego, z takimi postaciami jak lopa (przeciwieństwo antylopy). Byłem też pewny, że autorka Voicollages po raz pierwszy zagości na moim blogu. Jak się okazało, pisałem o niej trzy lata temu przy okazji notki płycie Peron VI duetu Salimara, który Anna współtworzy z Marcinem Karnowskim (m.in. Variété). W tamtej recenzji pojawił się znikąd Eskimos (którego dziś powinniśmy nazywać Inuitą). Może związek pomiędzy twórczością bydgoskiej wokalistki a wybitnym autorem komiksów i malarzem to rzecz naciągana, ale osobiście jestem zadowolony z tego skojarzenia.

Voicollages zawiera muzykę pozbawioną instrumentów – takie może czy nawet musi być pierwsze wrażenie. Kolejne – że zawiera jeden instrument: głos (wspaniały zresztą). Następne: że jest tu kilka instrumentów, kilka głosów. Pojawia się podejrzenie, że Niestatek robi nas w konia, że to nie jest jej solowa płyta, bowiem do nagrania Voicollages zaprosiła kilka równie zdolnych koleżanek. Tyle się tu dzieje, tak różne postacie przybiera |fontAnna|.

„Solowy album Voicollages zawiera utwory charakteryzujące się wykorzystaniem głębokich, wodnych pogłosów różnego rodzaju, symbolizujących oniryczny, tajemniczy i ulotny świat akwatyczny. Tafla wody symbolizuje obraz podświadomości, na pierwszy rzut oka – nieruchoma i spokojna, w swych odmętach kryjąca jednak ogrom niedostępnych dla nas treści nierozłącznie oddanych w nasze posiadanie (…)” – tak została opisana ta płyta przez wydawcę bądź samą artystkę. Szczerze mówiąc, kompletnie w ten sposób Voicollages nie odebrałem, natomiast gdy czytam o „pogłosach”, myślę o tym, że jest kilka takich momentów na tym albumie, iż mam wrażenie, jakby zmiksował go śp. Robert Brylewski (zwłaszcza Voicollage #6), uznając, że można zrobić duby z płyty składającej się z samych wokali.

To, co mnie najbardziej urzeka, to zahaczanie przez Niestatek o różne gatunki muzyczne. Oczywiście, łatwo otagować Voicollages jako etno, ethereal czy avant-garde. Ja tu słyszę jednak nawet pop – w przywodzącym na myśl Dolores O’Riordan Voicollage #3, („pop” też może brzmieć dumnie – przypomnijcie sobie choćby Moloko) czy o R&B (skupiając się na głównym wokalu w ostatnim utworze, z miejsca mam ochotę włączyć A Little Deeper Ms. Dynamite). Jest też noise w Voicollage #8.

Noise, pop, etno… Bez obaw: to spójna płyta. Niestatek ma wszystko pod kontrolą.

Takie albumy, jak Voicollages, często określa się jednocześnie nobilitującym i zbywającym mianem „awangardy”. To, co zrobiła |fontAnna| to awangarda (cokolwiek to dziś znaczy), ale nie tylko do podziwiania („jaka ulga, że już się skończyło – daję cztery gwiazdki na pięć”), ale też do słuchania dla przyjemności.

Najważniejsze jest jednak to, że Anna Niestatek potrafi uderzać w struny, dzięki którym człowiek ma zamiar zacząć pisać o duchowości itp. Co sobie, oczywiście, daruję, kończąc stwierdzeniem, że Voicollages to wyjątkowo piękna płyta.

karen dalton – it’s hard to tell who’s going to love you the best [1969]

linki w komentarzach / links in comments

wirz.de

Karen Dalton i Tim Hardin w Boulder, Kolorado; lata 60. (fot. Dan Hankin). KD grała ze swoim mężem, gitarzystą Richardem Tuckerem. Czasem tworzyło się trio, gdy dołączał do nich właśnie Hardin

Zakochałem się w płycie „It’s Hard to Tell Who’s Going to Love You the Best”, więc pomyślałem, że jej autorka, Karen Dalton, powinna pojawić się na blogu. Kobiet z gitarami nigdy za wiele, o ile nie jest to np. Maryla Rodowicz.

