melisa – zasługuję na istnienie [koty records; 2022]

melisa

koty records

Ładnych parę lat temu pokładałem wielkie nadzieje w polskim, gitarowym graniu na podstawie tego, czym częstowały takie zespoły, jak The Spouds, Melisa czy Brooks Was Here. Po części wynikało to z początkowej nieświadomości, że to ekipy powiązane personalnie, więc nie mógł stać za tym jakiś szerszy trend. Wtedy też nie do końca sobie to uświadamiałem, ale być może lekkie przecenienie ich – było nie było, bardzo dobrych – nagrań (choć gdy teraz przypomniałem sobie pierwszy, noisepunkowy materiał Melisy, „Dla Melizy”, myślę, że może jednak ja tu nikogo nie przeceniałem…) wzięło się z faktu, że wymienione grupy stanęły przeciwko biedzie polskiego punka i hardcore’a; nie były ową biedą obciążone ani muzycznie, ani mentalnie. Stanęły przeciwko nędzy chujowego brzmienia, banalnych kompozycji, protekcjonalnego (a może raczej wzgardliwego) przekazu i – last but not least – ogólnej, punkowej głuchocie, dzięki której publika zawsze tłumniej przyjdzie na – dajmy na to – Eye for an Eye niż na Titanic Sea Moon, Columbus Duo czy… Melisę.

Wracając do owego protekcjonalnego przekazu – do granic został on chyba doprowadzony w kawałku Dezertera „Hodowla głupków” z płyty „Mniejszy zjada większego”. Jakże inaczej wypadają teksty Melisy czy Brook Was Here z ich „polskiej” płyty przy tych pisanych ex cathedra tekścidłach, traktujących słuchacza jak debila, który dowiaduje się, że jest nim, debilem, bo ogląda w telewizji nie te programy, które powinien.

Tak, teksty na „III” były miłą niespodzianką, zwłaszcza gorzkie „Lunaparki” („Kanały dzisiaj piękne, mogę być tu przez cały dzień / Przepaski, panny wyklęte, słucham płyt de press / Tacy sami, tacy sami / Strzelanie dzisiaj jest piękne, od rana ktoś bawi się / Maleo otwiera kopertę do jutra ma za co jeść”), przypominające nieco Świetlickiego, który robił sobie jaja z nie kogo innego, jak Malejonka: „Dzisiaj dostałem list od papieża / Pisze, że we mnie wierzy / Dzisiaj dostałem list od papieża / Pisze, że jestem niezły”).

Podobnie jest na nowym wydawnictwie Melisy (Marcel Gawinecki – bas, Mateusz Romanowski – gitara i głos, Antoni Zajączkowski – bębny), mającym dość (tu zabrakło mi przymiotnika; możecie sobie go dodać) tytuł „Zasługuję na istnienie”. Słowa napisane przez Romanowskiego zostają w głowie („chciałeś pluralizm / a stałeś się nami”), a ja mam przyjemne wrażenie, że nikt mnie nie poucza; że pisał je ktoś, kto po dyskusji nie podejmuje niezwykle radykalnego kroku, jakim jest usunięcie ze znajomych na fejsie.

Dobrze to też brzmi (nagrywali w Studiu Cierpienie Gawinecki i Zajączkowski). Inżynieria dźwięku na piątkę z plusem, choć z punktu widzenia sztuki rockowej – ktoś może powiedzieć – płyta gra jak gówno. Gitary często nieco schowane, zdominowane przez „zawiesisty” bas, wokale nie są wysunięte o kilometr względem instrumentów. Bębny – nie wypada nie wspomnieć – dają po uszach jak Pan Bóg przykazał. Mnie to podchodzi, zwłaszcza że „Zasługuję na istnienie” potrafi zabrzmieć nie tylko brudno, ale i potężnie, wręcz metalowo (vide „Śnienie”). Jedyne, do czego bym się przyczepił, to wysunięty głos w „Śnieniu” właśnie. Psuje nieco efekt, choć może nawet ten amatorsko brzmiący wokal ma swój gówniarski urok. Jak miał wokal np. w Guernice y Luno.

Całość trwa 17 minut, czyli niewiele mniej niż powinien trwać hardcore’owy koncert. Pisząc „hard core”, mam na myśli Geld czy Electric Chair, nie neandertali charczących o „pride” i „unity”.

Kilkanaście minut pełnych wpierdolu i emocji plus chwila wytchnienia – „Samotność skit” (wytchnienia tylko od tego pierwszego). Plus jeden emo-hit „Wystarczasz”.

„Tylko” 8/10 (wystawianie ocen płytom wydaje mi się dość niemądre, ale jakoś od dłuższego czasu nie umiem się powstrzymać). Pierwszy kawałek, „Widzimy się” (gościnnie zaśpiewała Kudłata ze składu Qx), robi wrażenie raczej szkicu (choć ta shellacowa gitara na początku to miód na me serce…). Brakuje mi też jakiegoś zamknięcia płyty (może „Samotność skit” na koniec to byłoby dobre rozwiązanie? Tyle że skitu chyba nie daje się na koniec). A może ten lekki chaos to zamysł?

Zjełczały zgred pozdrawia Melisę i oznajmia, że będzie wracał do „Zasługuję na istnienie”. Czekam, aż Koty wypuszczą ten materiał na nośniku/ach.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

płyty 2021 (2). dezerter, sleaford mods, echoplain, frack!

Tylko cztery płyty, choć zaczęło wychodzić ich od groma. Znów człowiek gubi się w obfitości nowych materiałów do posłuchania, nie wie, nad którymi się skupić, albo brakuje mu czasu.

Poniższe notki były pisane jeszcze w momencie, gdy miałem do czynienia z typowo noworocznym oczekiwaniem, aż coś rzeczywiście ciekawego zacznie się dziać. No i po chwili zaczęło. Ale o tym może następnym razem.

(o)(o)

Dezerter – Kłamstwo to nowa prawda [2021; Mystic Production / Pasażer]

Jeszcze na ostatnim LP Dezertera „Większy zjada mniejszego” (2014) zdarzały się sensowne momenty. Co prawda trudno znieść protekcjonalny ton tekstu „Hodowla głupków” (choć w sumie, czy to słowo tu pasuje? Protekcjonalność cechuje m.in. „pobłażliwa przychylność”, my mamy do czynienia z mędrcem wyśmiewającym tytułowych głupków). Potem, po dość długiej przerwie, przyszła kiepska epka „Nienawiść 100%” (2019). Teraz pojawił się nowy, doraźny materiał „Kłamstwo to nowa prawda”. Nie wiem, dlaczego „nowa”, skoro świat polityki zawsze był mniej lub bardziej skurwiały.

W Polsce źle się dzieje i Dezerter postanowił zareagować. Najbardziej obrzydliwy rząd po tzw. komunie, Trybunał Konstytucyjny zaklepujący nieludzkie prawo antyaborcyjne, państwem z rozmokłego kartonu trzęsie jeden pierdziel z Żoliborza, a na schedę po nim czyhają katoliccy fundamentaliści… Wygląda to fatalnie.

Tak więc cel słuszny. Tylko płyta słaba.

Proste (często prostackie) kompozycje, proste (często prostackie) teksty. Nawet jeśli na „Kłamstwie” zdarzają się ciekawe fragmenty, zostają zduszone przez ograniczone możliwości wokalne Roberta Matery (choć akurat na tej płycie realizator dobrze ustawił jego wokal). Chwilami te nagrania niemal wywołują zażenowanie – gdy wchodzi refren w tytułowym kawałku, mam wrażenie, że o tym „wejściu” wiedziałem, zanim PiS doszedł do władzy. A „apokaliptyczny” „Idziemy po was” nie wystraszyłby nawet Suskiego.

Gdyby te nagrania miały otworzyć komukolwiek oczy na to, co się dzieje w Kraju Kwitnącej Czereśni, mógłbym dać im nawet ocenę 10/10. Przeglądam jednak internet. Przekonani, że jest chujowo, są wciąż przekonani, że jest chujowo. Debile oskarżają Dezertera o „lewackość”. A protekcjonalny ton Grabowskiego nie pomaga.

Aż dziw, że to ten sam człowiek, który pisał takie teksty jak „Chrystus na defiladzie”, „Apokalipsa według św. Mnie” czy „W zakamarkach”. Zresztą nawet jak walił między oczy, to podziwiało się celność ciosu, nie narzekało, że wali cepem. Liryki z najnowszej płyty wyglądają jak pisane na kolanie. No ale w końcu „Kłamstwo” to rzecz doraźna.

Najlepsza w nowym wydawnictwie Dezertera jest okładka.

(o)(o)

Sleaford Mods – Spare Ribs [2021; Rough Trade]

Jak niemal każdy wokół, też jarałem się Sleaford Mods. Ten szczur z lapkiem i browcem w ręce plus nawijający typ, wyglądający jak biseksualny kibic West Hamu – niezłe kino. Trzeba przyznać, że mieli goście z Nottingham pomysł na zespół, jakiego nie miał nikt.

Tylko że jakoś tak trudno było mi zmęczyć w całości jakąkolwiek płytę duetu.

Podobnie jest ze „Spare Ribs”. Coś tu niby jest inaczej, gościnnie pojawia się m.in. Billy Nomates, ale jak muzyka leci, to w sumie myślę o tym, że mogłaby się już skończyć.

Słuchałem niedawno „Tehno Terroru” Maxa i Kelnera i trochę mi się to skojarzyło ze Sleaford Mods. Kelner, podobnie jak Jason Williams, nie miał głosu, ale to, co stworzył z Brylewskim, jest o niebo ciekawsze.

(o)(o)

Echoplain – Polaroid Malibu [2021; Atypeek Music + Zéro égal petit intérieur + Araki Records + Pied De Biche]

Słychać Shellaca, Unwound, Dopplera, Thurstona Moore’a, Truly i pewnie inne mniejsze lub większe gwiazdy gitarowej alternatywy (również, niestety dość tandetny, post-hardcore); czasem wręcz można odnieść wrażenie, że Echoplain kogoś dosłownie cytuje.

I nawet te niby cytaty mi nie przeszkadzają. Problem w tym, że „Polaroid Malibu” jest jak większość nowych płyt noiserockowych: niby OK, ale jednak masz poczucie, że lepiej włączyć coś innego. Ten materiał wydaje się być poza tym wyzbyty energii – jakby ktoś chciał poprawnie odrobić zadanie domowe.

(o)(o)

Frack! – Accelerant [2021; Forbidden Place Records]

Na Bandcampie Forbidden Place widzimy kilka tagów opisujących muzykę Frack!, lecz żadnym z nich nie jest „hardcore” – określenie będące chyba najbliższe temu, co gra ten zespoł. Poza tym zamykający
całość cover bodaj najsłynniejszego kawałka Black Flag „Rise Above” nakierowuje w dość oczywisty sposób.

Można przy okazji zapytać o sens nagrywania kawałka innego wykonawcy, skoro jest sto razy lepszy od tego, co sam spłodziłeś.

The Jesus Lizard attempts to resurrect Lemmy by having Henry Rollins finally beat the living hell out of Greg Ginn while NoMeansNo drinks beer and cheers – czytamy na wspomnianym Bandcampie. Jest to, delikatnie mówiąc, zbyt przychylna opinia.

Niezła płyta, do której pewnie nigdy nie wrócę. Za mało tu zwracających uwagę momentów, za dużo średniawki. Choć jest w tym klimat starych kapel, których słuchało się z kaset, więc kto wie. Może po paru piwach.

krig i hudik ‎– iii [2019] / jean-françois jonvelle

linki w komentarzach / links in comments

discogs

skrammel records

Słuchałem jakiś czas temu winylowego wznowienia płyty „legendy polskiego HC”. Abstrahując od poziomu tej kapeli (kwestia gustu), po uszach uderzyło od razu to, że materiał nie został w ogóle zremasterowany. Ot, staroć z kasety czy CD wydany na winylu, bo sentymentalny punk kupi wszystko w tym formacie i poprosi o więcej. To pewnie ci sami, którzy za starych czasów pytani, jak było na Ewie Braun, mówili, że nie poszli, bo to jakieś dziwne granie.

A można przecież inaczej: robić selekcję. Piję zarówno do wydawców, jak i kupujących, ale też muzyków (OK, wiem, że „punkowy muzyk” może brzmieć śmiesznie), którzy mogliby się zastanowić, czy każdy pierd, który wydali z siebie 20-30 lat temu, wart jest winylu. A nawet jeśli jest, to czy warto wydawać coś, co brzmi jak kaseta sprzed dwóch-trzech dekad.

Jako przeciwwagę dla nich można przedstawić album zespołu Krig i Hudik (czyli „Wojna w Hudiku”. To tytuł kawałka starego zespołu Missbrukarna z urokliwej miejscowości Hudiksvall – tej samej, z której pochodzą bohaterowie tego postu, na płycie z 2009 r. coverujący zresztą ten numer).

Panowie z Brainbombs, No Balls, Orchestra of Constant Distress, Totalitär i in. nagrywają na nowo numery starych, szwedzkich kapel (i bodaj dwa własne) w taki sposób, że brzmią oldskulowo, ale nie jak gówno.

No właśnie, część tych utworów została na nowo zarejestrowana właśnie dlatego, że 100 lat temu brzmiała kiepsko. Z drugiej strony, jak pomyślę, że nasi punkowcy mieliby nagrać stare rzeczy na nowo…

Żeby nie było – wychodzą u nas również sensowne wznowienia. Bardzo podobała mi się chociażby „Twoja twarz” ID (Refuse, 2019); po latach armijne brzmienie krakowskiego zespołu (płytę zrealizował Robert Brylewski w Złotej Skale) nie przeszkadza, lecz jest atutem. A z pozapunkowych rzeczy, wiadomo, nic nie dorówna wznowieniom dwóch płyt Thing: „Rudder” i „Killwater”. No, chyba że Dump.

Tymczasem zapraszam do słuchania starych, szwedzkich brudasów.

(o)(o)(o)

Jean-François Jonvelle

„kto wierzy w szatana, musi być pojebany, nie?” – podsumowanie 2020, cz. II

Pierwsza dycha podsumowania 2020 roku bardzo ładnie się ułożyła, więc nie chciało mi się pisać drugiej części, ale zapomniałem wspomnieć o dwóch wydawnictwach, którym kibicuję, tak że wypada to nadrobić.

FONORADAR RECORDS

Dawno temu dwóch początkujących biznesmenów wydało dwie kasety świetnego niemieckiego zespołu Couch – „Etwas Benutzen” (słuchałem wczoraj – gra jak ta lala) i „Fantasy”. Wydajesz kasety, ale pod szyldem „Vinyl” – można i tak. Na ten nośnik zapotrzebowanie się skończyło i nic poza Couch już się nie ukazało w Vinylu.

W dziwnym, pandemicznym roku panowie wrócili jako Fonoradar Records i, mówiąc krótko, rozjebali – tym razem na winylach i CD. Titanic Sea Moon, wznowienie „Killwater” Thing, nowy June of 44, kapitalny Luggage, Columbus Duo i Guiding Lights… W 2021, który pewnie będzie jeszcze gorszy niż kończący się rok, też pojawią się ciekawe rzeczy.

Zapomniałem wspomnieć nie o dwóch wydawnictwach, lecz trzech, bowiem mamy jeszcze

PAWLACZ PERSKI i PATALAX

Eksperymentalna muzyka na… kasetach, dużo dub techno, którego jestem może nie fanem, ale na pewno sympatykiem.

Jest Pawlacz Perski, ale jest też Patalax, który powstał również chyba po to, by opowiadać krótkie, psychodeliczno-surrealistyczne bajki. A może sublabel Patalax zawładnął Pawlaczem? Ten wydał w tym roku tylko dwa materiały (Jachna/Ziołek/Buhl i Wojtek Traczyk), ten od bajek – cztery . W tym bodaj najciekawszy: „Mulet” Monte Omok. Ale może tylko dlatego najciekawszy, że dopiero czeka u mnie na odsłuch kaseta „Bezruch” Mechu.

Przejdźmy do drugiej dziesiątki mych ulubionych płyt:

(o)

facsvoid moments [trouble in mind records; 2020]

Post-punk i noise rock obok często rozbuchanego napierdalania mają też nurt minimalistyczny. Warto w tym miejscu wymienić australijskie My Disco (świetni byli na „Severe” [2015], na „Environment” [2019] od minimalizmu przeszli do pretensjonalności) oraz Luggage (kapitalna „Shift” [2019] i nie gorsza „Three” [2017], wydana u nas przez wspomniany Fonoradar). FACS grają w tej samej lidze i mniej więcej w tę samą grę, choć mam wrażenie, że na „Void Moments” nieco odeszli od swej surowości. Pytanie, czy słusznie. Tak czy siak, płyta świetna.

(o)(o)

the budos bandlong in the tooth [daptone records; 2020]

Pod tym fajnym tytułem kryje się najlepszy istniejący soundtrack do najlepszego nieistniejącego amerykańskiego sensacyjnego filmu z lat 70.

(o)(o)(o)

pay for painpain [dark medicine; 2020]

Można grać w 2020 tzw. indie rock i nie być miałkim. Ta płyta to – może to krzywdząca opinia – tak naprawdę dwa numery: otwierający całość „Fallen Angel” i zamykający – „Until I Walk Through the Flames”. Paradoksalnie, gdyby Pay for Pain wydali singiel, uznałbym, że to za mało, żeby ich wrzucić do tego zestawienia.

(o)(o)(o)(o)

incantationsect of vile divinities [relapse records; 2020]

Nigdy nie pokocham death metalu z powodu komicznego imidżu oraz debilnego przekazu, ale ta płyta to po prostu 12 doskonałych, ponurych numerów legendarnej kapeli, które fantastycznie wwiercają się w czaszkę.

(o)(o)(o)(o)(o)

oily boyscro memory grin [cool death records, static shock records; 2020]

Brudny jak dupsko szatana punk czy tam hardcore Australijczyków po części związanych z doskonałą postpunkową kapelą Low Life. Dlaczego można grać tak dobrze punka? Chyba nie dlatego, że się nie jest z Polski. A może?

(o)(o)(o)(o)(o)(o)

odrazarzeczom [godz ov war; 2020]

Chwilami płyta może irytować tym zaśpiewami à la górale, którzy wyszli z siłowni ze śpiewem na ustach, albo gitarami, jakby gościnnym występem raczył nas Grzegorz Skawiński. Ale tak czy siak, Odraza to obecnie bodaj najlepszy metal w tym kraju, z na dodatek niegłupimi tekstami (Furia przegrywa kretyńskimi lirykami Nihila). Inna sprawa, że jak popatrzysz na plecy koszulek Odrazy, widzisz, że jest to jednak, niestety, fucktycznie metal.

A jak bywa tak se na „Rzeczom”, to trzeba się wsłuchać wyłącznie w grę perkusisty – dobry typ. Nie wiem, czy lepsza ta płyta, czy surowa „Esperalem tkane”. Na pewno obejrzałbym krakowski zespół na żywo.

Bardzo ładna okładka. Plus ksywa Stawrogin (oczytani metale odczuwają dumę).

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

młody dzbanżycie na parkingu (edycja żałosna) [2020]

Najpierw miałem tu wrzucić Oranssi Pazuzu, ale jak ostatnio słuchałem tegorocznej płyty Finów – „Mestarin Kynsi”, to w sumie miałem lekkie kino. Ten śmieszny wokal plus to muzyczne zadęcie – co za pierdolety. Więc niech będzie zamiast nich Młody Dzban – za porównania i wsamplowanie bohaterów „Chłopaków z baraków”.

A w ogóle to przecież Smarki wrócił:

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

columbus duo and guiding lightscolumbus duo avec guding lights [fonoradar records; 2020]

Głównie z powodu dwóch znakomitych numerów Columbus Duo.

recenzja

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

jarsджрc III [pogo records; 2020]

Klasyczny, można powiedzieć, noise rock, ale to po prostu Jars, nie kolejna podróbka Unsane. Żeby tak u nas grano jak w Moskwie… I pomyśleć, że ludzie zachwycają się nową płytą METZ.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

neil young & crazy horsereturn to greendale [reprise records; 2020]

Koncert z 2003 r., prezentujący materiał z płyty „Greendale” wydanej w tym samym roku. Trochę od czapy wydawnictwo w tym zestawieniu, bo archiwalne, ale był to wspaniały występ, zwłaszcza „Be the Rain” chwyta za serce.

Young nagrywa w domu, wydaje archiwalne nagrania (w tym roku ukazało się 10-płytowe „Neil Young Archives Volume II: 1972–1976”, zawierające m.in. materiał z sesji z „Zumy”) – 75-letni Kanadyjczyk zawstydza młodych.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

tarlive i inne

2019 był rokiem koncertówek Sonic Youth. W końcu znudziły mi się te bootlegi, a czarę goryczy przelały kiepskie „Rarities 2”. W tym roku z miłą chęcią odsłuchiwałem za to nagrań live jednej z moich ulubionych kapel lat 90., Tar.

Ach – uwaga, piszę jak Krzysztof Varga – pójść na koncert, i stresować się, czy aby na pewno zagrają „Dark Mark” i „Viaduct Removal”.

Oprócz koncertów (sami twierdzą, że w najwyższej formie byli, gdy grali z The Jesus Lizard), ukazała się płyta z nagraniami z prób „Abogados!” oraz materiał zespołu Luckyj, w których grało bodaj dwóch typów z Tar.

Szanuję za to, że zamiast wydawać te rzeczy na winylach, po prostu wrzucają je za dolara lub za darmo na Bandcamp.

***

Nie rozumiem ludzi, którzy ględzą o tym, że kiedyś było lepiej, że teraz nie ma dobrych płyt itp. Kiedyś było lepiej, kondonie, bo ważyłeś o 20 kilo mniej, a twój kac trwał dwie godziny, nie dwa dni. I tyle. Przecież obecnie świetnych polskich płyt wychodzi tyle w ciągu roku, ile kiedyś przez dekadę. Za granicą też dają radę.

Śmieszą mnie podsumowania z 50 albo setką pozycji, ale sam mógłbym dołożyć do tych swoich dwudziestu płyt wiele innych. Oto parę dodatkowych:

Jest tego od groma.

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku.

„dziękujemy rodzicom za to, że nie ulegli pokusie aborcji” – podsumowanie 2020, cz. I

Powoli żegnamy ten pojebany rok. Oto jego szalenie potrzebne podsumowanie.

***

Zacznijmy od najlepszej okładki. W zeszłym roku była to „High Anxiety” Oozing Wound (to również moja ulubiona płyta 2019; szkoda, że Thrill Jockey tak kiepsko wydał winyl), w tym zdecydowanie wyróżnia się obrazek ze „Still Laughing” GAG (swoją drogą, bardzo dobra rzecz). OFF Festival 2018, „Tylko kiedy się śmieję”.

***

Zanim wymienię swoje ulubione (niekoniecznie najlepsze) płyty 2020, słówko o rozczarowaniach. Na pewno nie wrócę do dziwadła, które wydali wspomniani Oozing Wound. Daniel Blumberg po fantastycznej „Minus” przynudził na „On&On”. June of 44 wydali nowe wersje starych kawałków (w tym dwa potrzebne jak relaxy na Wyspach Kanaryjskich remixy) – jakieś to mięciutkie, zwłaszcza wokal; przykra niespodzianka. Wacław Zimpel oczywiście super, ale wciąż czekam na coś, co podejdzie mi tak bardzo, jak „Lines” czy LAM. Coriky mnie nie rozczarowało, bo nie licząc Ataxii, nie podchodzą mi rzeczy, które nagrywają byli członkowie Fugazi. À propos Ataxii, John Frusciante znów nagrał średnio fascynującą, elektroniczną płytę. Nie dał też wiele radości Thurston Moore, ocierający się o autoplagiat na „By the Fire” – gdy leci „Hashish”, czekam, aż dryblas z Florydy zacznie śpiewać „Sunday comes alone again…”. OK, koniec.

Pewnym – bo niewiele się spodziewam – rozczarowaniem jest postępujący upadek dziennikarstwa muzycznego. Do jego głównego atrybutu, nudy, doszedł kolejny: polityczna poprawność. Oto dziennikarz „Polityki” kończy recenzję płyty Siksy puentą: „Jeśli wam się podoba, to właśnie o to chodziło. Jeśli wam się nie podoba – tym bardziej”. Tak więc, czytelniku miły, jeśli nie cieszy cię wyżej wzmiankowana pozycja fonograficzna, to nie dlatego, że jest pretensjonalnym, asłuchalnym gniotem – po prostu masz, chłopie (damy, jakżeby inaczej, a priori lubią Siksę), problem ze sobą, z kobietami, może chciałbyś wstąpić do Straży Narodowej. Wspaniała dialektyka. Niech już ten dziennikarz zostanie lepiej przy wygłaszaniu laudacji dla Dawida Podsiadły.

Nie ma już – poza wyjątkami – gdzie poczytać o muzyce. Tak jak nie ma gdzie poczytać o piłce nożnej.

À propos czytania, oto trzy najlepsze książki o muzyce, jakie zmęczyłem w tym roku:

Pisałem o drugiej i trzeciej.

Aha, była jeszcze „Please Kill Me”, ale ona wyszła u nas wcześniej, w 2018.

***

OK, oto ulubione płyty:

(o)

lottohours after [endless happiness; 2020]

Najlepsza płyta najlepszego obecnie zespołu.

recenzja

(o)(o)

titanic sea moonexit no. 2020 [fonoradar records; 2020]

Bałem się rozczarowania, jednak okazało się, że panowie nagrali fantastyczny materiał. Koncert TSM we Wrocławiu był ostatnim, jaki zobaczyłem w 2020, i jednocześnie najlepszym. Gdyby nie było kowidu i zaliczyłbym więcej występów artystycznych, pewnie i tak sztuki tria Dudziński – Sulik – Szymański nikt by nie przebił.

Tu miał się pojawić wtręt na temat niedoszłego wydawcy TSM, ale nie lubię kopać, więc omijam temat.

(o)(o)(o)

próchnoniż [gusstaff records; don’t sit on my vinyl; 2020]

Zespół, mam wrażenie, niedoceniany. Wierzę, że kiedyś to się zmieni.

recenzja

(o)(o)(o)(o)

świetliki – wake me up before you fuck me [karrot komando; 2020]

Pod tym niespodziewanym tytułem kryje się kontynuacja ponuractwa „Sromoty”, w tym trzy mocne, depresyjne szlagiery („Monochron”, „Welocyped”, „Śmiertelne piosenki”). Gdyby jeszcze ta płyta została lepiej nagrana… Wydanie z pretensjonalną pocztówką zamiast tekstów.

Ale za to piosenka roku:

I fragment wywiadu roku:

(o)(o)(o)(o)(o)

brainbombscold case [skrammel records; 2020]

Seryjny morderca jest zmęczony, wręcz cierpiący („In sunshine or rain / I don’t go out / I’m in pain”), ale wciąż wwierca się w czaszkę.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)

geldbeyond the floor [iron lung records, static shock records; 2020]

Choć zdarzają się wyjątki (pierwszy przykład, jaki przychodzi mi do głowy, to Torpur), polski punk muzycznie wciąż stanowi pojarocińską, dezerterową traumę, tekstowo zaś uskutecznia moralizatorstwo, które za serce może chwycić co najwyżej albo jednostkę co prawda dorosłą, lecz niezbyt żwawą intelektualnie, albo małego Jasia odmrażającego uszy na złość mamie.

Czy punk musi być drętwy? Czy Szymek musi się zgadzać z Krzychem, sprawdzając po drodze, co myśli Darek i inne GWpunki? Niekoniecznie, o czym świadczy pierwsza z brzegu płyta Iron Lung Records. Chociażby tegoroczny materiał australijskiego GELD. Wpierdol. Aha, to nie jest „album pierwszy z brzegu”, to doskonała płyta.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

moron’s moronslooking for danger [slovenly records; 2020]

Gdy pierwszy raz włączyłem mp3 z tym materiałem, pomyślałem, że tylko omyłkowo zapisałem go w folderze do ewentualnych recenzji z polską muzyką. Moron’s Morons są zupełnie pozbawieni tutejszych smętnych przyległości, ale nie są podróbą: są autentyczni i pojebani. Garażowy punk najwyższej próby.

recenzja

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

sprainas lost through collision [flenser records; 2020]

Wehikuł czasu z LA. Trudno uwierzyć, że ten materiał nie jest znaleziskiem z lat 90. Jeden z nielicznych zespołów czerpiących garściami z tamtej dekady, który nie odstaje od najwybitniejszych przedstawicieli amerykańskiego, alternatywnego grania tamtych czasów.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

the microphonesmicrophones in 2020 [p.w. elverum & sun, ltd., 7 e.p.; 2020]

Po kilkunastu latach Phil Elvrum nagrał znów coś pod szyldem The Microphones. Słyszałem, że nudzi i zamienił się w Kozelka. Po pierwsze – nie nudzi, po drugie – daleko mu do pretensjonalności byłego lidera Red House Painters.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

dynasonic#2 [instant classic; 2020] / bootleg [czarny kot rec., dym recordings; 2020]

Ci to co chwilę goszczą u mnie na blogu albo na fejsie, więc wrzucę tylko linki do recenzji obu tegorocznych wydawnictw „klasyków dubwave’u”: „#2” i „Bootleg”.

***

2020 to również czas wielu wznowień. Mnie bardzo ucieszył winyl mojego ulubionego francuskiego zespołu Doppler, „Si nihil aliud”, wydany przez Bigoût Records. Trzeba było czekać na to 16 lat.

cdn.

giant henry – big baby [1991; 2013] / václav jírů

linki w komentarzach / links in comments

numero group

unwound

Strach ostatnio wejść na Facebook, bowiem co chwilę pojawia się news o śmierci jakiegoś artysty czy artystki. I tak, w ostatnich dniach można było się dowiedzieć, że odeszła nasza największa wokalistka Ewa Demarczyk, potem informacja, że zmarł Piotr Szczepanik, bez którego również trudno wyobrazić sobie polską piosenkę.

Pamiętam, jak pan Piotr w telewizyjnym programie „Muzyka łączy pokolenia” zinterpretował po swojemu „Szuwary” Pedalsów (Maleńczuk zaśpiewał „Nigdy więcej”). „Szu-szu-szu-szuwary” – czuł się jak u siebie.

Swoją drogą, wydaje się to niesamowite, że ów program prowadziło dwóch gości ewidentnie zajebanych jak meserszmity. Masz swój program w TVP, gadasz z Ewą Bem czy Haliną Frąckowiak – i jesteś pod wpływem heleny. Śmieszne i straszne.

Wracając do śmierci artystów, smutna wiadomość przyszła również ze Stanów. W wieku 47 lat zmarł Vern Rumsey, basista jednego z najlepszych zespołów lat 90., Unwound. Przyczyna śmierci nie została podana.

Unwound już kiedyś wrzucałem, więc tym razem niech będzie Giant Henry – zespół, z którego powstali twórcy „Leaves Turn Inside You” (po drodze był jeszcze band Cygnus X-1, który chyba nie zostawił żadnych nagrań). Z Rumseyem grali w Giant Henry również Justin Trosper i Brandt Sandeno. Tego ostatniego zastąpiła w Unwound Sara Lund.

„Big Baby” to konkretny wpierdol, w którym wcześni Unwound spotykają Nirvanę z „Bleach”. Czuć w tym energię, za którą dzisiejsze kapele tęsknią jak Arkadiusz Onyszko za rozumem. Jakość nagrań (końcówka to amerykańska piwnica A.D. 1991) mogłaby wywołać niesmak u Marcina Kydryńskiego, ale jebać to (i jego).

Wspaniały zapis amerykańskiego undergroundu początku lat 90.

A wrzucam to po obejrzeniu niewesołego filmu z Kurtem Cobainem w roli głównej.

***

Václav Jírů (1910-1980). Nie ma chyba fajnej strony na temat tego czeskiego fotografa. Warto poszukać jego zdjęć.

super thief – stuck [2017] / mert alas & marcus piggott

linki w komentarzach / links in comments

superthiefmusic.wordpress.com

super thief – bandcamp

super thief – facebook

reptilianrecords.com

Pod tą mało wyjściową nazwą kryje się jeden z nielicznych nowych zespołów noiserockowych, który nie działa mi na nerwy. Z jednej strony chłopaki z Austin nie silą się na oryginalność, z drugiej – nie są żenującą podróbą Unsane czy The Jesus Lizard. Wokalista, choć energiczny, też nie robi z siebie pajaca, Davida Yowa dla ubogich.

Wydana w 2018 roku kompilacja „REP-132” na szczęście nie oznaczała śmierci zespołu, gdyż Super Thief znalazł się na tegorocznej składance Reptilian Records „Hot Rock Action 2020”. To dające się lubić wydawnictwo wypuściło też „Stuck” przed rokiem na winylu. Wcześniej chłopaki wydali swój debiut na kasecie.

Polecam również sekcję plakatów koncertowych na ich WordPressie. To zresztą bardzo dobra strona, szkoda, że nie uaktualniana. No ale komu by się w czasach Fejsa chciało to robić.

(o)(o)

Mert Alas & Marcus Piggott. Czasem – jak to przy „artystycznej fotografii modowej” – może męczyć zamierzona pretensjonalność tych zdjęć, ale trzeba przyznać, że fotka nr 6 ma coś w sobie. :)

fugazi – in on the kill taker (steve albini demos) [1992] / david lynch

linki w komentarzach / links in comments

dischord.com

dischord – bancamp

tgrec.com

Gdybym miał wybrać ulubioną płytę Fugazi, byłaby to chyba „The Argument”. To jest w ogóle fascynujące, że wielki zespół kończy działalność najlepszym materiałem. Ile takich było w historii? A może jednak „In on the Kill Taker”? To genialna rzecz, choć nigdy nie przepadałem za brzmieniem tej płyty. Co ciekawe, Fugazi wcześniej nagrywało ją u Steve’a Albiniego, ale efekty nie były zadowalające.

Można je sprawdzić, nagrania łatwo znaleźć w sieci, choćby u mnie. Wrzucam dwa ripy, które latają po necie. Ten z 320 kbps wygląda na jakiś sztucznie podrasowany.

Ciekawe, czy i kiedy ten efekt niezadowolenia wyjdzie na winylu.

Na marginesie, „In on the Killl Taker” zawsze wydawała mi się wyjątkowo depresyjną płytą.

***

Zdjęcia Davida Lyncha, chyba wszystkie zrobione w Łodzi. Kocham tego człowieka.

the proletariat – indifference [1986] / fan ho

linki w komentarzach / links in comments

proletariatband.com

facebook

wywiad

– Did you have a clear blueprint of what you wanted The Proletariat from the start?

– We wanted to sound like The Clash.

Jedna z tych kapel, której członkowie potrafili podać konkretne inspiracje, tworząc nową jakość. „Indifference” to wspaniała, oryginalna płyta. No, może jeden numer brzmi, jakby PIL znalazł dobrego wokalistę. xD

Fantastyczny zespół z lat 80. (nie mylić z polskim, jarocińsko-owsiakowym szajsem), który rok temu powrócił z nową, udaną płytą. Choć nie jest to już to, co kiedyś.

The Proletariat grał punk, ale łączył go z post-punkiem czy noise rockiem, wchodząc na poziom nieosiągalny dla większości kapel tego nurtu. Motoryka takich numerów, jak „Indifference”, „Recollections” czy „The Guns are Winning”, sprawia, że trudno usiedzieć w miejscu. Pierwsza płyta, „Soma Holiday”, jest słabsza, lecz warto ją poznać.

W sferze ideowej, że tak to ujmę, The Proletariat nie zaskakuje.

Więcej do poczytania na bardzo dobrej – to dziś rzadkość – stronie zespołu.

***

Postanowiłem wrzucić Fan Ho z uwagi na przepiękne, subtelne zdjęcie nr 1. Trzeba będzie nadrobić jakimś Arakim w kolejnym wpisie.

fleshworld ‎– the essence has changed, but the details remain [this charming man records; 2019]

fleshworld

bandcamp

facebook

spotify

(o)(o)

this charming man

bandcamp

facebook

(o)(o)

unquiet records


fot. Woda i Pustka

Panowie z Fleshworld napisali, że grają „blackowy post-hardcore”. Gdy muzyka jakiegoś zespołu opisywana jest słowem „blackened”, z góry zakładam, że będzie do niczego. Mam wrażenie, że wielu artystów „ublackowia” swoją twórczość, bo jest po prostu banalna i nie mają na nią pomysłu. Tym razem tak nie jest, o czym za chwilę.

Acha. Mało to istotne, ale niezbyt podoba mi się nazwa „Fleshworld”. Kojarzy mi się z zespołami, które piszą o sobie, że grają „mieszankę różnych stylów”, trochę grunge’u, trochę metalu, trochę nie wiadomo czego. Tym razem tak nie jest, o czym za chwilę.

Kiedy już zdążyłem się lekko uprzedzić do Fleshworld, włączyłem płytę i… od razu mi przeszło. „The Essence Has Changed, but the Details Remain” (bardzo udana okładka Denisse Ariany Pérez) to niezwykle przyjemny dla ucha wpierdol. Osiem dość długich, nieschodzących poniżej czterech minut, kawałków, bardzo dobrze nagranych w Monochrom Studio pod okiem Haldora z Satanic Studio.

To nowocześnie brzmiący hardcore, ale nie odhumanizowany, jak wiele tego typu współczesnych pozycji, które mimo emocjonalnego charakteru, robią wrażenie nieco sztucznych, jakby zagranych przy użyciu poradnika „HC dla zaawansowanych” .

Czuć na „The Essence Has Changed” energię, którą zapewne krakowianie potrafią „sprzedać” na żywo. No, jest w tym sporo szatana, zwłaszcza w moim chyba ulubionym „Out of Context”.

Ta płyta to nie tylko 40 minut energetycznego napierdalania, ale też parę smaczków, dzięki którym słychać, że prędkość emisji dźwięku to nie jedyne, co interesuje Fleshworld.

***

Parę miesięcy temu słuchałem dość dużo HC, także wielu klasycznych rzeczy, więc generalnie rzecz biorąc, były to płyty co najmniej dobre (poza jednym wyjątkiem). Nie mam szczególnie emocjonalnego stosunku do tego typu muzyki (poza emocore’em, he he), więc moja ocena nowych płyt z tego gatunku nie jest obciążona sentymentem do starych (może jedynie Minor Threat to kapela, do której żywię wyjątkowe uczucia). I stwierdzić mogę, bez obciążenia myśleniem, że „kiedyś to się grało”, że Fleshworld na tle (często klasycznych – powtarzam) kapel, które katowałem niedawno, wypada świetnie. Teraz przydałoby się sprawdzić, czy daje radę na żywo.

***

„The Essence Has Changed, but the Details Remain” wydał – na CD i LP – niemiecki label This Charming Man, mający w swym katalogu m.in. Die Nerven, Heads. czy Viagra Boys.