torpur – the cult [plusz tapes / stoned to death; 2023]

torpur

plusz tapes

stoned to death

Wpierw postawiłem Torpur w opozycji do zezdgredziałego, częstującego słuchacza protekcjonalnymi, drętwymi tekstami, polskiego punka, lecz postanowiłem to wykasować, bo ile razy można pisać o tym samym? Ostatnio wypowiadałem się zresztą na ten temat przy okazji Zasługuję na istnienie Melisy. O, przy okazji Torpura też o tym wspomniałem.

(o)(o)

The Cult brzmi surowo, wręcz chamsko, ale bez przegięcia: każdy instrument słychać wyraźnie. Można by się zastanawiać, czy bas nie jest zbyt schowany, ale mnie pasuje: to było tylko początkowe wrażenie; instrument pulsuje bardzo wyraźnie. Piosenki rejestrował i miksował Antoni Zajączkowski z Melisy, masteringiem zajął się Haldor Grunberg (Satanic Audio).

(o)(o)

Dobre są też wokale (u nas to wciąż rzadkość) – czy ten skrzeczący, czy śpiewnometalowy, czy charczący (wszystkie trzy pojawiają się w utworze tytułowym). Teksty to mrożące krew w żyłach historie. Przypomina się Gulnar i Cromm Cruac.

(o)(o)

„Gobble gobble gobb glurb” – jak powiedział pewien goblin. Nic tylko się z nim zgodzić. Tak mi się The Cult spodobała, że aż musiałem ją sobie ograniczać, żeby nie przedawkować. Mój punk. Albo metal. Według zespołu „goblini noise’owy punko-metal”. Jak zwał, tak zwał. Ważne, że wspaniale kopie.

A gdybym miał się przyczepić, to tylko do tego, że kawałki Infinite Fear i Final Ritual nieco odstają od doskonałych The Cult i Ritual.

(o)(o)

Zarejestrowany w 2021 r., trwający 11’27” materiał, można kupić na kasecie wydanej (Plusz Tapes) bądź na winylu (Stoned To Death). Torpur ma na koncie również inne wydawnictwa, m.in. Gobland (Dreamland Syndicate), o którym pisałem niemal cztery lata temu.

(o)(o)

Obecnie Torpur „ciśnie w duecie”.

pluramon – pick up canyon [1996] / nicki prideaux

pluramon

mille plateaux

KIRA_marcus 005

Mille Plateaux dla wielu jest pewnie wydawnictwem kultowym. Rafał Księżyk w latach 90. odmieniałby tę nazwę przez wszystkie przypadki. Gdyby odmieniała się przez przypadki. Na tym blogu pojawia się po raz pierwszy.

Po raz pierwszy za sprawą Marcusa Schmicklera, człowieka wielu aliasów, i jego pierwszej, rewelacyjnej (najlepszy utwór to chyba Planet) płyty nagranej pod szyldem Pluramon. Na Pick Up Canyon trafiłem pewnie dlatego, że występuje tu gościnnie, w miniaturze Peak, Jaki Liebezeit z Can.

Ktoś może zapytać: „Co w tym wielkiego? Facet pojawia się na chwilę”. To ja powiem: „Gdyby Liebezeit przechodził 20 lat wcześniej sto metrów od studia, w którym nagrywałeś płytę, byłaby to dla ciebie nobilitacja” (Spokojnie, nie podniecaj się tak).

IDM, Post Rock, Minimal, Electro, Avantgarde, Experimental, Abstract, Instrumental – po tagach, które ktoś dopisał do Pick Up Canyon na Discogsie, widać, że Schmickler nie gra muzyki, którą da się łatwo zaklasyfikować, choć kiedyś, jeśli dobrze pamiętam, załatwiało się sprawę post-rockiem.

U nas ten materiał wyszedł na kasecie wydanej przez Sound Improvement, które poza Pluramonem mogło się pochwalić licencjami płyt The Sea and Cake, Mouse on Mars, Tortoise czy The For Carnation (fajnie, nie?). Jeżeli chodzi o polskie zespoły, label Tomasza Szwałka wydał Blimp oraz Low Key – w 2019 r., po latach przerwy od ostatniej wypuszczonej płyty. Im dłużej istniał Sound Improvement, tym mniej ciekawe – poza wyjątkami – rzeczy wydawał, ale o większym potencjale komercyjnym.

