guiding lights – the document [instant classic, 2024]

guiding lights

instant classic

W tym roku raczej daję sobie siana z recenzjami nowości płytowych. Dla Guiding Lights robię wyjątek, bowiem kiedyś, przed koncertem w Krakowie, gitarzysta zespołu podzielił mój pogląd na temat możliwości intelektualnych przedstawicieli pewnej subkultury odzieżowej.

(o)(o)

Możesz grać muzykę, która swój najlepszy czas miała w latach 90. XX wieku, a u siebie robić i tak za zespół oryginalny. No bo ile kapel określanych jako mathrockowe dorobił się nasz piękny kraj?

Nie byłem wielkim fanem mathrockowej odsłony Guiding Lights (przed nią to trio grało inaczej). Podobało mi się to granie, ale czegoś mi w nim brakowało, więc do ok for now i Cold Reading chyba nie wracałem. Podobał mi się wspomniany koncert w Bazie, ale dużo bardziej przypadło mi wtedy do gustu Columbus Duo (duet braci Swoboda wydał zresztą split z bohaterami tego postu). Tak więc bez wielkiego przekonania, z myślą, że pewnie nie bardzo zachce mi się o nim pisać, włączyłem najnowszy materiał zespołu, The Document.

(o)(o)

The Document Guiding Lights – math-, a może post-rock? Wiele zespołów jest tagowanych i tak, i tak i myślę, że nasze odchodzące na emeryturę trio też można przerzucać między tymi dwoma szufladkami. Chwilami to, co grają na The Document Joanna Świderska (bas), Piotr Mączkowski (perkusja) i Łukasz Ciszak (gitara, elektronika) kojarzy mi się chociażby z Tortoise. Czasem mam też to przyjemne uczucie, że muzyka Guiding Lights coś mi przypomina – coś fajnego, ale nie wiem co (np. gitara otwierająca Almerę). Tak, The Document to dla mnie zdecydowanie bardziej post- niż math rock.

Na marginesie, tag „post-rock” nie pojawia się na Bandcampie zespołu, mamy za to „death metal”. Swoją drogą, w dniu, w którym słuchałem nowej płyty Guiding Lights, nie odmówiłem sobie wpierw deathmetalowwgo arcydzieła – For Victory Bolt Thrower. Nie kolidowało.

(o)(o)

Nad pożegnalnym materiałem warszawiaków unosi się aura nie tyle smutku, co zadumy. A może tylko sobie to wmawiam, mając świadomość, że zespół kończy działalność, zwłaszcza że leci teraz świetny, energetyczny Covert Operations i mam ochotę skasować zaczęty akapit.

Tak czy siak, Guiding Lights żegnają się swoją najlepszą płytą (o tym, dlaczego to koniec, można poczytać na Bandcampie), a ja kończę tę krótką recenzję z przekonaniem, że nieraz do The Document wrócę.

Cały materiał, nagrany przez Michała Kupicza i Ciszaka, świetnie brzmi (np. te bębny jak z Electrical Audio w trzecim numerze) – o tym też trzeba wspomnieć, choć to przecież żadna niespodzianka.

(o)(o)

The Document pokazuje, że polski zespół może grać niczym najlepsi przedstawiciele amerykańskiego minimal rocka i jednocześnie brzmieć naturalnie, nie jak podróbka. Szkoda, że Guiding Lights przechodzą do historii, bo ta płyta każe myśleć, że najlepsze byłoby przed nimi.

(o)(o)

Jedyny fizyczny nośnik, na jakim ukazała się opisywana pozycja fonograficzna, to kaseta (35 zł).

motrforstaerkr – tester 1-6 [1999/2000] / leonard freed

linki w komentarzach / links in comments

soundcloud

Będąc w kwietniu w krakowskim RE na koncercie Titanic Sea Moon, zauważyłem na ścianie plakaty ze starych koncertów, m.in. Ewy Braun w towarzystwie czegoś, czego nazwy nie zapamiętałbym przez najbliższe dziesięć tysięcy lat. Zrobiłem więc zdjęcie, na którym możemy przeczytać, że z twórcami Sea Sea zagrał duński zespół Motrforstaerkr. Trasa objęła pięć miast.

Z miejsca zacząłem szukać czegoś na temat Motrforstaerkr. Soulseek – zero odpowiedzi, Discogs – „we couldn’t find anything”. Ale jest Soundcloud, a na nim profil pn. baandoptager i epka Duńczyków wraz z bonusami. Pomyślałem więc, że wrzucę ją na blog (to, co dało się ściągnąć bezpośrednio, ma bitrate 320 kbps, to, co musiałem „kraść” za pomocą specjalnej strony – 128 kbps).

Ta muzyka z pogranicza post-, math- i noise rocka, jak to mówią, broni się po latach. I to jak (tu powinien być wykrzyknik, ale jakoś mnie wykrzykniki żenują). Aż szkoda, że zespół przepadł, nic po sobie nie zostawiając. To znaczy płytę nagrali, ale czy ktoś ją wydał?

Za nickiem baandoptager kryje się perkusista Motrforstaerkr, Alf Lenni Erlandsen, od którego dowiadujemy się, że sam fizycznego nośnika nie ma, że zamieszczona grafika nie jest okładką epki, że materiał został nagrany w latach 1999/2000 (chyba), a za Rehash/Remix odpowiadał gitarzysta Michael Mørkholt. Skład uzupełniał drugi gitarzysta, Theis Boysen Hansen.

Warto poszperać w profilu baandoptagera. No i posłuchać zespołu z Aalborga. Dla mnie to hit i najlepsza rzecz, jaką wyniosłem z kwietniowego koncertu TSM (i Rozwodu). Ale spoko, później, 1 lipca, widziałem chłopaków w Katowicach i zagrali wspaniale.

Pytam o Duńczyków Rafała, wtedy basistę Ewy, dziś TSM. Pisze, że EB robiła im trasę w Polsce, a ci w rewanżu koncerty w Aalborgu i Aarhus. „Byli bardzo wyluzowani”. To zupełnie jak ja. Wyluzowany, wrzucam te świetne nagrania.

(o)(o)

Leonard Freed – brooklinczyk z Magnum Photos, niedoszły malarz. Nie do sprawdzenia, ale chyba dobrze się stało.

that’s how i fight – movement two [zoharum; 2023]

that’s how i fight

zoharum

autor grafiki (pięknej!) : Wojciech Stefaniec

Post-rock, echa ambientu i industrialu, bonus w postaci wokalu Paulusa von Kinsky’ego, dzięki czemu That’s How I Fight przez chwilę przypomina starych Swansów (ktoś może powiedzieć, że wokalista zespołu Kinsky swoim głosem burzy klimat płyty, ale ja uważam, że to dobrze; niech burzy) – tu jest tyle atrakcji i wszystko tak dobrze brzmi, że od razu powinienem się Movement Two zachwycić, napisać o niej, sprawdzić, czy nie powtarzam tych samych tekstów, co ostatnio, i wrzucić na blog. Ale – jakoś nie umiałem pokochać tej płyty.

Chciałem napisać, że jest to „ciekawy materiał” (bo dzieje się tu wiele, a nie mamy do czynienia z bezsensownym miszmaszem). Przyszło mi jednak do głowy, że w tekstach typu „to jedna z najciekawszych płyt tego tygodnia/miesiąca/kwartału” jest coś lekko udupiającego. Jakby recenzent dopowiadał w myślach: „OK, nareszcie mam to za sobą. Teraz mogę posłuchać czegoś, co naprawdę sprawia mi przyjemność”. Ciekawy to jest fakt, że gówno pingwinów emituje pokaźne ilości gazu rozweselającego, którym te bezlotki potrafią strzelać prawie na metr. Ale słowo „ciekawy” w kontekście muzyki to, zdaje się, taki sam komplement jak „ładny”.

No więc tak sobie tego That’s How I Fight słuchałem, z jednej strony w ogóle się nie nudząc (a z sześciu numerów najkrótszy trwa 8’03’’), a z drugiej – zastanawiając się, czemu nie zachwyca.

Po wave’ach włączyłem Movement Two z CD i ożywiłem się, gdy usłyszałem fragment, który zabrzmiał mi, jakby Talk Talk zaczęli grać industrial na swój niepowtarzalny sposób. No i znów, kolejne próby. Wszystko mi się podoba: to, co wyżej, ale dochodzi też przecież ambientowa gitara Sulika, przypominająca o jego Titanic Sea Moon (i w jednym przpadku o piosence TSM (OM) nie się martw), który to zespół potrafi wyczarować to i owo, zarówno na dwóch studyjnych płytach, jak i na koncertach.

Są też inne atrakcje: jak głos Kinsky’ego jakby nieproszony burzy klimat płyty (choć pasuje do konkretnego utworu), tak też zachowuje się wspaniale brzmiący bas Maćka Wasilewskiego, dość brutalnie wchodzący w 10 (Raróg) i 5.

Zresztą taka jest ta płyta: jakby That’s How I Fight chciało powiedzieć, że ładne wygrywa nie tyle z brzydkim, co z brutalnym. Przykład na to mamy w pierwszym utworze na płycie, 14 (kto wymyślał tytuły?), gdy przyjemny (zbyt przyjemny?) klawisz zostaje nagle spacyfikowany przez uderzenie perkusji na zasadzie „co za dużo, to niezdrowo”. Albo ta ambientowa gitara (znów zbyt miło?), nagle zduszona w 5 przez bas i bębny. Bywa też inaczej: gdy na koniec 16 wygrywa spokój.

Choć zespół porusza się po różnych stylistykach, wytrąca z równowagi, przeskakując płynnie z ładnego w brzydkie, to jednak płyta jest spójna; nie masz wrażenia, że to groch z kapustą, ugotowany podczas kilku sesji w różnych miejscach. Tak czy siak, wolę chyba każdy numer z osobna niż cały materiał. Najbardziej chyba polubiłem 9. Straszy tak, że mógłby polecieć w ósmy odcinku trzeciego sezonu Twin Peaks (czy ambient otwierający następujący po 9 16, nie każe pomyśleć o Laurze Palmer?).

Nie zakochałem się w Movement Two, ale widzę, że przesłuchałem ją – nie będąć masochistą – jedenaście razy.

Movement Two ukazała się nakładem Zoharum (CD). Zespół tworzą: Gosia Florczak (syntezator, sampler, akordeon), znana z Rigot Mortiss; Piotr Sulik (gitara, wokal, loopy), znany z Titanic Sea Moon, Ewy Braun i Guerniki y Luno; Jacek Sokołowski (perkusja), znany z Rigor Mortiss, Hazael i Lorien oraz Maciek Wasilewski (bas).

borderline collie

bandcamp

facebook

Siedziałem sobie wczoraj przy kompie i nagle w mym łbie wyświetlił się napis BORDERLINE COLLIE. Przypomniałem sobie, że był taki zespół, że miał kapitalną nazwę (która z wiadomych względów średnio się pozycjonuje), że mi się podobał i że pisałem o nim na blogu. Jak się okazało, zostałem poproszony swego czasu o opinię na temat drugiej płyty duetu z Wrocławia. Było to w roku 2014, więc pojawiła się mało odkrywcza myśl: „Ale ten czas…” …powiedzmy, że leci. Nie wiem, niestety, co napisałem, bowiem na swoim blogu widzę tylko nieczynny link do strony Wrocławskiej Sekcji Alternatywnej.

Włączyłem II i muszę napisać, że ten materiał (który wrzuciłem – może niezbyt sensownie, ale niech sobie tam siedzi – do folderu z polskim post-rockiem), podoba mi się dziś jeszcze bardziej niż niemal dekadę temu. Lo-fi, improvised doom country, dark blues – minimal wysokiej próby, wydany przez BDTA.

Na Bandcampie jest też pierwsza płyta Borderline Collie. Obie do ściągnięcia za darmo.

PS Jednak recenzja się znalazła. Podziękowania należą się znanemu animatorowi kulturalnemu, Pawłowi Irkowi.

pluramon – pick up canyon [1996] / nicki prideaux

pluramon

mille plateaux

KIRA_marcus 005

Mille Plateaux dla wielu jest pewnie wydawnictwem kultowym. Rafał Księżyk w latach 90. odmieniałby tę nazwę przez wszystkie przypadki. Gdyby odmieniała się przez przypadki. Na tym blogu pojawia się po raz pierwszy.

Po raz pierwszy za sprawą Marcusa Schmicklera, człowieka wielu aliasów, i jego pierwszej, rewelacyjnej (najlepszy utwór to chyba Planet) płyty nagranej pod szyldem Pluramon. Na Pick Up Canyon trafiłem pewnie dlatego, że występuje tu gościnnie, w miniaturze Peak, Jaki Liebezeit z Can.