Wcześniej czyjś wygląd tak bardzo nie pasował mi do głosu, gdy zorientowałem się, że „Where have they been?” nie śpiewa facet po czterdziestce, lecz dwudziestoparolatek. No więc wpierw Ian Curtis, potem Karen Dalton. Nazywano ją „Billie Holiday folku”, co wiele tłumaczy.

Należała do tej samej sceny folkowej, co m.in. Bob Dylan (bardzo ją cenił, występowali razem). Grała na dwunastostrunowej gitarze i bandżo z długim gryfem; jej głos – cytując Janusza Reichela – czasem chwyta za serce, a czasem za jaja (zwłaszcza gdy na koniec wersu wibruje). Sukcesu komercyjnego nie odniosła, dopiero po śmierci zyskała uznanie; i tak zbyt małe. Zyskała je dzięki m.in. Nickowi Cave’owi, który jest nieoceniony – podobnie jak Jason Pierce ze Spiritualized – w przypominaniu folkowych pieśniarzy i pieśniarek.

Myślę: „Karen Dalton” i w głowie pojawia mi się też inna tragiczna postać amerykańskiej kultury, pisarka Carson McCullers.

Mająca problemy z piciem i dragami Dalton, zmarła w wieku 55 lat na chorobę powiązaną z AIDS. Przez długi czas panowało przekonanie, że odeszła jako bezdomna. Wychodzi jednak na to, że ktoś się nią zaopiekował nim zmarła.

Wydała dwie płyty. Oprócz „It’s Hard…” „In My Own Time” (1971). Ta pierwsza robi na mnie większe wrażenie, może dlatego, że jest bardziej surowa. Szkoda tylko, że kosztuje tyle, jakby ją dotknęła nasza inflacja.

Dwa lata temu nakręcono film o tej artystce z Teksasu – „In My Own Time: A Portrait of Karen Dalton” (gdzie go można obejrzeć?). Pojawia się w nim wspomniany Cave. Wiele lat po śmierci autorka „In My Own Time” zaczyna być rozpoznawalna.

W Polsce Karen Dalton może kojarzyć się może co najwyżej z braćmi Daltonami z kreskówki o Luckym Luke’u.

nina nastasia – live at peel acres (10 czerwca 2004)

POMAGAMY UKRAINIE

linki w komentarzach / links in comments

nina nastasia

john peel

touch and go records

Czytając o Stevie Albinim, zazwyczaj trafia się na banały o tym, że nagrywał Nirvanę, Pixies i PJ Harvey; że to „lider” zespołu Shellac, który wcześniej grał w „kontrowersyjnych” zespołach Big Black i Rapeman;  czasem – gdy ktoś się bardziej postara – można się dowiedzieć, że jest niezgorszym pokerzystą. Jakoś jednak nie widzę, żeby podkreślało się rolę Albiniego w promowaniu tworzących muzykę kobiet – by wymienić chociażby Ninę Nastasię i Shannon Wright. A jak wiadomo – w świecie rocka, czyli świecie spoconych kretynów, te łatwo nigdy nie miały.  

Przeczytałem gdzieś, że o Nastasii opowiedział Albiniemu śp. John Peel (o którym sam gitarzysta Shellaca powiedział – na wzruszającym koncercie poświęconym Jego pamięci – że był „hell of a man”). Zaowocowało to współpracą słynnego inżyniera dźwięku z urodzoną w Los Angeles artystką i bodaj moją ulubiona płytą w kategorii singer/songwriter (dość kretyński tag), zresztą jedną z najukochańszych w ogóle – „Dogs”. W ubiegłym roku udało mi się ją kupić na winylu w normalnej cenie.

(Choć z wypowiedzi artystki wychodzi na to, że to Albini wysłał jej nagrania Peelowi).

Polecam – wypowiada się tu żona Peela, Sheila Ravenscroft

56-letnia dziś Nastasia ostatni – „Outlaster” – materiał wydała w 2010 r. (w 2018 pojawiła się piosenka pt. „Handmade Card”, w międzyczasie nic). W tym popierdolonym 2022 ma wyjść nowy album. 

Wrzuciłem utwory zagrane na jednej z sesji u wspomnianego Peela. Jego głos i śmiech Nastasii – kojąco wpływają te nagrania na człowieka.