Dzieki Bôłt Records ukazała się płyta Mimeo, projektu, w który – obok np. Fennesza – zaangażowany był nasz bohater. Pewnie ma on więcej związków z naszym pięknym krajem.

Zdecydowanie godny polecenia jest również drugi album wydany dla Mille Plateaux, Render Bandits.

Trzecia płyta Pluramona, Bit Sand Riders, zawiera (podobnie jak epka Reservoir) remiksy m.in. Mogwai i Lee Ranaldo. Czwarta, Dreams Top Rock, to krok w stronę shoegaze’u i popu. Atrakcją jest gościnny udział (i to nie symboliczny) Julee Cruise, ale mnie się to o wiele mniej podoba niż muzyka z dwóch pierwszych płyt. Piąty i ostatni materiał, The Monstrous Suplus (znów z Cruise, ale też z drugą wokalistką, Julią Hummer; sam Schmickler również próbuje czarować swym głosem) można by otagować jako indie pop.

Bit Sand Riders i The Monstrous Suplus wydało Karaoke Kalk.

Jak widać, od pierwszej do ostatniej płyty Pluramon przeszedł długą drogę, i aż dziwne, że wszystkie nagrał pod jednym nickiem.

***

Nicki Prideaux – Australijczyk mieszkający w Paryżu. Świetne zdjęcia. Również wśród komdercyjnych fotek zdarzają się perełki. Czasem zresztą można by je wrzucić do kategorii Personal.

RAGE AGAINST THE MACHINE COVERUJĄ ZESPÓŁ DUŻO CIEKAWSZY OD NICH SAMYCH!

A konkretnie Chafouin.

non stop nr 4 (187) – tomasz lipiński, martyna jakubowicz, eddie van halen i inni

Nie jest to wybitnie ciekawy numer, ale – jak zawsze w NS – można znaleźć interesujące tematy. Co mamy tym razem?

Grzegorz Brzozowicz przepytuje Tomka Lipińskiego, próbującego sobie po rozpadzie Brygady Kryzys znaleźć miejsce w świecie rocka czy też, szerzej, szołbiznesu. Chyba nigdy do końca to mu się nie udało.

NS-4-187-TL1

NS-4-187-TL2

À propos podjęcia przez Brzozę kwestii wykańczania ludzi przez Lipę – wrzucę kiedyś wywiad z Gogo Szulcem, który opowiadał o tym, że Robert Brylewski był jak taki spokojny, cierpliwy wujek, a Lipiński szybko się wkurwiał i ogólnie nie był łatwym typem.

Ciekawy jest również wywiad z Martyną Jakubowicz, przeprowadzony przez może najlepszego polskiego dziennikarza muzycznego, Jana Skaradzińskiego, który zawsze miał wiele (może nawet zbyt wiele) życzliwości dla polskiego rocka.

NS-4-187-MJ1

NS-4-187-MJ2

NS-4-187-MJ-3

NS-4-187-mier-Johna-L

Reklama filmu, o kręceniu którego opowiadał Maleńczuk w Ćpałem, chlałem i przetrwałem, m.in. nieładnie wypowiadając się o odtwórcy głównej roli, Wojciechu Wysockim. Pan Wojtek mógłby mu powiedzieć: „Te, Nosferatu, ja grałem u Hasa, a ty tylko w tej chujowej Małżowinie”. Film mam na dysku, teraz tylko muszę się zebrać na odwagę.

NS-4-187-Yo-La-tengo

A to chyba niespodzianka: wzmianka o Yo La Tengo. 35 lat później zespół ma się świetnie, o czym świadczy płyta This Stupid World.

Można też sprawdzić, co wtedy się sprzedawało (w prawym dolnym rogu):

NS-4-187-LP10

Jest przystojny Frantz na okładce, jest w środku przystojny górnik. Zabawnie się czytało listy czytelników domagających się, by przedstawiciele tej niełatwej profesji opuścili łamy NS.

NS-4-187-g-rnik

A tył numeru zdobi największa miłość red Wacławiaka, Eddie Van Halen:

NS-4-187-ty

Nie ma Go już z nami prawie trzy lata. Na swej ostatniej płycie godnie pożegnali Edwarda Red Hoci. To solo Fru… Piękna sprawa.

rozwód i titanic sea moon [klub re, kraków, 14.04.2023] / aural accidentals | müller – doskocz – gordoa [music hub live!, katowice, 15.04.2023]

Rozwód i Titanic Sea Moon – pisałem o nich (zwłaszcza o tych drugich) jakieś sto razy, więc tym razem ograniczę się do zdjęć plakatów przedstawiających ważne postacie w historii kultury polskiej:

Jednak nie mogę sobie odmówić. Jakiś typ tak skomentował występ Titaniców: „Na post-rock trzeba mieć jakiś pomysł”.

***

W piątek Rozwód i TSM w Krakowie, w sobotę Matthias Müller, Paweł Doskocz, Emilio Gordoa w Katowicach. Było tak, jak przypuszczałem: muzycznie – bardzo dobrze, frekwencyjnie – po katowicku, czyli chujowo. Łącznie ze mną, zespołem, organizatorem i fotografem na koncercie było dziewięć osób.

Müller (puzon), Doskocz (gitara elektryczna), Gordoa (werbel, elektronika) zaprezentowali bodaj godzinny set. Było „awangardowo” (jeśli dobrze widziałem i słyszałem Gordoa użył nawet styropianu do generowania dźwięków), ale też jakoś tak spokojnie i przyjemnie. W sam raz dla kogoś, kto musiał się trochę zmobilizować, żeby ruszyć stare dupsko w miasto, zamiast spędzić wieczór z serialem lub meczem (zdążyłem na drugą połowę). Hitem był spacer Müllera: grając na puzonie, zaszedł aż do kibla.

W lipcu w tym samym miejscu zagra Titanic Sea Moon.

coagulant – map of the dusk until its replacements / fabriker [101] – delirus-a [antenna non grata; 2023]

antenna non grata

coagulant

fabriker [101]

Gdy ta stara kurwa – praca (nazwana przez Philipa Larkina nieco subtelniej i z pewną czułością „starą ropuchą”: „Weź mnie, stara ropucho, pod ramię; / Drepczmy razem ku cmentarnej bramie” – tłum. Stanisław Barańczak) zabiera pół dnia, a potem w domu pięć kotów upomina się o swoje, trudno znaleźć czas, by parokrotnie dokładnie wysłuchać (po to, aby uczciwie zrecenzować) album mający 72 minuty i i 40 sekund, składający się z dwóch kompozycji, z których jedna trwa 38 minut i 40 sekund, druga – równe 34 minuty. Trudno nawet wtedy, gdy chodzi o może ulubionego – nie licząc Williama Basinskiego, on jest ponad wszystkimi – artystę okołambientowego.

Tak, mam słabość do Fabia Kubica, odkąd poznałem w ubiegłym roku jego płytę Archival Recordings for Paolo Monti. Ale zacznijmy od kogoś innego.

Kamil Kasprzyk to, podobnie jak Kubic, dość płodny artysta. Gdy dodawałem delirus-a do Discogsa, okazało się, że to już jego trzecia tegoroczna płyta podpisana jako „Fabriker [101]”.

Wish You the Fucking Rot, Hate Me, Vulgar Sexophile… Tytułów kawałków – gdybyśmy nie znali wydawcy i nazwy projektu – można by użyć jako zagadki: „Co za muzyka poleci z głośników – death metal czy noise?”. Dzięki Vulgar Sexophile pewnie większość postawiłaby jednak na to drugie. I miałaby rację, jak Terlik w sprawie Wojtyły.

Ma się ochotę (tzn. ja mam) podkręcić głośniki na full, gdy leci delirus-a – w tych bardziej radykalnych brzmieniowo momentach (czyli przez większość płyty). Na koniec zostajesz z bólem głowy, ale przyjemnym – jak po whiskey, nie po tyskim. Proszę wybaczyć to porównanie, ale jestem w trakcie czytania książki o debilach z Mötley Crüe i odzywa się we mnie wieśniacki rokendrolowiec.

Są też momenty dające wytchnienie – bardziej, nazwijmy to, drone’owe. Fajny jest początek płyty – jakby Kasprzyk chciał zacząć spokojnie, ale po chwili musiał się zacząć powstrzymywać przed próbą ogłuszenia Bogu ducha winnego słuchacza. A może cały ten album jest ścieżką dźwiękową do zachowania osoby, która powstrzymuje się przed zrobieniem komuś krzywdy?

Co tam jeszcze? W Hate Me jest trochę tak, jakby Thurston Moore gościnnie zagrał na gitarze.

Świetna rzecz. Posłuchajcie choćby, jak Fabriker [101] pięknie „smaży” w ReExecution (przez prawie 14 minut). Aha, oczywiście – jak zawsze w trakcie słuchania elektroniki – pomyślałem parę razy o Pan Sonic. Nawet gdy Fabriker [101] brzmi niemal jak Blanck Mass (Failed Experiment).

Miało być wpierw o Coagulant, było o Fabriker [101], ale bierzmy się już za mego ulubieńca.

Fabio Kubic to gość, dla którego mógłbym przełamać fobię społeczną, żeby przybić z nim piątkę. Dzięki niemu znów mogę cieszyć się czymś, co pewnie znajdzie się na koniec roku w moim zestawieniu ulubionych płyt.

Pierwszy utwór, Nautical, to horror ambient, który w każdej chwili mógłby przerodzić się w noise, ale tego nie robi. Soundtrack do niemal 39-minutowego krótkiego metrażu Davida Lyncha (ale banał z mojej strony). Oczywiście opinia, że to noise, który łatwo mógłby stać się ambientem, jest w pełni uprawniona.

Drugi, Astronomical, to ambientowy kosmiczny trip. Jeżeli delirus-a Fabriker [101] jest soundtrackiem dla kogoś, kto powstrzymuje się przed przekroczeniem jakiejś granicy, to drugi utwór na Map of the Dusk Until Its Replacements najpierw opowiada o gościu, który chce zrobić to samo, lecz potem postanawia polecieć w kosmos.

Najpierw bardziej podchodził mi klimat „żeglarski” (to raczej żeglowanie po kosmosie niż po Bałtyku), teraz chyba „astronomiczny”. Oba niepokojące światy wygenerowane przez Kubica wolę obserwować z daleka.

Można sobie wpierw włączyć Kasprzyka, a potem Kubica, którego muzyka może dać po delirus-a wytchnienie. Inna sprawa, że klimat Map of the Dusk Until Its Replacements jest na tyle niepokojący, że to może być takie wytchnienie, jak obejrzenie po filmie wojennym dramatu psychologicznego.

***

Mamy kwiecień, a Antenna Non Grata wydała już osiem płyt. Mają rozmach.

starzy singers w alchemii [kraków, 25.03.2023]

Krótki meldunek: było zajebiście. Na początku wydawało mi się, że jest nieco niemrawo, ale to pewnie z uwagi na publikę: drętwą w porównaniu z łódzką (Starzy zagrali w Fabryce Biedermanna 16 grudnia ur.).

Najmocniejszym punktem koncertu była Freudowska pomyłka. Nie mogę wyjść z podziwu, jak oni umieją na żywo zagrać ten numer, który w wersji studyjnej brzmi, jakby ktoś tam pobawił się jakimiś dziwnymi efektami, a tu, live, słyszmy go zagranego toczka w toczkę.

Wspaniały występ. Kłaniam się nisko, szacunek. Nie widzę w necie nagrań z niego.

Dupa w Alchemii

W Krakowie odbywają się również inne ciekawe imprezy:

piotrek markowicz – up the river [opus elefantum; 2023]

bandcamp

facebook

Widziałem na fejsie Opus Elefantum, że nowa płyta Piotrka Markowicza spotkała się z dość sporym odzewem recenzentów, więc – pół żartem, pół serio – poczułem się zwolniony z obowiązku pisania o niej. Jednak fakt, że Up the River to rzecz wyśmienita oraz pewne skojarzenia z nią związane, kazały mi wrzucić parę zdań na blog.

W notce prasowej czytamy: „Up the River to przede wszystkim ukłon w stronę lat 50. XX wieku. Pomysłem na płytę jest dźwiękowy zapis z podróży w górę rzeki; strzępy muzyki mieszają się z odgłosami puszczy, ptaków i drzew, ze śpiewami ludzi. Materiał przesiąknięty jest szumem z taśmy, analogowymi zniekształceniami i winylowymi trzaskami”. Pojawiają się w notce również William Burroughs i – co mnie cieszy – Joseph Conrad.

Płyta Markowicza (rewelacyjna okładka, swoją drogą) zaczyna się co prawda tak, że przywołuje na myśl Bajki z mchu i paproci (to komplement – kreskówki ze Żwirkiem i Muchomorkiem to arcydzieła psychodelii). Po chwili jednak zacząłem ją odbierać jako ścieżkę dźwiękową do tego okresu życia, jakim jest końcówka młodości; do momentu, gdy już za chwilę nie dasz rady pójść z kumplem na piwo czy nad rzekę, bo pojawia się praca, rachunki do zapłacenia itp.

Tak więc w notce Burroughs i Conrad, u mnie –  zapomniany (poza Krzeszowicami) Stanisław Czycz i jego opowiadania oraz Andrzej Barański i adaptacja tych opowiadań – mój ulubiony polski film Nad rzeką której nie ma (brak przecinka celowy – Barański w ten sposób nawiązuje do nieoczywistego podejścia Czycza do interpunkcji).

To właśnie ten film – z Markiem Bukowskim, Mirosławem Baką (filmowy „Wódz” już biegał do roboty), Tomaszem Hudziecem, Andrzejem Mastalerzem i Joanną Trzepiecińską – idealnie pokazywał ten stan, który tak dobrze udało się też oddać zespołowi Komety w piosence Spotkajmy się pod koniec sierpnia (będącego ostatnim sierpniem młodości).

Muzyka z Up the River otagowana została jako ambient/experimental, co daje jakiś jej obraz (choć jest tu i trochę jazzu, i nawet dubu, są fragmenty jak ze starych filmów; jest eklektycznie, lecz spójnie), ale najlepiej – wiadomo – sprawdzić samemu, żeby się przekonać, iż trudno ją sensownie określić.

Jest też muzyka Markowicza trochę jak słuchowisko bez opowiedzianej (czy też raczej wypowiedzianej) historii, z pięknie wkomponowanymi odgłosami przyrody. Up the River może – choć brak na niej słów – zmusić do zastanowienia się nad tym, czy nie warto czasem choćby na chwilę się zatrzymać, zamiast gonić Bóg wie za czym.

Na koniec czepialstwo: wolałbym, żeby ta płyta miała polski tytuł i żeby tytuły utworów też były polskie, zwłaszcza że mamy do czynienia z Piotrkiem Markowiczem, nie typem o dobrze brzmiącej z angielska ksywie. Ale to szczegół.

Znika Czycz, znika Barański. Zostaje sam Markowicz i jego niezwykła płyta.

***

A to wcześniejszy materiał, wydany w 2017 r. przez Trzy Szóstki:

I jeszcze rzecz sprzed dwoch lat, z Opus Elefantum:

marilyn monroe, kormorany, heavy metal i inni / non stop nr 6 (201)

Wydawało mi się wpierw, że to niezbyt ciekawy numer, i chciałem wrzucić jedynie skan materiału o Marilyn Monroe. Przejrzałem go ponownie i jednak znalazło się więcej ciekawych rzeczy. Najpierw wspomniana Legendarna Grupa:

NS-nr-6-201-Marilyn-Monroe

Fajny wywiad. No i zespół sympatyczny:

„Hitem” jest tekst o zespole Kormorany. Na pewno ciekawy, tyle że dość trudny do przeczytania:

NS-nr-6-201-Kormorany-0001

NS-nr-6-201-Kormorany-2-0001

Na marginesie, świetne to zdjęcie kumpla Bono.

Znów Miras Soliwoda, tym razem o wizycie The Bolshoi w Katowicach. Mam do nich sentyment z powodu tej piosenki:

NS-nr-6-201-The-Bolshoi-0001

O, a przy tym parsknąłem śmiechem:

NS-nr-6-201-Moe-Tucker-0001

„Urodą przypomina skrzyżowanie Gene’a Hackmanna z tapirem indyjskim”.

Jest też recenzja wszech czasów, z której dowiadujemy się, co redakcja sądzi o „Manii szybkości” zespołu Fatum. Stoi ta płyta u mnie na półce, kiedyś w końcu ją włączę. Obok red. Soporek nie docenił Debbie Gibson.

