Zespół Bellini przed Teatro Massimo Bellini w Katanii (fot. Maria Vittoria Trovato)
Głos Giovanny Caccioli sprawia, że Bellini może być trudno w pierwszej chwili odróżnić od innego włoskiego zespołu, mianowicie od Uzedy, w którym ta pani również śpiewa (a Agostino Tilotta, mąż donny Caccioli, w obu grupach gra na gitarze). Swoją drogą, zastanawiam się, czy The Precious Prize of Gravity nie byłaby lepsza, gdyby ten specyficzny wokal pojawiał się rzadziej. No, ale ok: artysta ma męczyć odbiorcę.
Dawno temu, gdy muzykę poznawało się z zapartym tchem, ta nazwa, Uzeda, wydawała mi się nieco dziwna, działała na wyobraźnię. Plus fakt, że Steve Albini ponoć poleciał do Włoch, by nagrać drugi album, Waters, za darmo.
Wtedy w sumie połowa nazw wydawała się osobliwa, najbardziej chyba Calexico. Nim po raz pierwszy włączyłem ich muzykę (kiedyś od poznania nazwy kapeli do usłyszenia jej twórczości mogło minąć trochę czasu), spodziewałem się Bóg wie, jakich niesamowitości. Nie wiem, czy kiedykolwiek dźwięki tak bardzo nie pasowały mi do nazwy wykonawcy (nie wiedziałem, czym jest to całe Calexico – kojarzyło mi się z czymś, nie wiem, industrialnym, nie z tym, czym w rzeczywistości jest). Na szczęście zacząłem bodaj od Hot Rail, więc się nie rozczarowałem.
Bellini też nagrywał Albini, co od razu, od otwierającego The Precious Prize of GravityWake Up Under a Truck, słychać. Mnie ta, niczym z At Action Park, gitara niespecjalnie przeszkadza. Uzeda jest bardziej rockowa (choć zależy co, bo np. 4, które tu wrzucałem, brzmi dużo ciężej niż np. debiut), w Bellini więcej noise rocka. Ważne, że oba zespoły świetne. Uzeda włoska, Bellini włosko-amerykańskie (na pierwszej płycie bębnił Damon Che z Don Caballero, potem już Alexis Fleisig z Girls Against Boys).
Na marginesie, co do Stevena Franka Albiniego, ciekawa jest ta część Wszyscy kochają nasze miasto Marka Yarma, w której słynny inżynier dźwięku opowiada, że przez współpracę z Nirvaną niemal nie splajtował. Dobrze znać, mimo gównianej korekty w polskim wydaniu.
Upiększanie piękna to zazwyczaj nie jest dobry pomysł. Musiałby się za to wziąć fotograf naprawdę wybitny, z poczuciem humoru. Guy Bourdin co prawda nie żyje, ale ma utalentowanych naśladowców, kilku zresztą pojawiło się na 10fs. Zauważyłem, że często aktorki, generalnie gwiazdy, są tak „ulepszane” (vide jakaś koszmarna sesja Kate Winslet) – i przez profesjonalistów, i przez fotografów amatorów – że czasem trudno je poznać. No, ale ludzie pieją z zachwytu. Dograjmy może solówki Yngwiego Malmsteena do Revolver albo The Velvet Underground & Nico.
Nagminnie poprawiana przez czarodziei Photoshopa Monica Bellucci jest trochę jak wielkie płyty nagrywane po latach przez gorszy zespół. Signe Vilstrup czasem też popełnia to faux pas (rozumiem, że takie są wymogi fotografii „okładkowej”), ale – nie licząc nie zamieszczonych tu przypadków – bez wiochy.
Bardzo dobra płyta, chyba jedyna rzecz, jaką Tanker nagrał czy wydał. Zespół pochodził z Zagrzebia, a grał w nim m.in. Mihael Bele, znany z noiserockowego Joe 4 (który chyba padł na amen) oraz z eksperymentalno-postrockowego Peach Pit (jw.).
Sześć świetnych numerów, wydanych na CD przez Remorker Records, który powstał chyba tylko po to, by wypuścić w świat „Tanker”.
To, że Chorwaci umieją grać noise rocka, to żadna niespodzianka – wyżej widzimy nazwę Joe 4, pamiętamy też doskonałą kapelę SexA.
Fajnie byłoby mieć to CD, ale szanse na to pewnie są żadne.
***
Tak bardzo mi podeszły zdjęcia Stanko Abadžicia, że aż wrzuciłem więcej niż mam w zwyczaju.
Pozostajemy w klimacie, w który wprowadza ostatnio wrzucony przez mnie zespół, Dianogah, ale przenosimy się z Chicago do Austin. Paul Newman również grał coś, co można by określić jako mieszankę post– i math rocka, choć tym razem tego drugiego jest mniej.
Nazwa kojarzy się od razu ze wspaniałym amerykańskim aktorem. Na marginesie, jakiś czas temu przypomniałem sobie film „The Sting” George’a Roya Hilla – no, nie da się tego chłopa nie lubić. Paul A. Newman to również basista zespołu Paul Newman. Łapiecie, nie? Bodaj najbardziej znaną postacią z tej kapeli jest Edward Robert, basista indierockowego I Love You But I’ve Chosen Darkness (bardzo lubię ich płytę „Fear Is On Our Side” (2006).
„Frames Per Second” – ale to jest dobre. Jedna z lepszych pozycji w katalogu Trance Syndicate, labelu Kinga Coffeya z Butthole Surfers, w którym znajdziemy również takich mistrzów jak Johnboy, Pain Teens, Cherubs czy Bedhead.
Cztery LP na koncie plus single, split, kompilacja… Zresztą można sprawdzić na Discogsie, co wydał Paul Newman. Ostatnia płyta, „This Is How It Is Lost” (2005), nie trzymała poziomu poprzednich. Nie pomógł w jego utrzymaniu chociażby wokal.
Tak czy siak, był to wspaniały zespół. Podobnie jak Dianogah, niedoceniony.
Przerobiłem całą dyskografię Paula – zdecydowanie warto. Nawet na ostatniej płycie jest mnóstwo ciekawych momentów.
***
Herb Ritts (ten w okularach, obcinający sprzęt modela; 1952-2002) – autor m.in. słynnego zdjęcia Madonny. Nie przepadam za tą raszplą, więc je tylko linkuję. Piękna robota (fotografia jako przejaw eskapizmu), za krótkie życie.
W środku prawdopodobnie Stephanie Morris, która śpiewała w trzech kawałkach na czwartym albumie Dianogah, „Qhnnnl”. Stephanie zmarła 1 czerwca 2009. W lipcu tego samego roku miała z Dianogah wystąpić na Pitchfork Music Festival. Mimo śmierci wokalistki zespół postanowił zagrać, składając jej tym samym hołd
To jedna z kapel z drugiego planu w moim słuchaniu muzyki, ale jak już sobie o niej przypomnę, to włączam i nigdy się nie rozczarowuję.
Dianogah ma na koncie dwie płyty nagrane przez Johna McEntire’a i dwie przez Steve’a Albiniego. Nie najgorzej. Do tego kilka singli i kawałki na paru kompilacjach (m.in. jednej z moich ulubionych, „Ground Rule Double”). Wszystko zresztą do sprawdzenia na ich stronie internetowej. Muszę przyznać, że brakuje mi takich stron. Wszystko teraz jest na tym jebanym Facebooku albo Bandcampie.
Dianogah.com co prawda nie jest aktualizowana, ale można znaleźć na niej parę ciekawych rzeczy, m.in. plakaty z koncertów (szkoda, że nie w większym formacie).
Zespół wciąż gra, o czym możemy się dowiedzieć – a jakże – z Facebooka. Mają się pojawić nowe nagrania.
„Battle Champions” to fantastyczna muzyka. Coś między post-rockiem a delikatnym math rockiem – jakby to głupio nie zabrzmiało. Miasto pochodzenia: Chicago. Więcej nie trzeba pisać.
Jeśli ktoś zechce poznać całą dyskografię Dianogah, niech też sprawdzi Bandcamp DuPage County Hardcore, które dokumentuje scenę chicagowską, m.in. poprzez wrzucenie dema bohaterów tego postu.
Pierwsza dycha podsumowania 2020 roku bardzo ładnie się ułożyła, więc nie chciało mi się pisać drugiej części, ale zapomniałem wspomnieć o dwóch wydawnictwach, którym kibicuję, tak że wypada to nadrobić.
Dawno temu dwóch początkujących biznesmenów wydało dwie kasety świetnego niemieckiego zespołu Couch – „Etwas Benutzen” (słuchałem wczoraj – gra jak ta lala) i „Fantasy”. Wydajesz kasety, ale pod szyldem „Vinyl” – można i tak. Na ten nośnik zapotrzebowanie się skończyło i nic poza Couch już się nie ukazało w Vinylu.
W dziwnym, pandemicznym roku panowie wrócili jako Fonoradar Records i, mówiąc krótko, rozjebali – tym razem na winylach i CD. Titanic Sea Moon, wznowienie „Killwater” Thing, nowy June of 44, kapitalny Luggage, Columbus Duo i Guiding Lights… W 2021, który pewnie będzie jeszcze gorszy niż kończący się rok, też pojawią się ciekawe rzeczy.
Zapomniałem wspomnieć nie o dwóch wydawnictwach, lecz trzech, bowiem mamy jeszcze
Eksperymentalna muzyka na… kasetach, dużo dub techno, którego jestem może nie fanem, ale na pewno sympatykiem.
Jest Pawlacz Perski, ale jest też Patalax, który powstał również chyba po to, by opowiadać krótkie, psychodeliczno-surrealistyczne bajki. A może sublabel Patalax zawładnął Pawlaczem? Ten wydał w tym roku tylko dwa materiały (Jachna/Ziołek/Buhl i Wojtek Traczyk), ten od bajek – cztery . W tym bodaj najciekawszy: „Mulet” Monte Omok. Ale może tylko dlatego najciekawszy, że dopiero czeka u mnie na odsłuch kaseta „Bezruch” Mechu.
Przejdźmy do drugiej dziesiątki mych ulubionych płyt:
Post-punk i noise rock obok często rozbuchanego napierdalania mają też nurt minimalistyczny. Warto w tym miejscu wymienić australijskie My Disco (świetni byli na „Severe” [2015], na „Environment” [2019] od minimalizmu przeszli do pretensjonalności) oraz Luggage (kapitalna „Shift” [2019] i nie gorsza „Three” [2017], wydana u nas przez wspomniany Fonoradar). FACS grają w tej samej lidze i mniej więcej w tę samą grę, choć mam wrażenie, że na „Void Moments” nieco odeszli od swej surowości. Pytanie, czy słusznie. Tak czy siak, płyta świetna.
Można grać w 2020 tzw. indie rock i nie być miałkim. Ta płyta to – może to krzywdząca opinia – tak naprawdę dwa numery: otwierający całość „Fallen Angel” i zamykający – „Until I Walk Through the Flames”. Paradoksalnie, gdyby Pay for Pain wydali singiel, uznałbym, że to za mało, żeby ich wrzucić do tego zestawienia.
Nigdy nie pokocham death metalu z powodu komicznego imidżu oraz debilnego przekazu, ale ta płyta to po prostu 12 doskonałych, ponurych numerów legendarnej kapeli, które fantastycznie wwiercają się w czaszkę.
Brudny jak dupsko szatana punk czy tam hardcore Australijczyków po części związanych z doskonałą postpunkową kapelą Low Life. Dlaczego można grać tak dobrze punka? Chyba nie dlatego, że się nie jest z Polski. A może?
Chwilami płyta może irytować tym zaśpiewami à la górale, którzy wyszli z siłowni ze śpiewem na ustach, albo gitarami, jakby gościnnym występem raczył nas Grzegorz Skawiński. Ale tak czy siak, Odraza to obecnie bodaj najlepszy metal w tym kraju, z na dodatek niegłupimi tekstami (Furia przegrywa kretyńskimi lirykami Nihila). Inna sprawa, że jak popatrzysz na plecy koszulek Odrazy, widzisz, że jest to jednak, niestety, fucktycznie metal.
A jak bywa tak se na „Rzeczom”, to trzeba się wsłuchać wyłącznie w grę perkusisty – dobry typ. Nie wiem, czy lepsza ta płyta, czy surowa „Esperalem tkane”. Na pewno obejrzałbym krakowski zespół na żywo.
Bardzo ładna okładka. Plus ksywa Stawrogin (oczytani metale odczuwają dumę).
(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)
młody dzban – życie na parkingu (edycja żałosna) [2020]
Najpierw miałem tu wrzucić Oranssi Pazuzu, ale jak ostatnio słuchałem tegorocznej płyty Finów – „Mestarin Kynsi”, to w sumie miałem lekkie kino. Ten śmieszny wokal plus to muzyczne zadęcie – co za pierdolety. Więc niech będzie zamiast nich Młody Dzban – za porównania i wsamplowanie bohaterów „Chłopaków z baraków”.
Klasyczny, można powiedzieć, noise rock, ale to po prostu Jars, nie kolejna podróbka Unsane. Żeby tak u nas grano jak w Moskwie… I pomyśleć, że ludzie zachwycają się nową płytą METZ.
Koncert z 2003 r., prezentujący materiał z płyty „Greendale” wydanej w tym samym roku. Trochę od czapy wydawnictwo w tym zestawieniu, bo archiwalne, ale był to wspaniały występ, zwłaszcza „Be the Rain” chwyta za serce.
Young nagrywa w domu, wydaje archiwalne nagrania (w tym roku ukazało się 10-płytowe „Neil Young Archives Volume II: 1972–1976”, zawierające m.in. materiał z sesji z „Zumy”) – 75-letni Kanadyjczyk zawstydza młodych.
2019 był rokiem koncertówek Sonic Youth. W końcu znudziły mi się te bootlegi, a czarę goryczy przelały kiepskie „Rarities 2”. W tym roku z miłą chęcią odsłuchiwałem za to nagrań live jednej z moich ulubionych kapel lat 90., Tar.
Ach – uwaga, piszę jak Krzysztof Varga – pójść na koncert, i stresować się, czy aby na pewno zagrają „Dark Mark” i „Viaduct Removal”.
Oprócz koncertów (sami twierdzą, że w najwyższej formie byli, gdy grali z The Jesus Lizard), ukazała się płyta z nagraniami z prób „Abogados!” oraz materiał zespołu Luckyj, w których grało bodaj dwóch typów z Tar.
Szanuję za to, że zamiast wydawać te rzeczy na winylach, po prostu wrzucają je za dolara lub za darmo na Bandcamp.
***
Nie rozumiem ludzi, którzy ględzą o tym, że kiedyś było lepiej, że teraz nie ma dobrych płyt itp. Kiedyś było lepiej, kondonie, bo ważyłeś o 20 kilo mniej, a twój kac trwał dwie godziny, nie dwa dni. I tyle. Przecież obecnie świetnych polskich płyt wychodzi tyle w ciągu roku, ile kiedyś przez dekadę. Za granicą też dają radę.
Śmieszą mnie podsumowania z 50 albo setką pozycji, ale sam mógłbym dołożyć do tych swoich dwudziestu płyt wiele innych. Oto parę dodatkowych:
Split zespołów, które wyraźnie wyróżniają się w polskim – przepraszam za wyrażenie – „niezalu”.
(o)(o)
Columbus Duo (Irek Swoboda – bębny; Tomek Swoboda – gitara, wokal) jest niepodobne zupełnie do nikogo, od lat idzie swoją drogą. I niezależnie od tego, czy gra abstrakcyjną, zgrzytająco-trzeszczącą muzykę, czy – jak teraz – dość przystępną, jest to po prostu Columbus Duo.
(o)(o)
Guiding Lights (Joanna Świderska – bas, theremin, wokal; Piotr Mączkowski – perkusja; Łukasz Ciszak – gitara, wokal) obecnie wyróżnia się tym, że gra coś, co można otagować jako „math rock” – czyli gatunek u nas nieuprawiany.
(o)(o)
Gdy pisałem o którejś z płyt Columbus Duo, zastanawiałem się, czy panowie – w swoich szumach, trzaskach i generalnym wyjebaniu na to, by komukolwiek się spodobać – nie doszli do ściany. Teraz grają zupełnie inną muzykę, bardziej przyjazną dla ucha. No i zaskakującą. Pierwszy numer – dziesięciominutowy, doskonały „Obligé, mec” – to przecież jakiś maniakalny blues. Drugi, „Ville”, też raczej przyjemny, niż wywołujący dyskomfort u słuchacza.
(o)(o)
Guiding Lights również radykalnie się zmienili. Od szybkich indie-punkowych (ale durne określenie – mojego autorstwa) numerów do wspomnianego math rocka.
(o)(o)
(W sumie Columbus Duo odejście od wypracowanego stylu zasygnalizowało już na koncertówce „Schein”, a Guiding Lights na epce „Ok for Now”).
(o)(o)
Polecam koncerty obu zespołów. Byłem na ich wspólnym (tzn. nie grali razem w piątkę, tylko jedni po drugich) występie w październiku ubiegłego roku w krakowskiej Bazie. „Weterani” zagrali wybitnie, „młodzież” – bardzo dobrze.
(o)(o)
Z uwagi na oba numery Columbus Duo kolejne udane wydawnictwo Fonoradar Records pewnie trafi do mojego podsumowania najlepszych albumów roku. Guiding Lights jest tu trochę za mało (niecałe sześć minut, w tym minuta czegoś w rodzaju ambientu), żeby się zachwycić. Ot, zajawka przed dużą, mam nadzieję płytą. Tylko i aż tyle. No chyba, że znów zmienią styl.
Zespół z New Jersey, który w 2006 r. wydał „długo oczekiwany album” wyprodukowany przez Dave’a Grohla (Nirvana i, niestety, Foo Fighters), i… tyle o nim słyszano. Grohl grał zresztą na „Curses”.
Wrzucam debiut Rye Coalition (wcześniej Rye and The Coalition), noszący dziwny tytuł „Hee Saw Dhuh Kaet”. Muzykę zawartą na tej płycie można nazwać post-hardcore’em ożenionym z noise- oraz math-rockiem, i jest ciekawsza niż chociażby „On Top” z 2002 r., na której panowie poszli w stronę garażowego (hard)rocka i jakoś średnio mnie to fascynuje, choć złe nie jest.
Po (?) rozpadzie (?) Rye Coalition część składu założyła zespół The Black Hollies. A ja poznałem autorów „Hee Saw…” dzięki splitowi z Karp.
(o)(o)
Cokolwiek ponure, ale bardzo ładne portrety autorstwa Jitske Schols.
Zespół, który dawno temu gościł na moim blogu za sprawą składanki „Kids Can Learn from Pi”, na której znalazły się zespoły uznane przez autora za mathrockowe.
Sweep the Leg Johnny to bardzo ciekawa, eksperymentalna kapela, chyba trochę niedoceniona. Można łatwo znaleźć informacje na temat STLJ, więc nie będę się produkował. Najciekawszy fakt to pewnie ten, że Steve Sostak (sax, voc) pracował w Stanach, Chinach, Peru i Malezji jako nauczyciel, global educator. Tu można poczytać, co u niego słychać.
(o)(o)
Pierwsze z wklejonych zdjęć Gabriele Galimbertiego zajęło drugie miejsce w tegorocznych All About Photo Awards. 33-letnia Avery Skipalis pozuje przed swoim domem z kolekcją posiadanej broni. Już sobie wyobrażam, jak ktoś ją napada i biedna nie wie, którą wybrać.
Kompilacja zawierająca wszystkie kawałki Breadwinner. Kiedyś wydawało mi się, że wydawali nagrania własnym sumptem albo przez jakiś mały label, a tu widzę, że to zespół z katalogu Merge Records.
Uwielbiam takie granie – klasyczny math rock (plus troszkę metalu).
***
Marilyn Monroe w obiektywie Sama Shawa. Wybrałem fotki z plaży. Szczęściarz natrzaskał ich od groma w różnych sceneriach.
Jak mam zły dzień, mógłbym ten materiał nazwać „math rockiem dla inteligencików” (ma trochę taki klimat, może ktoś skuma, o co mi chodzi), ale jak mam dobry – zachwycam się tą płytą, bo jest czym. Zwłaszcza bębnienie Chada Moltera robi na mnie wrażenie, a gość przecież woli grać na basie.
Jest na „The View From This Tower” parę fragmentów, które mogą wywołać zazdrość o czyjś talent oraz pytanie o to, na chuj się słucha niektórych nowych kapel. Szkoda, że tak mało nagrali (w sumie był to projekt poboczny dwóch trzecich Smart Went Crazy, więc nic dziwnego). Inne dwie trzecie zespołu spotkało się potem w Medications. Wspomniany Molter wrócił do gitary basowej.
Tak swoją drogą, przyjemnie się przegląda stronę Dischordu. Przypominają się czasy, gdy przed tym jebanym Facebookiem zespoły miały swoje strony (czasem lepsze, czasem gorsze), z których można się było wszystkiego dowiedzieć, klikając w odpowiedni link.
***
Nasz Hajman to nie jest, ale David Dubnitskiy czasem (dość często) daje radę. Kicz, ale zamierzony.