Ktoś może zapytać: „Co w tym wielkiego? Facet pojawia się na chwilę”. To ja powiem: „Gdyby Liebezeit przechodził 20 lat wcześniej sto metrów od studia, w którym nagrywałeś płytę, byłaby to dla ciebie nobilitacja” (Spokojnie, nie podniecaj się tak).

IDM, Post Rock, Minimal, Electro, Avantgarde, Experimental, Abstract, Instrumental – po tagach, które ktoś dopisał do Pick Up Canyon na Discogsie, widać, że Schmickler nie gra muzyki, którą da się łatwo zaklasyfikować, choć kiedyś, jeśli dobrze pamiętam, załatwiało się sprawę post-rockiem.

U nas ten materiał wyszedł na kasecie wydanej przez Sound Improvement, które poza Pluramonem mogło się pochwalić licencjami płyt The Sea and Cake, Mouse on Mars, Tortoise czy The For Carnation (fajnie, nie?). Jeżeli chodzi o polskie zespoły, label Tomasza Szwałka wydał Blimp oraz Low Key – w 2019 r., po latach przerwy od ostatniej wypuszczonej płyty. Im dłużej istniał Sound Improvement, tym mniej ciekawe – poza wyjątkami – rzeczy wydawał, ale o większym potencjale komercyjnym.

Dzieki Bôłt Records ukazała się płyta Mimeo, projektu, w który – obok np. Fennesza – zaangażowany był nasz bohater. Pewnie ma on więcej związków z naszym pięknym krajem.

Zdecydowanie godny polecenia jest również drugi album wydany dla Mille Plateaux, Render Bandits.

Trzecia płyta Pluramona, Bit Sand Riders, zawiera (podobnie jak epka Reservoir) remiksy m.in. Mogwai i Lee Ranaldo. Czwarta, Dreams Top Rock, to krok w stronę shoegaze’u i popu. Atrakcją jest gościnny udział (i to nie symboliczny) Julee Cruise, ale mnie się to o wiele mniej podoba niż muzyka z dwóch pierwszych płyt. Piąty i ostatni materiał, The Monstrous Suplus (znów z Cruise, ale też z drugą wokalistką, Julią Hummer; sam Schmickler również próbuje czarować swym głosem) można by otagować jako indie pop.

Bit Sand Riders i The Monstrous Suplus wydało Karaoke Kalk.

Jak widać, od pierwszej do ostatniej płyty Pluramon przeszedł długą drogę, i aż dziwne, że wszystkie nagrał pod jednym nickiem.

***

Nicki Prideaux – Australijczyk mieszkający w Paryżu. Świetne zdjęcia. Również wśród komdercyjnych fotek zdarzają się perełki. Czasem zresztą można by je wrzucić do kategorii Personal.

pavo – pavo [1999] / todd hido

discogs

Minimalistyczne granie bez wokali, krótka, nieefektowna nazwa zespołu, będąca też tytułem płyty, oszczędna okładka (inna do CD, inna do winylu). Pavo to była grupa, której muzyce raczej nie musiała towarzyszyć feeria świateł.

Niewiele też wiadomo o muzykach tworzących zespół, Jasonie Hammonsie i jego imienniku Hendersonie. Pierwszy grał w zespole Midnight Movies, co robił drugi – nie mam pojęcia. Gdyby ktoś wiedział coś więcej o tym składzie z Austin, niech zostawi kometarz.

Jedyny LP zespołu wyszedł nakładem wytwórni z Guilford, Works and Words Rejected, której strona już nie działa. Szukając czegoś o Pavo w necie, łatwiej trafić na jakiegoś DJ-a albo firmę zajmującą się paszą dla koni.

Gdyby ktoś wiedział coś więcej o tym zespole z Austin, proszę o zostawienie komentarza.

Znalazłem taką notkę:

„The debut LP by this Austin, Texas duo is a soon-to-be post-rock classic created from a carefully structured blend of guitar, drums, tape loops, and treatments. Pavo deliver their 10 emotionally charged pieces, performed with delicate and loving care. Think Mogwai, Aerial M, Tortoise, etc. in their gossamer thin moments”.

Trochę przesadzona, choć to bardzo dobra płyta. No i to Tortoise wrzucone od czapy.

Warto też poznać, głównie z uwagi na Pavo, split z Rhythm of Black Lines.

***

Todd Hido

Mam poważne wątpliwości, czy ostatnie zdjęcie jest autorstwa Todda Hido. W każdym razie tak było podpisane na Twitterze.

Nienawidziłem, kurwa, grać na flecie. Pamiętam, że moją nauczycielką była pani Myszor, mama gościa z Myslovitz. Niestety, nie przedstawiła tego sposobu gry na tym instrumencie.

boro/sull. – the flat parts of the day [2022]

bandcamp

!!!ZESPÓŁ SZUKA WYDAWCY NOŚNIKA FIZYCZNEGO!!!

A miało być Borowski / Sulik. Poważnie niczym w jazzie.

Bartosz „Boro” Borowski (min. rewelacyjne Lonker See [obecnie w zawieszeniu] i Why Bother?) oraz Piotr Sulik (kiedyś m.in. prawdziwa niczym ból zęba Guernica Y Luno i „najlepszy zespół w Europie” – Ewa Braun, dziś chociażby niezwykła formacja Titanic Sea Moon) – możemy więc mówić o „supergrupie” (albo raczej „superduecie”). Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że supergrupy często bywają atrakcją na miarę mysłowickiego dworca PKP albo zejścia po ziemniaki do piwnicy. Jak jest tym razem?

Spotkałem się z opinią (konkurs z nagrodą: zgadnij, czyja to opinia, a podaruję ci kota, który wysikał się na mój winyl Ritual de lo habitual Jane’s Addiction), że „w chuj takich płyt, a to jedna z tysięcy”. No i że za jakiś czas nie będzie się o niej pamiętać. Z drugą opinią mogę się zgodzić. W końcu kto dziś pamięta chociażby o wspólnej płycie Omara Rodrígueza-Lópeza i Johna Frusciante, absolutnie wspaniałej rzeczy w poniekąd podobnym klimacie, co nagrania Borowskiego i Sulika. Muzyki tyle wokół, że można oszaleć.

Jeśli to coś warte, z pierwszą opinią się nie zgodzę. „W chuj takich płyt” słyszałem i w „tej jednej z tysięcy” dostrzegam coś, czego większość nie ma (bo po prostu nie ma; a może, lecz nie poświęciłem należytej uwagi, bo akurat miałem ochotę na Immolation albo Red Hot Chili Peppers, nie na ambienty – nieważne). Coś, co przykuwa uwagę i uruchamia wyobraźnię.

Niestety artyści nie przysłali w celach promocyjnych żadnego współnego zdjęcia, więc wrzucam kibiców Senegalu z trwających MŚ. „Lwy Terangi” niestety poległy w starciu z „Lwami Albionu”

The Flat Parts of the Day… Podoba mi się klimat całości – jakby z postapokaliptycznego (space) westernu. Już psychodeliczny, „pustynny” „otwieracz”, 1:00 a.m. (mocno z czymś się kojarzący, lecz nie wiem z czym) wprowadza w ów klimat – klimat soundtracku do nieistniejącego filmu.

Te psychodeliczno-postrockowe (też ambientowe i bodaj raz prawie noise’owe) dźwięki zostały wygenerowane przez Borowskiego i Sulika przy użyciu czterech wzmacniaczy, dwóch gitar, loopów, efektów gitarowych wszelkiej maści, slide’u i być może nawet śrubokrętu. Ten nie w stu procentach potwierdzony śrubokręt brzmi groźnie, ale całość jest zaskakująco przystępna. To płyta, dzięki której raczej odpłyniesz (czy może, nawiązując do nienakręconego westernu, zgubisz się w kosmosie albo zjesz kaktus na prerii), niż sięgniesz po środek przeciwbólowy.

Jeśli coś mi tu nie pasuje, to czasem (rzadko, bo rzadko, lecz się pojawia) nieco banalna, kojarząca się z post-rockiem à la Mono, gitara (na marginesie, na żywo Japończycy miażdżą). No i „zamykacz”, 7:00 a.m., mógłby być ciekawszy, jednak to, że nagle się urywa, daje ciekawy efekt końcowy.

Wychodzi na to, że jest szansa, iż przynajmniej jedna osoba o The Flat Parts of the Day będzie nawet po dwóch latach pamiętać.

Acha. I tak sobie myślę, że skoro czasem dźwięki z tej płyty z czymś mi się mocno kojarzą, ale nie wiem z czym, to pewnie chodzi najzwyczajniej w świecie o to, co wcześniej, na innych płytach, zagrali Bartosz Borowski i Piotr Sulik.

I jeszcze jedno, mało istotne. Czasem wydaje mi się, że wymyślanie tytułów utworów instrumentalnych jest pozbawione sensu, ale potem przypominam sobie, że przecież mamy takie kawałki bez wokali jak Chłopek z Lego napił się prądu czy I Love You, I’m Going to Blow Up Your School, i stwierdzam, że sens jednak jest. Duet Boro/Sull. poszedł na łatwiznę, ale łatwiznę pomysłową (oksymoron?) – że tak to ujmę.

ativin – german water [1997] / francis giacobetti

linki w komentarzu / links in comments

facebook

bandcamp

secretly canadian

discogs

Zespół Chrisa Carothersa i Dana Burtona (obaj z Early Day Miners) plus różni perkusiści (na „German Water” gra Rory Leitch, też z EDM; był zresztą– wraz z Carothersem – współzałożycielem Ativin).

Trzy albumy, dwie epki, jeden singiel. Nie licząc pierwszego materiału, epki „Pills Versus Planes” wydanej przez Polivinyl, wszystko nagrali dla Secretly Canadian.

Nie mam pojęcia, skąd taki tytuł płyty – „German Water”. Udało mi się znaleźć informację, że Niemcy ponoć słynęli z kranówy wysokiej jakości.

Muzyka to post-rock (słychać Slint – ze „Spiderland”, choć jest taki moment, który przywodzi na myśl „Tweez”), z naleciałościami math-rocka i emo (ale delikatnymi). Ot, lata 90.; tu we wspaniałym wydaniu. Takie granie chyba nigdy mi się nie znudzi.

CD niby do kupienia w ludzkiej cenie (ze Szwecji, jest na Discogsie), gorzej z LP, bo tu Niemce życzą sobie 50 euro.

W 2004 roku Ativin – w składzie: Burton, Carothers i Mark Rice – nagrał coś, co nazywa się „’Night Mute’ Live Practice Recording”, i jest za darmo do ściągnięcia z Bandcampa.

W 2021 r. panowie skończyli nowy materiał, „Austere” (z Chrisem Brokawem na bębnach). Podobnie jak pierwszą ep-kę, pod okiem Steve’a Albiniego. Nie wiem, czy i kiedy oraz gdzie ta płyta wyjdzie (od paru miesięcy ani na Facebooku, ani na Instagramie nie ma żadnych informacji na ten temat; ani na żaden inny).

(o)(o)

Francis Giacobetti

Chyba padła mu normalna strona i jest tylko Instagram. Kapitalne zdjęcia. Trudno zrobić selekcję, więc wrzucam więcej niż zazwyczaj.

Ma też na koncie jeden film, „Emmanuelle 2”, stąd zdjęcie z Sylvią Kristel.

columbus duo – suprematist [fonoradar records; 2022]

columbus duo

fonoradar

Zdjęcie z koncertu w Łowickim Ośrodku Kultury

Bracia Swoboda do leniwych chyba nie należą. Dość regularnie, od lat, wydają płyty, a teraz w pewien sposób zatoczyli koło, bowiem „Suprematist” z wszystkich nagrań Columbus Duo (Ireneusz Swoboda – perkusja, Tomasz Swoboda – głos i gitara) najbardziej przypomina (przypomina o tyle, o i ile – jest po prostu najbardziej rockowa z dyskografii duetu) Thing (w nim Irek grał na basie, Tomek robił to, co teraz, a za bębnami siedział Tomasz Piotrowski) – wybitny zespół noiserockowy, który nagrał dwie, wznowione niedawno – przez Extinction i Fonoradar – płyty: „Rudder” (1997 r.) oraz „Killwater” (2000).

Przypomnienie o Thing przy okazji nowego materiału Columbus Duo to banał (jak pisanie o Ewie Braun w kontekście Titanic Sea Moon), ale chyba trzeba było to zrobić.

***

Zastanawiałem się, przy okazji której płyty Columbus Duo pisałem, że panowie w swych eksperymentalnych poszukiwaniach dochodzą powoli do ściany. Okazało się, że przy „Expositions” z 2014 r. (aż się wzdrygnąłem, zdając sobie sprawę, że tak szybko minęło tych osiem lat). Przez ten czas muzyka duetu stawała się coraz mniej nieprzystępna, ewoluując do noise rocka ożenionego z post-rockiem. Warto przypomnieć, że takie granie pojawiło się już na splicie z Guiding Lights.

***

Mamy więc na „Suprematist” noise rock ożeniony z post-rockiem – zdecydowanie powyżej średniej. Z francuskim wokalem, który dodaje tym utworom… No, czego dodaje? Raczej nie egzotyki, bo to jednak francuski, nie pendżabski. Może słowo „oryginalności” będzie OK.

Gdy słucham niezwykle przyjemnego dla ucha głosu Tomka Swobody, zapodającego francuskie teksty (czemu nie można ich przeczytać?!), żałuję, że będąc wielkim fanem francuskiego kina, nigdy nie nauczyłem się języka kraju Malle’a i Truffaut. A miałem nauczycielkę w ogólniaku francuską niczym Catherine Deneuve (choć pozbawioną jej urody). Cóż, lenistwo wzięło górę.

Tak, ten francuski to duży plus Columbus Duo. Tak jak angielski wokal Tomka w Thing mógłby być głosem seryjnego mordercy, tak „Francuz” z „Suprematist” chyba ma ochotę sprzątnąć Macrona. Albo jeszcze lepiej: Marie Le Pen.

Można by nawet spróbować sprzedać duet tworzony przez braci Swobodów jako jeden z najlepszych, jeżeli nie najlepszy, zespół gitarowej alternatywy znad Sekwany.

Tak, słucham takiego „Allez” i stwierdzam, że wiele więcej mi nie trzeba.

***

Teraz minusy.

1. Kawałki na CD lecą w niewłaściwej kolejności, dzięki czemu poczułem się jak za starych dobrych czasów, gdy Takt, MG czy inni piraci piosenki na kasetach układali nie w zgodzie z oryginalną kolejnością, lecz tak, by się zmieścić na stronach taśmy. W przypadku „Suprematist” trzeba zaprogramować odpowiednią kolejność piosenek w odtwarzaczu albo… słuchać jak leci.

2. Dziwnie, jak na mój gust, brzmią w niektórych kawałkach bębny (słychać to zwłaszcza w ostatnim, „Interiors”). Na pewno odrobinę bym je przyciszył. Właściwie chyba tylko w „Rite” brzmią idealnie. Swoją drogą, rytmy wygrywane przez Irka Swobodę bywają niezwykle ciekawe, czego bodaj najlepszym przykładem jest fantastyczny „Minimal”.

***

Nie wiem, która wersja Columbus Duo jest lepsza: eksperymentalna czy rockowa. Obecna na pewno jest bliższa memu sercu.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

PS Dobrze prezentuje się koszulka z okładką płyty. Polecam mimo specyficznego koloru.

PPS Trzeba też jasno dodać, że Columbus Duo to świetny zespoł koncertowy. Jeden z tych, dzięki którym zweryfikowalem opinię, że nie ufam kapelom bez basu.

titanic sea moon – titanic sea moon [2022; fonoradar records]

titanic sea moon

fonoradar records

Z wiekiem gust się wyrabia (chyba), lecz płyty coraz rzadziej wywołują prawdziwie gówniarskie emocje; rzadko pojawia się ten dreszcz, który dawno temu towarzyszył poznawaniu The Velvet Underground czy Minor Threat.

W ciągu ostatnich pięciu lat bodaj dwa albumy zafundowały mi prawdziwy emocjonalny powrót do przeszłości: posthardcore’owy wykurw Hot Snakes na „Jericho Sirens” (2018) oraz „Exit No. 2020” Titanic Sea Moon. Kalifornijczycy przypomnieli mi o mnie, który kiedyś imaginował sobie, że może np. spakować się i przenieść na drugi koniec świata, a w najbardziej ekstremalnych sytuacjach nie dostać nawet po ryju, a TSM – o kimś, kto wolał siedzieć w domu i sprawdzać, czy lepsi nasi: np. Wojciech J. Has i Jerzy Kawalerowicz, czy może Francuzi: François Truffaut i Louis Malle. Albo nasze: Pola Raksa i Beata Tyszkiewicz kontra Francuzki:  Brigitte Bardot i Simone Signoret. W sumie filmy też wciąż wzbudzają emocje (ostatnio największe chyba „Sound of Metal”), do Hot Snakes i TSM dołożyłbym jeszcze Lotto i zapewne parę innych rzeczy, więc może nie jest wcale źle.

Nieważne. W tym może niezbyt sensownym wstępie chciałem przekazać, że cieszę się z tego, iż na stare lata mogłem poznać zespół, który jest dla mnie istotny; na którego koncerty chce mi się jeździć.

***

Nowa płyta Titanic Sea Moon mogła niepokoić. Po pierwsze – trwa 77 minut. Kto potrafi nagrać coś, co trwa godzinę z kwadransem, i nie nudzi? Po drugie – jeśli ktoś chciałby znaleźć słaby punkt w występach zespołu na żywo, mógłby wskazać na wokale (zwłaszcza ten perkusisto-wokalisty). A na „Titanic Sea Moon” pojawiają się one w sześciu na dziewięć utworów.

Piotr Sulik wokalnie nie do końca uniósł ciężar – świetnego zresztą – otwierającego płytę „Drobnego piachu” (tekst Grzegorza Kaźmierczaka), wokal Dariusza Dudzińskiego w „Maści na szczury” bardziej pasowałby do jego solowego projektu Przyzwoitość; sprawia, że ten utwór nie pasuje do całości. Poza tym, jeśli chodzi o śpiewanie, jest OK.

***

Piosenek jest dziewięć. Zagrało je pięć osób: Piotr Sulik (gitara, wokal), Rafał Szymański (bas) i Dariusz Dudziński (perkusja, wokal); z gościnnym udziałem Pawła Nałyśnika (saksofon tenorowy) oraz Małgorzaty Florczak (akordeon; gra z Sulikiem również w That’s How I Fight). Piosenki są jak Jeanne Moreau w „Windą na szafot”, Barbara Brylska w „Późnym popołudniu” albo Maurice Ronet w „Błędnym ogniku” czy Leon Niemczyk w „Pociągu”. Piękne i niepokojące.

***

Być może faktycznie jest tak, że 77 minut to zbyt długo, bowiem cuda zaczynają się od piątego utworu, „Przeciwko śmierci” (co prawda czwarty, „Fucked by the Sun”, to dobry wstęp do owych czarów).

„Exit No. 2020” była bardziej spójna niż „Titanic Sea Moon”, która z kolei jest bardziej emocjonalna (nie na darmo Szymański określił to granie jako „soul”) – nie wiem, co lepsze.

Ta mikstura post- i krautrocka oraz psychodelii wchodzi w rejony zarezerwowane dla największych. Trio czerpie pełnymi garściami z tradycji gitarowego grania, lecz ani przez sekundę nie masz wrażenia, że to jakiś wieśniacki revival czegoś tam czy cytaty z wielkich zespołów z dawnych lat. „Titanic Sea Moon” brzmi na wskroś współcześnie. I ani przez chwilę, słuchając tego, co nagrało słupskie trio, mimo że – jak wspomniałem czerpie z tradycji, nie wymyśla Bóg wie czego – nie myślę o innych kapelach. Leci TSM. Kropka.

Dudziński jest wspaniałym perkusistą, jednym z najlepszych, jakich miałem okazję słuchać. Sulik (gitara) kapitalnie operuje między noise’em a psychodelią. Najjaśniej świeci gwiazda Szymańskiego (bas), który gra – niech stracę, używając takiego porównania – z czułością, jakby głaskał ukochanego, schorowanego psa. Biorąc pod uwagę moje uwielbienie dla psów, trudno o większy komplement.

O wyobraźni muzycznej trójki dżentelmenów tworzących Titanic Sea Moon można by zresztą długo pisać. Wsłuchajcie się chociażby w „pustynny”- nomen omen – „The Sahara Beat”.

***

Cóż tu więcej pisać? Jeśli nie trafią do ciebie takie utwory jak „Niepocieszony” czy „Mały podróżnik”, masz – jak to ujął pewien legendarny bramkarz, który nie poradził sobie z przegraną w półfinale Ligi Mistrzów, więc niesłusznie zwalił winę na sędziego – „śmietnik zamiast serca”.

„Titanic Sea Moon” jest też bardzo dobry w warstwie lirycznej. Kaźmierczak to, wiadomo, ekstraklasa, lecz do mnie trafia najbardziej prosty i pomysłowy „OM (nie się martw”) – głos w kwestii męskiej wrażliwości w dzisiejszym świecie. I za to również wielki plus dla zespołu.

PPS Materiał na razie dostępny jest tylko na CD, lecz ukaże się również na winylu.

PPPS Nietaktem byłoby nie wspomnieć, że płyta świetnie brzmi. Nagrano ją w Hagal Studio.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)