NS-nr-6-201-Fatum-0001

Zostajemy przy metalu. Wacław Krzysztofiak i jego „Złomowisko”. Wtedy nawet Bon Jovi (którego muzyka, jak sami przeczytacie, czyni cuda) albo i Europe to był metal.

NS-6-201-z-omowisko

NS-nr-6-201-WASP-2-0001

NS-nr-6-201-WASP-2-0002

NS-6-201-z-omowisko2

I jeszcze tył okładki. Była czarna Madonna, jest też blond:

low vertigo – spontaneous live series d01 [spontaneous music tribune; 2023]

bandcamp

diego caicedo

gonçalo almeida

vasco trilla

Wydawnictwa Spontaneous Live Series zawierają muzykę wyimprowizowana podczas edycji Spontaneous Music Festival w poznańskim Dragon Social Club. Poznałem je dzięki Pawłowi Doskoczowi, gitarzyście, który sam miał przyjemność niejednokrotnie brać udział w tych koncertach, a znać go powinniście ze współpracy z perkusistą Wojtkiem Kurkiem czy też z zespołów Strętwa i Bachorze, grających muzykę adekwatną do swych nazw. Polecam sprawdzić.

Płyty z serii SLS można otagować jako avant-garde (cokolwiek to dziś znaczy), zazwyczaj nieco zużyta etykieta free jazz ma też zastosowanie. I choć nazwiska muzyków się powtarzają, nie ma tu mowy o rzępoleniu tego samego, odsmażaniu kotletów. Wśród CD z tą niełatwą muzyką znajduje się chociażby coś takiego jak Spontaneous Live Series 007: El Pricto Electric Guitar Quintet, będące improwizacją na pięć gitar (jedna z nich należy do wspomnianego Doskocza).

Low Vertigo tworzą: Diego Caicedo (gitara elektryczna, Hiszpania; też gra na 007), Gonçalo Almeida (bas elektryczny, Portugalia) oraz Vasco Trilla (bębny, Hiszpania). Tego ostatniego miałem okazję zobaczyć w ubiegłym roku na żywo w katowickim NOSPR-ze, gdy towarzyszył Annie Kaluzy, Arturowi Majewskiemu i Rafałowi Mazurowi. Akurat siedziałem w miejscu idealnym do tego, by zobaczyć, jaką robotę perkusyjną wykonuje Trilla, robiący wrażenie gościa, który umiałby coś wyczarować przy pomocy patyczków do uszu i podstawki pod kufel do piwa.

Włączyłem Spontaneous Live Series D01 („D” stąd, że co miesiąc będzie wychodzić w tej serii jakiś materiał w wersji cyfrowej) bez znajomości wcześniejszej, studyjnej płyty Low Vertigo, wydanej w 2019 r. przez Multikulti Project. No i zaskoczenie, bowiem miałem wrażenie, że leci koncert starego Earth. Przy pierwszych dwóch przesłuchaniach koncertu miałem wrażenie, że zespół Dylana Carlsona jammuje z Fire! (mimo braku saksofonu w Low Vertigo przyszedł mi na myśl skład Matsa Gustafssona).

Brzmienie jest potężne. Żałuję, że nie byłem na tym koncercie (pewnie fajnie było w kwietniu 2019 r. poczuć w trzewiach ten bas lecący od 13’40” albo zaliczyć około 17. minuty wygenerowany przez trio wpierdol). Żałuję też, że nie wyszedł na CD albo winylu. To jest po protu miód na uszy: Caicedo (zwłaszcza jego gitara brzmi fantastycznie), Almeida i Trilla wwiercają się w czaszkę, a ty prosisz o więcej.

Tu pojawia się pytanie o długość materiału, który trwa trochę ponad 27 minut: w sam raz czy za krótko? To chyba trochę jak czepianie się piłkarza, że sam pokonał bramkarza, choć mógł podać do lepiej ustawionego kolegi. Ważne, że wpadło.

Słuchałem nowej, koncertowej płyty Ecstatic Vision (zresztą bardzo dobrego zespołu, cieszę się na ich krakowski koncert). Live in Dunajam brzmi przy Spontaneous Live Series D01 Low Vertigo jak Zielone Żabki.

I jeszcze plus za grafikę Witolda Oleszaka.

%d blogerów lubi to: