|fontanna| – voicollages [opus series; 2022]

bandcamp

facebook

opus series

requiem records

Słuchając Crépuscule I & II Tujiko Noriko w tych momentach, gdy pojawia się wokal, przypomniałem sobie, że dostałem do recenzji płytę Voicollages, sygnowaną pseudonimem |fontAnna|.

Kryje się za nim Anna Niestatek, która „Nie korzysta ze słów, pragnąc porozumieć się ze słuchaczem na poziomie doznań zmysłowych. (…) Gra głosem w różnych technikach. Dokonuje doświadczeń z artykulacją, dynamiką, rytmem, kształtem dźwięku, niekiedy transponując na swój głos dźwięki otaczającego świata”. Niestatek to „Artystka dźwiękowa, wokalistka, dyrygentka, perkusjonistka, eksperymentatorka, współautorka instalacji dźwiękowych, poszukiwaczka indywidualnych, awangardowych form ekspresji wokalnej”.

Bohaterka tego postu udziela również korepetycji ze śpiewu. Na poniższym filmie ciekawie opowiada m.in. o tym, dlaczego wstydzimy się śpiewać, pokazuje również ćwiczenia, dzięki którym łatwiej wydobyć z siebie głos.  Polecam. Może nie będziesz musiał się napić, żeby pośpiewać na koncercie.

Umysł człowieka wędruje różnymi ścieżkami, jednocześnie kręcąc się wokół tego samego. Pomyślałem, że „Niestatek” to świetne nazwisko i od razu przyszły mi na myśl komiksy Tadeusza Baranowskiego, z takimi postaciami jak lopa (przeciwieństwo antylopy). Byłem też pewny, że autorka Voicollages po raz pierwszy zagości na moim blogu. Jak się okazało, pisałem o niej trzy lata temu przy okazji notki płycie Peron VI duetu Salimara, który Anna współtworzy z Marcinem Karnowskim (m.in. Variété). W tamtej recenzji pojawił się znikąd Eskimos (którego dziś powinniśmy nazywać Inuitą). Może związek pomiędzy twórczością bydgoskiej wokalistki a wybitnym autorem komiksów i malarzem to rzecz naciągana, ale osobiście jestem zadowolony z tego skojarzenia.

Voicollages zawiera muzykę pozbawioną instrumentów – takie może czy nawet musi być pierwsze wrażenie. Kolejne – że zawiera jeden instrument: głos (wspaniały zresztą). Następne: że jest tu kilka instrumentów, kilka głosów. Pojawia się podejrzenie, że Niestatek robi nas w konia, że to nie jest jej solowa płyta, bowiem do nagrania Voicollages zaprosiła kilka równie zdolnych koleżanek. Tyle się tu dzieje, tak różne postacie przybiera |fontAnna|.

„Solowy album Voicollages zawiera utwory charakteryzujące się wykorzystaniem głębokich, wodnych pogłosów różnego rodzaju, symbolizujących oniryczny, tajemniczy i ulotny świat akwatyczny. Tafla wody symbolizuje obraz podświadomości, na pierwszy rzut oka – nieruchoma i spokojna, w swych odmętach kryjąca jednak ogrom niedostępnych dla nas treści nierozłącznie oddanych w nasze posiadanie (…)” – tak została opisana ta płyta przez wydawcę bądź samą artystkę. Szczerze mówiąc, kompletnie w ten sposób Voicollages nie odebrałem, natomiast gdy czytam o „pogłosach”, myślę o tym, że jest kilka takich momentów na tym albumie, iż mam wrażenie, jakby zmiksował go śp. Robert Brylewski (zwłaszcza Voicollage #6), uznając, że można zrobić duby z płyty składającej się z samych wokali.

To, co mnie najbardziej urzeka, to zahaczanie przez Niestatek o różne gatunki muzyczne. Oczywiście, łatwo otagować Voicollages jako etno, ethereal czy avant-garde. Ja tu słyszę jednak nawet pop – w przywodzącym na myśl Dolores O’Riordan Voicollage #3, („pop” też może brzmieć dumnie – przypomnijcie sobie choćby Moloko) czy o R&B (skupiając się na głównym wokalu w ostatnim utworze, z miejsca mam ochotę włączyć A Little Deeper Ms. Dynamite). Jest też noise w Voicollage #8.

Noise, pop, etno… Bez obaw: to spójna płyta. Niestatek ma wszystko pod kontrolą.

Takie albumy, jak Voicollages, często określa się jednocześnie nobilitującym i zbywającym mianem „awangardy”. To, co zrobiła |fontAnna| to awangarda (cokolwiek to dziś znaczy), ale nie tylko do podziwiania („jaka ulga, że już się skończyło – daję cztery gwiazdki na pięć”), ale też do słuchania dla przyjemności.

Najważniejsze jest jednak to, że Anna Niestatek potrafi uderzać w struny, dzięki którym człowiek ma zamiar zacząć pisać o duchowości itp. Co sobie, oczywiście, daruję, kończąc stwierdzeniem, że Voicollages to wyjątkowo piękna płyta.

narrenwind – mona turbo lisa [wheelwright productions; 2022]

bandcamp

facebook

wheelwright productions

pagan records

Na zewnątrz jesień. Wyświadcz swojej depresji przysługę i pozwól jej pożreć żałosne resztki swojej duszy wsłuchując się w ścieżkę dźwiękową do upadku ludzkości – zachęcali w press packu. Już zima, ludzkość wciąż upada, a my wyświadczamy sobie – z lekkim opóźnieniem – przysługę.