Nina grała niejednokrotnie u słynnego radiowca, ale to niemal na stówę sesja z 10 czerwca 2004 r., z udziałem Huun Huur Tu – najpopularniejszej grupy muzycznej z Tuwy (sam Peel też się chyba załapał na wokale). Widzę, że grali 1 marca we Wrocławiu.

No, nie jest to Jopek z Kydryńskim. Piękna sprawa.

wieża ciśnień: v-oices [ckis konin; 2019]

ckis konin

Od Roberta Brzęckiego, Kuratora Galerii Centrum Kultury i Sztuki „Wieża Ciśnień” w Koninie, dostałem trzy cedeki (jeden podwójny) i pomyślałem, że warto coś napisać na ich temat. Nie chciałem jednak wrzucać jednego suchego, pobieżnego postu o wszystkich wydawnictwach, więc pomyślałem, że skupię się na jednym z nich.

Padło na materiał noszący tytuł „V-OICES” (pod tym linkiem można posłuchać całości). Pozostałe również mają całkiem intrygujące nazwy: „Strings – Theory + Tao” oraz „RST_”, i być może na nie też przyjdzie pora. No a gdybym zauważył, że na „RST_” jest Blimp, pewnie zacząłbym od niej.

Folklor, ambient, klasyka, jazz, drone’y… Czego tu nie ma? Imponuje – przy takiej rozpiętości stylistyk – fakt, że płyta jest spójna. Autorzy składanki (idea, koordynacja opracowanie płyty – Robert Szumigalski i Robert Brzęcki) musieli zapewne chwilkę posiedzieć nad doborem i układem utworów.

„V-OICES” to 14 utworów. Mamy tu kawałki zarówno niepublikowane wcześniej, jak i pochodzące z płyt Requiem Records, Gusstaff Records czy Hevhetii.

Nazwa wskazuje na to, że jest to – po pierwsze – piąta płyta w serii „Wieża Ciśnień”, ale mówi nam też przede wszystkim, iż bohaterem wydawnictwa jest głos. Jak pisze sam Brzęcki:

Artur Rimbaud, jak również Stanisław Ignacy Witkiewicz marzyli o znalezieniu jedności w wielości. Podobny wysiłek, ale w obszarze praktyk dźwiękowych przyświecał nam podczas układania tego albumu. Ten eklektyczny zestaw nagrań „zszyty” został dzięki oczywistym lub dyskretnym manifestacjom głosu, a różnicowany przez strategie, postawy, konwencje czy wreszcie różne estetyki w taki sposób, aby naszkicować obszar rozpięty pomiędzy kompozycją a improwizacją, zmysłową recepcją a aspektem ideowym w aurze nie/skrępowanej wolności. To, co łączy je ponadto, to próba wypracowania łagodnej równowagi między dystansem a bliskością, introwertycznym a ekstrawertycznym charakterem wszystkich nagrań.

„Dziewczyny kontra chłopcy / Nikt nigdy nie wygrywa” – śpiewał zespół Partia. No, tym razem wygrały dziewczyny. I to wyraźnie. Wokalna przewaga kobiet na „V-OICES” jest zdecydowana.

Po przesłuchaniu całej płyty, widzimy, że budowanie owej przewagi zaczęło się już od utworu pierwszego – „Veshamru”, autorstwa Vocal Varshe (z towarzyszeniem Jacaszka), w którym prym wiodą sopran Anny Woźnickiej oraz mezzosopran Olgi Wądołowskiej (tu jeszcze udanie, choć w tle, honoru panów broni tenor Jakuba J. Sitarskiego).

Trzeci kawałek „Знову” to wokalny popis Svitlany Nianio. Warto tu zwrócić uwagę na warstwę muzyczną, za którą odpowiada Vllkutan (Sergii Khotiachuk), bo to niezwykle intrygujące połączenie drone’ów z folkiem.

Kolejny, „Błogosławiony Człowiek” Anny Gadt, to mój ulubiony – obok „AbySsusa” Anny Marii Huszczy – utwór na płycie. Co ciekawe, zupełnie nie mogę się przekonać do wokalu Gadt słuchając jej płyt. Nie podeszła mi „Still I Rise”, na którym śpiewa do ułożonego jazzu, „Gombrowicz” nagrany z Marcinem Olakiem ani nawet „Renaissance”, z którego pochodzi wspomniany „Błogosławiony Człowiek”. Za jakiś czas trzeba będzie znów spróbować zapoznać się z twórczością wokalistki.

Jej utwór mógłby potrwać chwilę dłużej. Nie ma się jednak jak przyczepić do długości „AbySsusa” Anny Marii Huszczy (pojawia się tu również m.in. Adam Strug). Ta niemal 14-minutowa perła z „wydziwiAnki” Requiem Records to – jak wspomniałem – jeden z dwóch najmocniejszych momentów na płycie. „AbySsus”, dzięki bębnom, robi się kapitalnie intensywny w pewnym momencie.

***

Wracając do wspomnianego pojedynku wokalnego – zwycięstwo pań jest, jak pisałem, wyraźne. Jeszcze może Grabek nie oddaje pola bez walki, ale Michał Pepol, biorąc na warsztat Kate Bush, nie zachwyca, a Wojciech Brzoska z tria Brzoska/Marciniak/Markiewicz męczy swoją manierą zblazowanego poety. Muzycznie „Egzotarium” może się podobać, ale wokal to nieporozumienie.

Chwaląc „V-OICES”, muszę wspomnieć jeszcze o świetnym klarnecie Michała Górczyńskiego w „Cieple” Danki Milewskiej.

Mam też wrażenie, że pierwsza połowa płyty, kończąca się na „Oddala mene…” Maniuchy i Ksawerego, jest znacznie ciekawsza od drugiej. Druga zaczyna się od nieprzekonującej interpretacji „Among Angels” Kate Bush i choć ma dobre momenty, już nie zachwyca.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Wydawnictwo – jak dowiadujemy się ze strony CKiS – ma charakter promocyjny, nie zostało przeznaczona na sprzedaż. Dostać można je było na koncertach organizowanych w Galerii CKiS „Wieża Ciśnień”. Po więcej informacji na temat tego niezwykłego, jak sądzę, miejsca zapraszam do linku na początku tekstu. Trzeba je będzie w lepszych czasach odwiedzić.

„dziękujemy rodzicom za to, że nie ulegli pokusie aborcji” – podsumowanie 2020, cz. I

Powoli żegnamy ten pojebany rok. Oto jego szalenie potrzebne podsumowanie.

***

Zacznijmy od najlepszej okładki. W zeszłym roku była to „High Anxiety” Oozing Wound (to również moja ulubiona płyta 2019; szkoda, że Thrill Jockey tak kiepsko wydał winyl), w tym zdecydowanie wyróżnia się obrazek ze „Still Laughing” GAG (swoją drogą, bardzo dobra rzecz). OFF Festival 2018, „Tylko kiedy się śmieję”.

***

Zanim wymienię swoje ulubione (niekoniecznie najlepsze) płyty 2020, słówko o rozczarowaniach. Na pewno nie wrócę do dziwadła, które wydali wspomniani Oozing Wound. Daniel Blumberg po fantastycznej „Minus” przynudził na „On&On”. June of 44 wydali nowe wersje starych kawałków (w tym dwa potrzebne jak relaxy na Wyspach Kanaryjskich remixy) – jakieś to mięciutkie, zwłaszcza wokal; przykra niespodzianka. Wacław Zimpel oczywiście super, ale wciąż czekam na coś, co podejdzie mi tak bardzo, jak „Lines” czy LAM. Coriky mnie nie rozczarowało, bo nie licząc Ataxii, nie podchodzą mi rzeczy, które nagrywają byli członkowie Fugazi. À propos Ataxii, John Frusciante znów nagrał średnio fascynującą, elektroniczną płytę. Nie dał też wiele radości Thurston Moore, ocierający się o autoplagiat na „By the Fire” – gdy leci „Hashish”, czekam, aż dryblas z Florydy zacznie śpiewać „Sunday comes alone again…”. OK, koniec.

Pewnym – bo niewiele się spodziewam – rozczarowaniem jest postępujący upadek dziennikarstwa muzycznego. Do jego głównego atrybutu, nudy, doszedł kolejny: polityczna poprawność. Oto dziennikarz „Polityki” kończy recenzję płyty Siksy puentą: „Jeśli wam się podoba, to właśnie o to chodziło. Jeśli wam się nie podoba – tym bardziej”. Tak więc, czytelniku miły, jeśli nie cieszy cię wyżej wzmiankowana pozycja fonograficzna, to nie dlatego, że jest pretensjonalnym, asłuchalnym gniotem – po prostu masz, chłopie (damy, jakżeby inaczej, a priori lubią Siksę), problem ze sobą, z kobietami, może chciałbyś wstąpić do Straży Narodowej. Wspaniała dialektyka. Niech już ten dziennikarz zostanie lepiej przy wygłaszaniu laudacji dla Dawida Podsiadły.

Nie ma już – poza wyjątkami – gdzie poczytać o muzyce. Tak jak nie ma gdzie poczytać o piłce nożnej.

À propos czytania, oto trzy najlepsze książki o muzyce, jakie zmęczyłem w tym roku:

Pisałem o drugiej i trzeciej.

Aha, była jeszcze „Please Kill Me”, ale ona wyszła u nas wcześniej, w 2018.

***

OK, oto ulubione płyty:

(o)

lottohours after [endless happiness; 2020]

Najlepsza płyta najlepszego obecnie zespołu.

recenzja

(o)(o)

titanic sea moonexit no. 2020 [fonoradar records; 2020]

Bałem się rozczarowania, jednak okazało się, że panowie nagrali fantastyczny materiał. Koncert TSM we Wrocławiu był ostatnim, jaki zobaczyłem w 2020, i jednocześnie najlepszym. Gdyby nie było kowidu i zaliczyłbym więcej występów artystycznych, pewnie i tak sztuki tria Dudziński – Sulik – Szymański nikt by nie przebił.

Tu miał się pojawić wtręt na temat niedoszłego wydawcy TSM, ale nie lubię kopać, więc omijam temat.

(o)(o)(o)

próchnoniż [gusstaff records; don’t sit on my vinyl; 2020]

Zespół, mam wrażenie, niedoceniany. Wierzę, że kiedyś to się zmieni.

recenzja

(o)(o)(o)(o)

świetliki – wake me up before you fuck me [karrot komando; 2020]

Pod tym niespodziewanym tytułem kryje się kontynuacja ponuractwa „Sromoty”, w tym trzy mocne, depresyjne szlagiery („Monochron”, „Welocyped”, „Śmiertelne piosenki”). Gdyby jeszcze ta płyta została lepiej nagrana… Wydanie z pretensjonalną pocztówką zamiast tekstów.

Ale za to piosenka roku:

I fragment wywiadu roku:

(o)(o)(o)(o)(o)

brainbombscold case [skrammel records; 2020]

Seryjny morderca jest zmęczony, wręcz cierpiący („In sunshine or rain / I don’t go out / I’m in pain”), ale wciąż wwierca się w czaszkę.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)

geldbeyond the floor [iron lung records, static shock records; 2020]

Choć zdarzają się wyjątki (pierwszy przykład, jaki przychodzi mi do głowy, to Torpur), polski punk muzycznie wciąż stanowi pojarocińską, dezerterową traumę, tekstowo zaś uskutecznia moralizatorstwo, które za serce może chwycić co najwyżej albo jednostkę co prawda dorosłą, lecz niezbyt żwawą intelektualnie, albo małego Jasia odmrażającego uszy na złość mamie.

Czy punk musi być drętwy? Czy Szymek musi się zgadzać z Krzychem, sprawdzając po drodze, co myśli Darek i inne GWpunki? Niekoniecznie, o czym świadczy pierwsza z brzegu płyta Iron Lung Records. Chociażby tegoroczny materiał australijskiego GELD. Wpierdol. Aha, to nie jest „album pierwszy z brzegu”, to doskonała płyta.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

moron’s moronslooking for danger [slovenly records; 2020]

Gdy pierwszy raz włączyłem mp3 z tym materiałem, pomyślałem, że tylko omyłkowo zapisałem go w folderze do ewentualnych recenzji z polską muzyką. Moron’s Morons są zupełnie pozbawieni tutejszych smętnych przyległości, ale nie są podróbą: są autentyczni i pojebani. Garażowy punk najwyższej próby.

recenzja

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

sprainas lost through collision [flenser records; 2020]

Wehikuł czasu z LA. Trudno uwierzyć, że ten materiał nie jest znaleziskiem z lat 90. Jeden z nielicznych zespołów czerpiących garściami z tamtej dekady, który nie odstaje od najwybitniejszych przedstawicieli amerykańskiego, alternatywnego grania tamtych czasów.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

the microphonesmicrophones in 2020 [p.w. elverum & sun, ltd., 7 e.p.; 2020]

Po kilkunastu latach Phil Elvrum nagrał znów coś pod szyldem The Microphones. Słyszałem, że nudzi i zamienił się w Kozelka. Po pierwsze – nie nudzi, po drugie – daleko mu do pretensjonalności byłego lidera Red House Painters.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

dynasonic#2 [instant classic; 2020] / bootleg [czarny kot rec., dym recordings; 2020]

Ci to co chwilę goszczą u mnie na blogu albo na fejsie, więc wrzucę tylko linki do recenzji obu tegorocznych wydawnictw „klasyków dubwave’u”: „#2” i „Bootleg”.

***

2020 to również czas wielu wznowień. Mnie bardzo ucieszył winyl mojego ulubionego francuskiego zespołu Doppler, „Si nihil aliud”, wydany przez Bigoût Records. Trzeba było czekać na to 16 lat.

cdn.

pullman – viewfinder [2001] / pierre bonnard

linki w komentarzach / links in comments

bandcamp

thrill jockey

Myślę, że to zespół, który mógł niejednego rozczarować. W składzie panowie z Tortoise, Codeine czy Slint, a bliżej mu do folku niż do postrockowych eksperymentów, choć i te słychać. Ja początkowo też byłem rozczarowany, ale… mi przeszło.

Ostatnio, żeby odpocząć od rzężących gitar i drących japę wokalistów, włączam solowe płyty Chrisa Brokawa (Codeine, Come). W związku z tym, że ma on dyskografię długości przemówienia Chomejniego, nie wiedziałem, którą płytę wybrać (mniej więcej z tego samego powodu na blogu nie pojawił się do tej pory Oren Ambarchi). Pomyślałem więc, że wrzucę Pullman, w którym Brokaw maczał palce.

Dałem materiał z 2001 roku, wcześniejszy – „Turnstyles and Junkpiles” – został wydany w 1998. Biorąc pod uwagę tę częstotliwość, można mieć nadzieję, że Pullman coś jeszcze nagra.

Ciekawostka: wersja winylowa ma więcej utworów niż wersja CD. Zajebista płyta. Takie utwory jak „Isla mujeres” czy „Brewster Road” sprawiają, że człowiek ma ochotę wypierdolić jeszcze dziś.

***

Pierre Bonnard – francuski malarz postimpresjonistyczny. Cykał fotkę, a potem na jej podstawie malował kapitalne obrazy. Nie stronił od aktów, więc nic tylko pozazdrościć pomysłu i pracy, jaką wykonywał.

hiob dylan – muzyka krajowa [2019]

bandcamp

facebook

instagram

Jak słuchałem (i oglądałem, bo ma zajebistą maskę) Hioba Dylana na koncercie w krakowskiej Alchemii, pomyślałem, że jest trochę skrzyżowaniem Patyczaka z… No właśnie, z kim. Zapomniałem, o kim wtedy myślałem, a wydało mi się fajne to zestawienie.

Pijąc kiepskie piwo, myślałem też o tym, że ciekawe, co dalej z nim, Hiobem, będzie: duet z Grabażem (jak u Patyczaka)? oswojenie dziwaka przez występ na Off Festivalu?

(o)(o)

Country, gdy byłem dzieckiem, nie kojarzyło mi się dobrze, bo z Korneliuszem Pacudą i z Mrągowem, które pokazywano w tv. Podobnie było z bluesem: Sławomir Wierzcholski w Trójce, Dżem… No, raczej trudno było polubić te gatunki muzyczne. Później okazało się, że jest mnóstwo kapitalnych wykonawców grających country czy bluesa.

Teraz należy do nich m.in. Hiob Dylan. Gra na bandżo i kojarzy mi się z folkowcami sprzed 100 lat, których można posłuchać chociażby na składankach polecanych przez Jasona Pierce’a ze Spiritualized – „Life Is a Problem” (to też tytuł jednej z piosenek Spiritualized) czy „I Don’t Feel at Home in This World Anymore”. Warto zapoznać się z tym starym folkiem, choćby po to, żeby zobaczyć, ile znaczy chociażby dla takiego Nicka Cave’a.

Oczywiście, życzę Hiobowi, żeby wystąpił kiedyś z Cave’em, nie z Grabażem.

No dobra, mamy chłopa z bandżo i fajną maską – coś jeszcze by się przydało, bo tylko na tych dwóch atrybutach daleko nie zajedziesz. To coś – to teksty. Hiob pisze kawałki ocierające się chwilami o lujstwo (zamierzone, wiadomo), a chwilami będące boleśnie kumatą diagnozą polskiej rzeczywistości. O „prekariuszach wyklętych” nie może śpiewać byle cymbał.

Na dodatek te teksty są często zajebiście śmieszne. Takie wersy jak:

Rafi i Adi te ćpuny, te zjeby
Już nawet aspiryny nie biorą bez potrzeby

albo:

Nie mogę w nocy dziś spać
Myślę o tym, że sprułaś się na psach

poprawiłyby mi humor nawet wtedy, gdyby moja drużyna wjebała z Legią.

I tylko dwa ostatnie numery – „Robert Makłowicz” oraz „Pamiętam” – mniej mi podeszły. I muzycznie, i tekstowo – bo są nieco suche i studenckie, że tak to ujmę. Ale w tym przypadku za liryki nie odpowiada Hiob Dylan.

(o)(o)

Aha, wspomniany koncert był bardzo udany, choć sam artysta nie był z niego zbytnio zadowolony. Jak gdzieś będzie okazja, koniecznie się wybierzcie.

(o)(o)

(…) Są miasta w których nie ma nic lepszego
Niż założyć kapelę i grać panka z kolegą
Miasta, w których marazm zżera ciało do kości
Szyld monopolu wyróżnia się z szarości

Grają tam kapele, które są najlepsze
Grają złe piosenki, które są najlepsze
Grają dla nikogo, bo nikt słuchać ich nie chce
Ale grają dalej, aż zejdzie z nich powietrze

rex – c [1996] / helen levitt

southern records

discogs

W Rex udzielał się m.in. Doug Scharin z Codeine czy June of 44, więc nie ma mowy o szalonych solówkach rockmana czy o skaczącym małpoludzie w bandanie. Slowcore, post-rock, folk – pięknie się wlecze ta płyta. Najbardziej podoba mi się chyba trzeci numer, 10-minutowy „New Son”. Albo „New Dirge”. Zresztą po co wybierać, skoro całość rozpierdala.

Rok po roku Rex wydał trzy płyty. Dyskografię kończy split z Songs: Ohia.

***

Helen Levitt. Chwilowo znudziłem się współczesną, wykoncypowaną fotografią. Pora na klasykę.

 

ex-chittle – moving solves everything [1997] / scarlett johansson

linki w komentarzach / links in comments

Efemeryczna formacja, mająca na koncie jedną siódemkę i jeden LP. Grali w niej Rob Sieracki z -dis (bas), Mike Greenlees z Tar (bębny) i Greg Betzweiser (wokal, gitara), który – oprócz tego, że zagrał w innej efemerydzie, Travis – to nie wiem, co robił.

„undervalued and overlooked genius neo-folk masterpiece, featuring Tar’s mighty drummer…poignant and oftentimes profound poetry delivered with an adroit and understated voice — intricate, punctuated guitar that transports one to a wide variety of emotional states in rapid succession…..” – entuzjazmuje się solarbloom na Discogsie. Faktycznie, płyta fajna (w jej powstaniu maczał palce m.in. Jim O’Rourke). Choć gdyby ją obciąć o 2-3 numery, raczej by jej to nie zaszkodziło.

Dużo tu gadania. Betzweiser to chwilami trochę taki Kozelek, który nie sra marmurem.

Nie znalazłem zdjęcia zespołu, nie wiem, czy koncertował.

A to numer chyba z 1998 roku. Wychodzi więc na to, że Ex-Chittle – poza siódemką i LP – coś jeszcze nagrał.

***

Jeśli Scarlett Johansson osiągnęła wiek chrystusowy, to pora chyba sobie zbijać trumnę.