(o)

Tak mnie odrzuciło za pierwszym razem od Mony Turbo Lisy, że nie wiem, jakim cudem wysłuchałem jej do końca. Połączenie wokalu z muzyką wydało mi się tak absurdalne, że Narrenwind nie poleciał od razu do kosza z niewiadomych mi przyczyn. Wiadomo jednak, jak bywa z pierwszymi wrażeniami.

Gdy już stwierdziłem, że ten metal-niemetal ma coś w sobie, coś innego zaczęło mnie męczyć – mianowicie znów wokal. Tym razem jednak z innego powodu. Po prostu kojarzył mi się z innym wokalem, a niemożność wyplucia tego, co miałem na końcu języka, była wybitnie męcząca.

W końcu się udało: to skojarzenie to Stefan Nic, płyta No i Polska (swoją drogą, równie wesoła jak Mona Turbo Lisa). Teraz to może nawet bardziej muzyczne skojarzenie.

Do tego doszedł jeszcze przyszedł na myśl Maanam (przy otwierającym epkę utworze tytułowym) i Gruzja, której drugiego materiału, Jeszcze nie mamy na was pomysłu, udało mi się wysłuchać w całości (bo zasnąłem bodaj przy drugim kawałku).

Podsumowujmy więc pierwsze wrażenia: zapomniany projekt Aloszy Jędryczki i Jury Zajchowskiego z zespołu Czarnobyl Zdrój (nb. Jędryczka to jeden z najlepszych tekściarzy, jakich wydała na świat no i Polska); klasycy polskiego rocka (ale z początkowego okresu, spokojnie) oraz najbardziej znany przedstawiciel meme metalu.

Zazwyczaj gdy w końcu dokładnie pozna się jakąś płytę, pierwsze skojarzenia okazują się nie mieć wiele wspólnego z rzeczywistością. Ale są najfajniejsze.

Dość trudno jest mi określić muzykę Narrenwind – zdominowaną przez wokal (walczący o dominację z basem), co zazwyczaj przeszkadza mi na polskich płytach, ale na tej akurat nie. Dość trudno, ale może hasło avant-garde post-black metal, które widzimy na Discogsie, jest OK (inne to blackened progressive rock z Echo Experiment). A jeśli nie, to przynajmniej dobrze wygląda. Ja bym dorzucił new wave. A nawet cold wave (vide początek Nie wstanie dzień, każący pomyśleć o Pornography The Cure).

Mona Turbo Lisa to jednocześnie wyważone i nerwowe granie do melodeklamacji Klimørha, do jego klimatycznych tekstów ze zwracającymi uwagę wersami (Czy kłamiesz? / Czasem wystarczy, że uśmiechniesz się w milczeniu; deszcz który spadnie / da życie kwiatom / kwiatom które / szarańcza zapyla; czekasz na wiatr / który piachem / przykryje kości).

Największe wrażenie zrobił na mnie utwór zamykający epkę, wspomniany Nie wstanie dzień, będący antycoverem jednej z polskich piosenek wszech czasów – Nim wstanie dzień (kompozycja Krzysztofa Komedy, tekst Agnieszki Osieckiej), genialnie zaśpiewanej przez Edmunda Fettinga, piosenki specjalnie dla niego napisanej. Piosenki, która nie chce się ode mnie odczepić.

Przy okazji obejrzałem film Jerzego Hoffmana Prawo i pięść, w którym Nim wstanie dzień została wykorzystana. Powojenny western (!) z Ziem Odzyskanych, z Gustawem Holoubkiem w roli głównej, broni się po latach.

(o)

Od niezbyt może niezbyt adekwatnych skojarzeń do klasyki polskiego kina. Mona Turbo Lisa rzuca człowieka po różnych rejonach, intrygując, prowokując i dając satysfakcję. Trzeba poznać inne płyty Narrenwind.

die young stay pretty (podsumowanie 2022, cz. 3-ost.)

Kończymy podsumowanie roku 2022. Tym razem starocie: boxy, niewydane wcześniej płyty itp. Gros wydawanych staroci to zwykłe żerowanie na martwych artystach, czasem zresztą pirackie (sam niemal kupiłem jakiś koncert Lou Reeda wydany na winylu, uprzejmie opisany jako unofficial release).

Skupiłem się wyłącznie na legalnych, wyjątkowych pozycjach, które nie są wznowieniami jeden do jednego starych płyt.

Nie ma w zestawieniu (w sumie zależy, jak na to spojrzeć) 1970s The Fall. Bagatela, 12 płyt. Jest 7 stycznia, a ja jestem na dziewiątej piosence z trzeciego krążka. To akurat ósma:

Czego sobie życzyć na 2023? Żeby Putin zdechł, to na pewno. No i nowej płyty Shellaca.

(o)

AL CISNEROSSINAI 2012-2022 DUB BOX [SINAI; DRAG CITY]

Na Bandcampie nie posłuchasz ani jednej kawałka z boxu. Jest za to pół wrześniowego singla

Al Cisneros – jak mówią w co drugim amerykańskim filmie: „I’m a big fan”. Pamiętam, jak jechaliśmy na koncert Sleep i auto się zepsuło, więc nie dojechaliśmy. Ponoć koncert był „średni”. Akurat. Jeszcze bardziej niż Sleep lubię Om. Om akurat zobaczyłem, choć tylko na Off Festivalu.

Na Sinai 2012-2022 Dub Box mamy utwory z singli i epki plus trzy niepublikowane kawałki. Jak zauważył czujny użytkownik Discogsu, paru rzeczy brakuje. To, co jest, to duby pozbawione reaggowej miękkości, łatwiej tu – mimo reaggowych rytmów – dostrzec szorstkość industrialu (no, może trochę przesadzam). Tak to słyszę.

(o)

BIG’NDISCIPLINE THROUGH SOUND 25 [COMPUTER STUDENTS]

Piękny „kondon” z CMPTR STDNTS świeci się na mojej półce.

Płyta noiserockowców z Joliet, która wyszła w 1996 r. nakładem Skin Graft i Gasoline Boost, zremasterowana i poszerzona o kawałki ze splitu z OXES oraz o dema i outtake’i. Niemal zawsze mam mieszane uczucia co do tych wszystkich dem, dodatków etc., ale tu nie ma biedy. Warto znać ten płynący z trzewi, klasyczny noise rock.

Ciekawostka: piosenka Old Work Song (to zresztą jeden z najlepszych kawałków Big’n) kiedyś nosiła tytuł Old Negro Work Song. Nawet – jak by to ujął Marek Niedźwiecki – „ostrzaki” się cenzurują.

(o)

BLONDIEAGAINST THE ODDS 1974-1982 [UMC; NUMERO GROUP; CHRYSALIS]

The Offical Box Set w wersji super deluxe zawiera 12 winyli i dwie książki. Przeszedł mi przez głowę ten pomysł szalony, w trybie przyspieszonym, żeby kupić to imponujące wydawnictwo, lecz usłyszałem też głos: Hej, człowieku! Uspokój się, i nie kupiłem. Mam wszystkie płyty Blondie (te sprzed reaktywacji), więc wziąłem na luz. No i autobiografia Debbie Harry w pewnym stopniu mogła mieć wpływ na podjętą decyzję.

No, ale taki box, podejrzewam, musi być powodem do dumy. I dla zespołu, i dla fana.

(o)

DEZERTER1986, CO BĘDZIE JUTRO? [MYSTIC PRODUCTION; PASAŻER]

Pod tym niezgrabnym tytułem kryje się płyta z ośmioma piosenkami nagranymi nielegalnie w 1986 r. w studiu w Wawrzyszewie. Była to ostatnia sesja ze Skandalem, który później pojawił się już tylko gościnnie na Kolaboracji. Dwa utwory, Śmierdząca rzeczywistość i Zatańcz, poznaliśmy wcześniej dzięki składance Jak powstrzymałem III wojnę światową (1993).

Świetnie się tego słucha, sto razy lepiej od drętwej płyty Kłamstwo to nowa prawda (2021). Mam tylko wrażenie, że Skandal jest na tym materiale lekko przygaszony, trochę brakuje energii jego śpiewaniu. Tak czy siak, 1986 to być może najmilsza muzyczna niespodzianka ubiegłego roku.

Jeżeli chodzi o Darka Hajna, odsyłam do książki Zagrani na śmierć Tomka Lady, choć mam pewne obiekcje, gdyż ta wyszła nakładem wydawnictwa, którego największą gwiazdą jest ten zjeb Stasiuk.

(o)

LINCOLNREPAIR AND REWARD [TEMPORARY RESIDENDE LTD.]

(o)

LOU REEDMUSIC & WORDS, MAY 1965 [LIGHT IN THE ATTIC]

Znów niezgrabny tytuł. Choć widzimy tu takie tytuły, jak Waiting for the Man czy Heroin, daleko tym piosenkom do antyhipisowskiego rocka The Velvet Underground. Lou Reed jest tu de facto pieśniarzem folkowym. I nawet jeśli Music & Words to z artystycznego punktu widzenia (o Jezu) nic wielkiego, to jednak ma to swój urok, gdy Lewis Allan Reed na folkową nutę śpiewa o wspaniałości heroiny. Trudno uwierzyć, że chwilę po tych nagraniach demo wyszło coś takiego, jak The Velvet Underground & Nico.

Jedynym awangardowym na – jak się to kiedyś pisało – longu utworem jest Wrap Your Troubles in Dreams, zaśpiewany przez Johna Cale’a. Walijczyk – przedstawiciel awangardy, Reed – przedstawiciel tradycji. To duże uproszczenie, ale coś chyba w tym jest. To coś nie mogło trwać długo. Najważniejsze, że się pojawiło, i zaowocowało powstaniem The Velvet Underground.

(o)

MOVIETONE PEEL SESSIONS [TEXTILE RECORDS]

Wspaniałe nagrania z sesji u najważniejszego propagatora muzyki alternatywnej, Johna Peela. Sesje z lat 1994, 1996 i 1997. Złote czasy post-rocka, bodaj najbardziej kreatywnego stylu muzycznego lat 90. Czytając „Brum”, trafiłem na wzmiankę o Movietone, podejrzewam, że autorstwa Rafała Księżyka. Co ciekawe, coś, co kiedyś było wrzucane do szufladki z napisem POST-ROCK, dziś bywa niepewnie tagowane na różne inne sposoby. Być może bierze się to stąd, że gatunek muzyczny kojarzony kiedyś z Tortoise, którego prekursorem jest Talk Talk z ostatnich płyt, stał się kolejną skamieliną.

Talk Talk w muzyce Movietone nietrudno zresztą usłyszeć. Już pierwszy utwór z Peel Sessions, Mono Valley, uruchamia takowe skojarzenie (jak i z którąś z wersji Fausta). Piękna płyta.

(o)

NEIL YOUNG WITH CRAZY HORSETOAST [REPRISE RECORDS]

„Zagubiony” album Neila Younga (nagrany w latach 2000-2001), zawierający przynajmniej trzy utwory, które pojawiły się potem na Are You Passionate? Gdybym miał wymienić pięć ulubionych płyt Kanadyjczyka (sam Young mówi o sobie Canerican), Are You Passionate? znalazłaby się w takim zestawieniu, obok Ragged Glory, Broken Arrow, Zumy i Living with War. Are You Passionate? i Broken Arrow uznawane są jedne z mniej udanych dzieł Mistrza, co zawsze mnie dziwiło.

Are You Passionate? ukazała się w 2002 r. Pamiętam, że Filip Łobodziński (w „Newsweeku”?) podkreślał fakt, że 57-letni artysta zadaje takie pytanie. Wtedy mężczyzna w tym wieku uchodził za starego.

Oto Neil Young 20 lat później:

I jeszcze Neil Young i przyjaciele w hołdzie Lou Reedowi:

Say a word for Jimmy Brown
He ain’t got nothing at all
Not the shirt right off his back
He ain’t got nothing at all
And say a word for Ginger Brown
Walks with his head down to the ground
Took the shoes right off his feet
Threw the poor boy right out in the street
And this is what he said

Oh, sweet nothin’
She ain’t got nothin’ at all
Oh, sweet nothin’
She ain’t got nothin’ at all

Say a word for Pearly May
She can’t tell the night from the day
They threw her out in the street
But just like a cat, she landed on her feet
And say a word for Joana Love
She ain’t got nothing at all
‚Cause everyday she falls in love
And every night she falls
And when she does, she says

Oh, sweet nothin’
You know she he ain’t got nothing at all

Zbyt szybko to wszystko zleciało.

(o)

PS Zapomniałem o pewnym nie najgorszym, trzypłytowym wydawnictwie. Ale przynajmniej wiem (patrz: komentarz), że co najmniej trzy osoby rzuciły okiem na moje podsumowania.

LADDIO BOLOCKO’97-’99 [CASTLE FACE RECORDS]

mistrzostwa jaworzna w kurczaku z rożna (podsumowanie 2022, cz. 2)

Wyliniali rockmani pokroju Dżejmsa Bo czy Ozzy’ego narzekają, że nie ma już prawdziwych żab w Nasiołce dziś dobrej muzyki, dobrych kapel.

My, cała redakcja, choć nie chce nam się robić drugiej części podsumowania, udowadniamy, że jest inaczej. Zarówno tu, jak i tam.

Z ciężkim sercem robiłem selekcję, a i tak prawie tyle tych płyt, ile błędów w pracy Mateu Lahoza.

Ty, no to lecimy…

||ALA|MEDA||SPECTRA 01 [BRUTALITY GARDEN]

Trochę wody w Przemszy upłynęło od czasu, gdy słyszałem coś interesującego od Kuby Ziołka, gwiazdy naszego niezalu. Również analiza jego wypowiedzi, wykonana przez MC Nie Lubię Ambientu, nie nastrajała proziołkowo. A tu miła niespodzianka. Kolejna wariacja na temat nazwy „Alameda” i zwrot w stronę rytmów, które nieźle opisuje bandcampowy tag afro house.

(o)

ANTELOPERPINK DOLPHINS [INTERNATIONAL ANTHEM]

Fajnie było z żoną podyskutować na temat koncertu jaimie branch w katowickim NOSPR-ze, bo ja nie byłem nim zachwycony (bardziej podszedł mi występ kwartetu Anna Kaluza / Artur Majewski / Rafał Mazur / Vasco Trilla). Potem była już tylko wiadomość o śmierci Artystki (dużą literą, choć sama chciałaby, aby jej imię i nazwisko zapisywać małymi).

Swoją drogą, to niezła głupota, że tego, co się dzieje w imponującym budynku Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, nie można rejestrować.

(o)

BÖRNDROTTNIGAR DAUÐANS [IRON LUNG RECORDS]

To lubię. Post-punk, o którym można by powiedzieć wszystko, tylko nie to, że powstał w 2022 roku. Jednocześnie można powiedzieć o nim wszystko, tylko nie to, że jest jakimś pozerskim revivalem. Choć może i jest; w końcu, co ja wiem o scenie islandzkiej. Wątpię jednak, że jest.

Polski tytuł płyty to „Królowe śmierci”. Królowe są trzy plus jeden facio. Trochę wieje tu chłodem. Dawno temu, bo w 2014, Börn wydało poprzedni duży materiał. Do sprawdzenia.

(o)

COLUMBUS DUOSUPREMATIST [FONORADAR RECORDS]

„Mamy więc na Suprematist noise rock ożeniony z post-rockiem – zdecydowanie powyżej średniej”.

(o)

DUNUMSWHERE’S MY EIDI? [RADIO KHIYABAN]

Zespół Sijala Nasralli. Zespół z Durnham w Karolinie Północnej, lecz jego korzenie tkwią w Palestynie. Sama nazwa (łatwo sprawdzić, czym jest „dunam”), tytuł jednego z utworów (Love Letter to Ahmad Yassin), a zwłaszcza efektowny opis tego, co grają Dunums („Arty, noisey, post-rock, bedroom fake-jazz for a free Palestine”), rozwiewają wątpliwości, o co idzie walka. Myślałem, że to połączenie arabskiego folkloru z zachodnim rockiem odpije się szerszym echem. Projekt Nasralli stanowi dla mnie zagadkę i nie czuję się do końca pewnie, pisząc o nim. Nie jest to chyba jednak kolejna „egzotyka” do oswojenia przez Rojka na potrzeby Off Festivalu, by wzbudzić zachwyt starych capów „od muzyki” i młodzieży.

(o)

EARTHEN SEAGHOST POEMS [KRANKY]

Jacob Long, podobnie jak jego kolega z Black Eyes i Mi Ami – Daniel Martin McCormick, poszedł w elektronikę. Dla mnie jednak bardziej przyswajalną. Imponujące, jakie rejony muzyczne penetruje ta ekipa (Water Damage!). W przypadku Ghost Poems do tagów dodałbym też „dub”.

(o)

HINODE TAPESHINODE TAPES [INSTANT CLASSIC]

Wielki powrót Instant Classic. Pamiętam, że kiedyś byłem zdziwiony, iż to wydawnictwo nieźle rezonuje na zagranicznych portalach; i nie mam tu na myśli niszowych blogów. Ciekawe, jak będzie tym razem. Na razie wyborcza.pl uznała Hinode Tapes za piątą wśród najlepszych płyt br. Biorąc pod uwagę inne pozycje w zestawieniu, trudno powiedzieć, czy się cieszyć z takiego wyróżnienia.

Instant Classic wróciło z rewelacyjnym materiałem, zapowiedziało wznowienie Lines Wacława Zimpela. W tym przypadku akurat nic, tylko się cieszyć.

(o)

HTRKLIVE AT SYDNEY OPERA HOUSE [N&J BLUEBERRIES]

Australijskie ponuractwo, które śledzę od lat. W wersji live też nie chce się odczepić. Mam wyjątkową słabość do tego, co tworzą Jonnine Standish i Nigel Yang, a kiedyś również Sean Stewart, od śmierci którego minęło już 12 lat.

(o)

JON PORRASARROYO [THRILL JOCKEY]

Coraz rzadziej Thrill Jockey wydaje płyty, których chce mi się słuchać. Jednym z wyjątków jest ambient Jona Porrasa, który nie zginął w zalewie płyt określanych w ten sposób. Piękny, kojący minimalizm.

(o)

KRAUSETHE ART OF FATIGUE [VENERATE INDUSTRIES]

Znów w rocznym zestawieniu, bowiem greccy noiserockowcy trzymają poziom. I muzycznie, i graficznie. Klip też fajny:

(o)

LITURGYAS THE BLOOD OF GOD BURSTS THE VEINS OF TIME [THRILL JOCKEY]

O, znów Thrill Jockey. Znam chyba tylko jedną osobę, która lubi ten zespół. Czekam na dużą płytę, która ma wyjść w marcu 2023.

(o)

MARIA W HORN & SARA PARKMANFUNERAL FOLK [XKATEDRAL; SUPERTRADITIONAL RECORDS]

Panie grały ze sobą już jako nastolatki. Teraz – jak podpowiada tytuł płyty – postanowiły zmierzyć się z nieuniknionym. Wraz z nimi słuchacz.

(o)

MATTHEW SHIPP TRIOWORLD CONSTRUCT [ESP DISK]

„Kocham Coltrane’a, kocham Ornette’a, kocham Monka – ale pierdolić ich wszystkich, pierdolić tradycję i z całą pewnością pierdolić Chicka Coreę i Keitha Jarretta”. Przyjedź, chłopie, do NOSPR-u.

(o)

MELISA ZASŁUGUJĘ NA ISTNIENIE [KOTY RECORDS]

„Kilkanaście minut pełnych wpierdolu i emocji plus chwila wytchnienia (wytchnienia tylko od tego pierwszego)”.

(o)

OHYDAPAN BÓG SPEŁNI WSZYSTKIE PRAGNIENIA LEWAKÓW …I DOJDZIE DO KATASTROFY! [LA VIDA DE UN MUS; N.I.C.]

(o)

ONEIDASUCCESS [JOYFUL NOISE RECORDINGS]

Jakoś mnie ominęła muzyka nowojorczyków. Niby znam kapelę, a jakbym nie znał. Trzeba nadrobić, bo ta psychodelia z Success zaraża swoją witalnością.

(o)

PAN•AMERICANTHE PATIENCE FADER [KRANKY]

Mark Nelson chwilami na granicy muzyki umilającej oczekiwanie w centrum medycznym, ale nigdy jej nie przekraczający.

(o)

ROZWÓDGOLD [FONORADAR RECORDS]

„W życiu bym nie pomyślał, że słowo «rozwód» może się dobrze kojarzyć”.

(o)

SPIRITUALIZEDEVERYTHING WAS BEAUTIFUL [FAT POSSUM RECORDS; BELLA UNION]

Do tego, co zwykł grać ostatnio, Jason Pierce doczepił klimat swego opus magnum, czyli Ladies and Gentlemen We Are Floating in Space (tym razem na początku płyty słyszymy głos córki J Spacemana, nie jego dziewczyny). Słucham i słucham i jakoś to do mnie nie trafia. Może inaczej: trafia, ale wolałbym, żeby trafiało mocniej. Momenty niby są, ale wciąż i tak najbardziej podoba mi się otwierający całość Always Together With You, który osiem lat temu pojawił się w innej wersji na składance The Space Project. Będę próbował dalej.

(o)

THE POISON ARROWSWAR REGARDS [FILE 13 RECORDS]

Znów jakby lata 90. The Poison Arrows trochę podostrzyli i wyszedł im materiał lepszy niż poprzednie. Plus świetne wplecenie rapu We Are Collateral. Płyta miała się ukazać w 2020 r., ale premiera została opóźniona z powodu pandemii.

(o)

WARTHOGWARTHOG [TOXIC STATE RECORDS; STATIC SHOCK RECORDS]

To chyba trzeci materiał nowojorczyków, którego tytułem jest nazwa zespołu. Wciąż trudno tego nie lubić, bo wszystko, łącznie z grafiką, jest prima sort. Tylko z laci już nie wypierdala. Jeszcze się nie przejadło. Zobaczymy, co dalej.

Fajne chłopaki:

(o)

WHITE SUNSDEAD TIME [ORANGE MILK RECORDS]

Witamy – jak niemal co roku. Rzutem na taśmę weszło mi Dead Time. Stoję sobie, proszę ja ciebie, na przystanku Katowice Rondo, za mną fontanna przerobiona na choinkę, przede mną potrzebne jak rybie rower Rondo Sztuki, na słuchawkach White Suns i wtem! Wlazło, choć jeszcze przed chwilą myślałem, że będzie to pierwsza (albo druga) płyta w dyskografii nowojorczyków, która nie wlezie. Chyba trochę kocham ten zespół.

(o)

ZGUBAZNÓJ [LOŻA OFICYNA]

Znój może być odczytywany jako płyta niemal religijna. Efekt jest fantastyczny.

(o)

HITY Z SATELITY

A oto dwa ulubione przeboje 2022 r.:

Po tych wszystkich zgrzytach i trzaskach bas Flea i gitara Johna Frusciante (RHCP tylko z Fru!) koją uszy. Chciałbym, żeby zespół Kiedisa nagrał kiedyś 40-minutowy materiał. No, ale jaką mam gwarancję, że byłoby to akurat te 40 minut, które pasują mnie? Zdarza się chłopakom starszym panom lekko przynudzić na Unlimited Love (tak czy siak, może to jest faktycznie moja ulubiona płyta A.D. 2022?), ale dzięki takim piosenkom jak Aquatic Mouth Dance, It’s Only Natural, Watchu Thinkin’, Bastards of Light, The Heavy Wing, Tangelo czy mojej ulubionej White Braids & Pillow Chair i tak mają we mnie fana (który chyba jednak nie ogarnie wyjazdu na warszawski koncert RHCP. Choć kto wie?).

Jan Borysewicz mówił, że miał propozycję, by grać na wiośle w Red Hotach, ale odmówił. Szkoda w chuj.

(o)

Piosenka dla debili. Zabawna niczym najlepsze momenty Clerks i Trailer Park Boys.

Swagger Clerks GIF - Find & Share on GIPHY

Gdyby muzyka składała się wyłącznie z Funeral Folk i Zguby, człowiek nie miałby siły, żeby wstać i zamówić płyty.

Piosenka dla debili. Zabawna niczym najlepsze momenty Clerks i Trailer Park Boys. Gdyby muzyka składała się wyłącznie z Funeral Folk i Zguby, człowiek nie miałby siły, żeby wstać i zamówić płyty.

(o)

Dwa hity – jakoś źle to wygląda, więc dajmy trzeci. Gdyby istniała polska, niezależna lista przebojów, myślę, że ten utwór parę razy zająłby pierwsze miejsce. Zwłaszcza basista piętnaście miejsc pod rząd zajął.

(o)

Jestem tak stary, że wciąż używam last.fm. No to może jeszcze najczęściej słuchana przeze mnie piosenka w ubiegłym roku, błagająca wręcz o wideo:

Love is need
No love unscathed
Scarred and ill
And endless pain

boro/sull. – the flat parts of the day [2022]

bandcamp

!!!ZESPÓŁ SZUKA WYDAWCY NOŚNIKA FIZYCZNEGO!!!

A miało być Borowski / Sulik. Poważnie niczym w jazzie.

Bartosz „Boro” Borowski (min. rewelacyjne Lonker See [obecnie w zawieszeniu] i Why Bother?) oraz Piotr Sulik (kiedyś m.in. prawdziwa niczym ból zęba Guernica Y Luno i „najlepszy zespół w Europie” – Ewa Braun, dziś chociażby niezwykła formacja Titanic Sea Moon) – możemy więc mówić o „supergrupie” (albo raczej „superduecie”). Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że supergrupy często bywają atrakcją na miarę mysłowickiego dworca PKP albo zejścia po ziemniaki do piwnicy. Jak jest tym razem?

Spotkałem się z opinią (konkurs z nagrodą: zgadnij, czyja to opinia, a podaruję ci kota, który wysikał się na mój winyl Ritual de lo habitual Jane’s Addiction), że „w chuj takich płyt, a to jedna z tysięcy”. No i że za jakiś czas nie będzie się o niej pamiętać. Z drugą opinią mogę się zgodzić. W końcu kto dziś pamięta chociażby o wspólnej płycie Omara Rodrígueza-Lópeza i Johna Frusciante, absolutnie wspaniałej rzeczy w poniekąd podobnym klimacie, co nagrania Borowskiego i Sulika. Muzyki tyle wokół, że można oszaleć.

Jeśli to coś warte, z pierwszą opinią się nie zgodzę. „W chuj takich płyt” słyszałem i w „tej jednej z tysięcy” dostrzegam coś, czego większość nie ma (bo po prostu nie ma; a może, lecz nie poświęciłem należytej uwagi, bo akurat miałem ochotę na Immolation albo Red Hot Chili Peppers, nie na ambienty – nieważne). Coś, co przykuwa uwagę i uruchamia wyobraźnię.

Niestety artyści nie przysłali w celach promocyjnych żadnego współnego zdjęcia, więc wrzucam kibiców Senegalu z trwających MŚ. „Lwy Terangi” niestety poległy w starciu z „Lwami Albionu”

The Flat Parts of the Day… Podoba mi się klimat całości – jakby z postapokaliptycznego (space) westernu. Już psychodeliczny, „pustynny” „otwieracz”, 1:00 a.m. (mocno z czymś się kojarzący, lecz nie wiem z czym) wprowadza w ów klimat – klimat soundtracku do nieistniejącego filmu.

Te psychodeliczno-postrockowe (też ambientowe i bodaj raz prawie noise’owe) dźwięki zostały wygenerowane przez Borowskiego i Sulika przy użyciu czterech wzmacniaczy, dwóch gitar, loopów, efektów gitarowych wszelkiej maści, slide’u i być może nawet śrubokrętu. Ten nie w stu procentach potwierdzony śrubokręt brzmi groźnie, ale całość jest zaskakująco przystępna. To płyta, dzięki której raczej odpłyniesz (czy może, nawiązując do nienakręconego westernu, zgubisz się w kosmosie albo zjesz kaktus na prerii), niż sięgniesz po środek przeciwbólowy.

Jeśli coś mi tu nie pasuje, to czasem (rzadko, bo rzadko, lecz się pojawia) nieco banalna, kojarząca się z post-rockiem à la Mono, gitara (na marginesie, na żywo Japończycy miażdżą). No i „zamykacz”, 7:00 a.m., mógłby być ciekawszy, jednak to, że nagle się urywa, daje ciekawy efekt końcowy.

Wychodzi na to, że jest szansa, iż przynajmniej jedna osoba o The Flat Parts of the Day będzie nawet po dwóch latach pamiętać.

Acha. I tak sobie myślę, że skoro czasem dźwięki z tej płyty z czymś mi się mocno kojarzą, ale nie wiem z czym, to pewnie chodzi najzwyczajniej w świecie o to, co wcześniej, na innych płytach, zagrali Bartosz Borowski i Piotr Sulik.

I jeszcze jedno, mało istotne. Czasem wydaje mi się, że wymyślanie tytułów utworów instrumentalnych jest pozbawione sensu, ale potem przypominam sobie, że przecież mamy takie kawałki bez wokali jak Chłopek z Lego napił się prądu czy I Love You, I’m Going to Blow Up Your School, i stwierdzam, że sens jednak jest. Duet Boro/Sull. poszedł na łatwiznę, ale łatwiznę pomysłową (oksymoron?) – że tak to ujmę.

melisa – zasługuję na istnienie [koty records; 2022]

melisa

koty records

Ładnych parę lat temu pokładałem wielkie nadzieje w polskim, gitarowym graniu na podstawie tego, czym częstowały takie zespoły, jak The Spouds, Melisa czy Brooks Was Here. Po części wynikało to z początkowej nieświadomości, że to ekipy powiązane personalnie, więc nie mógł stać za tym jakiś szerszy trend. Wtedy też nie do końca sobie to uświadamiałem, ale być może lekkie przecenienie ich – było nie było, bardzo dobrych – nagrań (choć gdy teraz przypomniałem sobie pierwszy, noisepunkowy materiał Melisy, „Dla Melizy”, myślę, że może jednak ja tu nikogo nie przeceniałem…) wzięło się z faktu, że wymienione grupy stanęły przeciwko biedzie polskiego punka i hardcore’a; nie były ową biedą obciążone ani muzycznie, ani mentalnie. Stanęły przeciwko nędzy chujowego brzmienia, banalnych kompozycji, protekcjonalnego (a może raczej wzgardliwego) przekazu i – last but not least – ogólnej, punkowej głuchocie, dzięki której publika zawsze tłumniej przyjdzie na – dajmy na to – Eye for an Eye niż na Titanic Sea Moon, Columbus Duo czy… Melisę.

Wracając do owego protekcjonalnego przekazu – do granic został on chyba doprowadzony w kawałku Dezertera „Hodowla głupków” z płyty „Mniejszy zjada większego”. Jakże inaczej wypadają teksty Melisy czy Brook Was Here z ich „polskiej” płyty przy tych pisanych ex cathedra tekścidłach, traktujących słuchacza jak debila, który dowiaduje się, że jest nim, debilem, bo ogląda w telewizji nie te programy, które powinien.

Tak, teksty na „III” były miłą niespodzianką, zwłaszcza gorzkie „Lunaparki” („Kanały dzisiaj piękne, mogę być tu przez cały dzień / Przepaski, panny wyklęte, słucham płyt de press / Tacy sami, tacy sami / Strzelanie dzisiaj jest piękne, od rana ktoś bawi się / Maleo otwiera kopertę do jutra ma za co jeść”), przypominające nieco Świetlickiego, który robił sobie jaja z nie kogo innego, jak Malejonka: „Dzisiaj dostałem list od papieża / Pisze, że we mnie wierzy / Dzisiaj dostałem list od papieża / Pisze, że jestem niezły”).

Podobnie jest na nowym wydawnictwie Melisy (Marcel Gawinecki – bas, Mateusz Romanowski – gitara i głos, Antoni Zajączkowski – bębny), mającym dość (tu zabrakło mi przymiotnika; możecie sobie go dodać) tytuł „Zasługuję na istnienie”. Słowa napisane przez Romanowskiego zostają w głowie („chciałeś pluralizm / a stałeś się nami”), a ja mam przyjemne wrażenie, że nikt mnie nie poucza; że pisał je ktoś, kto po dyskusji nie podejmuje niezwykle radykalnego kroku, jakim jest usunięcie ze znajomych na fejsie.

Dobrze to też brzmi (nagrywali w Studiu Cierpienie Gawinecki i Zajączkowski). Inżynieria dźwięku na piątkę z plusem, choć z punktu widzenia sztuki rockowej – ktoś może powiedzieć – płyta gra jak gówno. Gitary często nieco schowane, zdominowane przez „zawiesisty” bas, wokale nie są wysunięte o kilometr względem instrumentów. Bębny – nie wypada nie wspomnieć – dają po uszach jak Pan Bóg przykazał. Mnie to podchodzi, zwłaszcza że „Zasługuję na istnienie” potrafi zabrzmieć nie tylko brudno, ale i potężnie, wręcz metalowo (vide „Śnienie”). Jedyne, do czego bym się przyczepił, to wysunięty głos w „Śnieniu” właśnie. Psuje nieco efekt, choć może nawet ten amatorsko brzmiący wokal ma swój gówniarski urok. Jak miał wokal np. w Guernice y Luno.

Całość trwa 17 minut, czyli niewiele mniej niż powinien trwać hardcore’owy koncert. Pisząc „hard core”, mam na myśli Geld czy Electric Chair, nie neandertali charczących o „pride” i „unity”.

Kilkanaście minut pełnych wpierdolu i emocji plus chwila wytchnienia – „Samotność skit” (wytchnienia tylko od tego pierwszego). Plus jeden emo-hit „Wystarczasz”.

„Tylko” 8/10 (wystawianie ocen płytom wydaje mi się dość niemądre, ale jakoś od dłuższego czasu nie umiem się powstrzymać). Pierwszy kawałek, „Widzimy się” (gościnnie zaśpiewała Kudłata ze składu Qx), robi wrażenie raczej szkicu (choć ta shellacowa gitara na początku to miód na me serce…). Brakuje mi też jakiegoś zamknięcia płyty (może „Samotność skit” na koniec to byłoby dobre rozwiązanie? Tyle że skitu chyba nie daje się na koniec). A może ten lekki chaos to zamysł?

Zjełczały zgred pozdrawia Melisę i oznajmia, że będzie wracał do „Zasługuję na istnienie”. Czekam, aż Koty wypuszczą ten materiał na nośniku/ach.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

bad light district – brak oczekiwań [wyd. własne; 2022]

POMAGAMY UKRAINIE

badlightdistrict.com

bandcamp

maciej przemyk

A od tej epki przy pierwszym słuchaniu mnie odrzuciło. I gdybym nie miał w miłej pamięci „Lucky Blood Moon”, poprzedniego materiału Bad Light District (2019), nie wiem, czy włączyłbym „Brak oczekiwań” ponownie.

Nie mam pojęcia, skąd ta początkowa niechęć. Może zmiana tekstów na polskie spowodowała, że doznałem lekkiego wstrząsu (przegapiłem singiel z tytułową piosenką, więc nie wiedziałem, że Michał Smolicki śpiewa obecnie w ojczystym języku). Może miałem problem z zaakceptowaniem dość specyficznego chwilami wokalu (konkretnie chodzi o dwa utwory: tytułowy i „Błąd maszyny”)? A może nie był to dzień na słuchanie muzyki w klimacie new wave/synth pop? Jak nie ma klimatu na coś, to i Coltrane nie siądzie.

Zostając przy nim, trzeba jednak przyznać, że wokal to mocna strona Bad Light District, co jest o tyle warte podkreślenia, że wokaliści to nie jest największy atut polskiego undergroundu czy generalnie polskiego rocka.

Uroda tej płyty polega na tym, że choć w oczywisty sposób nawiązuje klimatem do lat 80., to jednocześnie brzmi współcześnie i naturalnie (dobra robota miała miejsce w owczarskim Prusiewicz Studio). Jest na serio, ale nie nadęta. Nie ma tu też puszczania oczka do „ejtisów”, nikt się nie przebiera za Kapitana Niemoc.

Podobają mi się bębny – dość ciężkie, jak na taki rodzaj muzyki. Nawet gdy w „Błędzie maszyny” przywołały na myśl „To tylko tango” Maanamu. Na marginesie, zespół Kory nie był (do pewnego momentu) taki zły… W tym numerze, pod koniec, wokal zaczyna mi się też kojarzyć z Grzegorzem Ciechowskim. Zostając na chwilę przy skojarzeniach – „Podstęp cywilizacyjny” może przywołać Beach House, ale raczej nie z ostatniej, przydługiej płyty, tylko z tych nagrań, gdy myślałem o Victorii Legrand jako współczesnej Nico, nie o tym, że pójść spać.

W odbiorze pomagają również dobre teksty. Już po tytułach („Podstęp cywilizacyjny”, „Luzowanie obostrzeń”) widać, że komentują to, co za oknem; czy może raczej, że zostały naszą dziwną rzeczywistością zainspirowane. Smolicki robi to jednak bez dętej publicystyki (za tekst drugiego utworu odpowiada Mary Nogacka). Wersy są lakoniczne i poetyckie. Na tle ogólnego rockowego pustosłowia to zawsze miła niespodzianka.

„Brak oczekiwań” to wciągająca płyta, z której trochę wieje chłodem, ale też dociera z niej odrobina ciepła. Kawałki lecą niespiesznie, są stosunkowo długie, lecz nie nudzą. Można się poczuć, słuchając tego, co stworzyli Smolicki, Pietrzyk i Łukasz Lembas, jak w dość ponurym filmie science fiction. Zresztą, biorąc pod uwagę to, co oferuje rzeczywistość, porównania do SF najwyraźniej się zdewaluowały.

Mój zarzut jest taki, że „Brak oczekiwań” jest zbyt krótki. Chętnie poszerzyłbym go o ze dwa udane numery. No, ale taki zarzut to w sumie komplement.

***

Autorem okładki jest Maciej Przemyk, wyżej podlinkowałem jego konto na Instagramie.

Warto również przejrzeć stronę Bad Light District, nie zapominając o dziale zakupów. Dziś taki porządny sajt to rzadkość.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

%d blogerów lubi to: