oren ambarchi – quixotism [2014] / herbert list

linki w komentarzach / links in comments

oren ambarchi

black truffle

Od dawna chciałem wrzucić coś Orena Ambarchiego. Problem w tym, że ten australijski multiinstrumentalista ma dość pokaźną dyskografię, więc trudno się zdecydować. Padło na Quixotism (czyli donkiszoterię), choć pewnie mogło też na coś innego, ale ile można się próbować zdecydować.

To cudo powstało dzięki nielichej liczbie muzyków, bowiem do ósemki, wśród której znajduje się chociażby Jim O’Rourke (syntezatory), trzeba doliczyć Sinfóníuhljómsveit Íslands, czyli islandzką orkiestrę pod batutą izraelskiego dyrygenta, Ilna Volkova. Ambarchi gra na Quixotism na gitarze i instrumentach perkusyjnych. Muzykę nagrywano w czterech krajach, w latach 2012-2014. Polecam zresztą tekst z Bandcampa na temat tej płyty.

Mam wrażenie, że Ambarchi – mimo że jest artystą wybitnym, nagrywającym z wielkimi postaciami awangardy (Keiji Haino, Stephen O’Malley, Richard Pinhas, Alvin Lucier…) – nie jest tak znany i ceniony, jak powinien być (w sumie – jak to zmierzyć?). Pewnie gdyby był z Londynu, nie z Sydney, wyglądałoby to inaczej. A może mnie się tylko tak wydaje.

Pierwszym instrument Australijczyka, który nagrywa też ze swoją partnerką – crys cole (pojawia się zresztą na Quixotism), to perkusja, więc być może dobrym podsumowaniem jego działań jest stwierdzenie Philipa Sherburne’a w pitchforkowej recenzji tegorocznej płyty Shebang: „Jako kompozytor Oren Ambarchi myśli jak perkusista”.

Quixotism to doskonała płyta. Przy pobieżnym odsłuchu nie dzieje się nic, przy uważnym – wszystko.

Może to ten przypadek, gdy muzyki lepiej słuchać z kompaktu, nie z winylu, bowiem wtedy leci ona bez przerwy, a Quixotism można traktować – mimo podzielenia na pięć części – jako jeden utwór.

W tym roku Ambarchi wydał jeszcze Shebang, ਚੈਨਲKAANALचैनलRÁÐעָרוּץ (z Charlemagne Palestine i Erikiem Thielemansem), «Caught in the dilemma of being made to choose» This makes the modesty which should never been closed off itself continue to ask itself: «Ready or not?» (z – nie mogło być inaczej, biorąc pod uwagę dość długi tytuł – Keiji Haino oraz Jimem O’Rourkiem) i Ghosted (podpisali się też Johan Berthling i Andreas Werliin).

No i weź to wszystko ogarnij.

Tymczasem. Idę posłuchać jakiegoś rocka.

PS Właśnie widzę, że Ambarchi jednak pojawił się na moim blogu. W 2017 r. wrzuciłem tu Tikkun, który nasz bohater nagrał wspólnie z Richardem Pinhasem. Rzecz też z 2014 r.

***

Herbert List

pan sonic – a [1999] / elina brotherus

linki w komentarzach / links in comments

pan sonic (kiepska strona, ale dobrze, że jest)

mika vainio

ilpo väisänen

Pan Sonic (każdy wie, że nazywali się Panasonic, ale dojebał się do tego Panasonic) był chyba pierwszym zespołem niemającym nic wspólnego z szeroko pojętym rockiem, którego muzyka wywołała u mnie ciarki na plecach.

W latach 90. można się było zastanawiać, czy muzyka elektroniczna – w Polsce jej największym propagatorem (przynajmniej w mainstreamie) był Rafał Księżyk, przy okazji ględzący o kryzysie gitarowego grania i… zachwycający się wieloma zespołami gitarowymi – wytrzyma próbę czasu, czy utwory opiewanych wtedy artystów za 10-20 lat nie będą brzmieć jak gówno.

Jak zwykle najmądrzejszy okazał się czas, który udowodnił, że niektórzy z jego próby wyszli zwycięsko: np. „Biokinetics” Porter Ricks to wciąż arcydzieło, a nagrania Pan Sonic – czyli Miki Vainio (zm. 12.04.2017) i Ilpo Väisänena – wciąż stanowią radykalną operację nie tyle na bębenkach, co na mózgu słuchacza. Tak więc, czytelniku miły, załóż sobie słuchawki, włącz „A”, skup się i poczuj przyjemność z bólu, jaki zadają utwory „Askel”, „Ahdin” czy „Rajatila”.

To był wielki zespół, jedyny w swoim rodzaju. Po śmierci Vainio (będąc na klifie, spadł z sześciu metrów do morza) interesowałem się jedynie pośmiertnymi płytami Pan Sonic. Nie przyszło mi do głowy, by sprawdzić, co robi Väisänen. Pojebane jest zresztą to, że przez długi czas byłem pewien, że nie żyją obaj. Może to jakaś projekcja z Coil – wszak ten padół opuścili już i Jhonn Balance, i Peter Christopherson. Pora nadrobić.

W początkowej fazie działalności Pan Sonic był triem, które uzupełniał Sami Salo.

Nawiązując do drugiego akapitu – nie zestarzało się. „A” to wciąż minimalistyczne arcydzieło.

Mogli wszystko. Nagramy najlepszy ambient? Ok. Dojebane techno? Nie ma sprawy. Coś, co wygoni z klubu wszystkich pozerów? Zrobione.

***

Elina Brotherus, czyli My Dog is Cuter Than Your Ugly Baby.

tonus – intermediate obscurities III – live at spontaneous music festival 2019 [spontaneous music tribune; 2020]

To nie recenzja, lecz polecanka.

***

Ilu muzyków potrzeba, by nagrać skrajnie minimalistyczną muzykę (o ile coś może być „skrajnie minimalistyczne)? Na przykład ośmioro.

***

„Proszę państwa, przed państwem:

Szanowni państwo, to będzie prawdziwa uczta! Delektujmy się!”.

Tak 5 października 2019 r. występ TONUS-a zapowiadał – nie zapomnę tej chwili – Marcin Kydryński. Miał on, występ, miejsce podczas Spontaneous Music Festival w poznańskim Klubie Dragon.

***

„Intermediate Obscurities III – Live At Spontaneous Music Festival 2019” trwa 40 minut i przynosi – jak zaznaczyłem wyżej – minimalistyczne granie, do którego trzeba przysiąść na spokojnie i w skupieniu. Nie jest to rzecz, która byłaby dobra pod codzienne czynności typu strofowanie dzieci bądź kłótnia z żoną. Warto się wsłuchać, co przygotowała ww. ósemka; jak sobie pograła z towarzyszeniem ciszy.

burnt friedman & jaki liebezeit ‎– secret rhythms 4 [2011] / mert alas & marcus piggott

linki w komentarzach / links in comments

nonplace.de

burnt friedman.com

Jakiś czas temu ktoś, bodajże na Noise Rock Now, zadał pytanie o najlepszego perkusistę? Jedna z odpowiedzi brzmiała: „Brian Chippendale z Lightning Bolt”, ale zaraz poszła kontra: „Nie ma szans. Jaki Liebezeit”.

Często jest tak, że jak się rozpada jakiś wybitny zespół, to potem jego członkowie zamulają. Robią inne rzeczy, zupełnie nie dorastające do tego, co wydawali wcześniej, aż dochodzą do momentu reaktywacji, często niezbyt udanej. Z geniuszami z Can było inaczej, również z Liebezeitem. Uwielbiam to, co nagrywał z Berndem Friedmannem. Seria „Secret Rhythms” jest fantastyczna.

Liebezeita widziałem raz na żywo – w 2004 r. grał z Friedmannem i Nu Dub Players. Nie był to wybitny koncert (coś tam nie stykało, jakby niektóre numery nie zostały dopracowane), ale ogólnie – gitara, było świetnie. Patrzyłem jak zahipnotyzowany na Liebezeita, przepuszczając jakichś zjebów, którzy zamawiali żarcie i zwisało im, co się dzieje na scenie. Słuchasz Jakiego Liebezeita, a tu jakiś pacan robi slalom z bograczem. Wspaniała publika.

Hans Liebezeit zmarł 22 stycznia 2017 r. Miał 78 lat.

***

Mert Alas & Marcus Piggott. Pewnie nic by się nie stało, gdyby fotografia (około)modowa skończyła się na Guy Bourdinie, ale niektóre ze zdjęć tego duetu ogląda się z przyjemnością.

wojtek kurek – ovule [pawlacz perski; 2019]

wojtek kurek

pawlacz perski

Początki nie były udane. Najpierw, chory, zasnąłem w trakcie słuchania „Ovule”. Potem, wciąż chory, słuchałem nowego materiału Wojtka Kurka, czytając fragmenty biografii Zbigniewa Herberta mówiące o jego depresji. Cierpienie poety wygrało z muzyką zawartą na najnowszym wydawnictwie Pawlacza Perskiego.

„Ovule” to chyba nie jest dobre granie na czas choroby, polecam raczej późne płyty Can. Wszyscy mnie już jednak w życiu zawiedli, tylko nie Pawlacz Perski, więc próbowałem dalej.

Gubię się, gdy muzyka nie ma gitar i wokali, więc czytam od razu materiał prasowy, by mieć podkład pod tych kilka zdań (z miejsca muszę sprawdzać co znaczy „sonorystyczny”). „Ta muzyka kojarzy się z jakimś orientalnym mechanizmem sprzed wieków, zamkniętym w szkatułce, który po uruchomieniu objawia przed naszymi oczami niezwykle złożoną, alternatywną rzeczywistość” – czytamy. O adekwatności tego opisu mogłaby świadczyć okładka Gosi Słomskiej, raczej mogąca się kojarzyć z psychodelią niż z odhumanizowanym „Ovule”.

Dla mnie nie jest to muzyka „sprzed wieków”. Raczej soundtrack do postapokaliptycznego filmu lub wizji Davida Lyncha, ewentualnie „alternatywnego” horroru (vide niepokojące „eai 22”). Albo bezsensu pracy w fabryce.

Oczywiście to tylko kwestia interpretacji. Mnie się „Ovule” kojarzy z fabryką, komuś innemu może z imieninami cioci Ireny.

O, „eai 25” – chłop wraca z fabryki i zahacza o knajpę po drodze. Krajobraz jak z „The Warriors” Waltera Hilla.

Płyta bębniarza Chryste Panie pobudza wyobraźnię i brzmi tak, że właściwie nie ma się do czego doczepić. Obyśmy o niej nie zapomnieli w rocznych zestawianiach tylko dlatego, że wyszła w styczniu.

A może jednak jest do czego się przyczepić. „Eai 21”, które w pewnym momencie zaczyna pięknie buzować, nagle się kończy. No, ale „Ovule” chyba nie powstało po to, by spełniać czyjeś oczekiwania.

Polecam również stronę Wojtka Kurka. Coraz rzadziej, w czasach Facebook i Bandcampa, można na takie trafić.

mech – sub-clouds [pawlacz perski; 2018]

bandcamp

pawlaczperski.org

facebook

twitter

soundcloud

youtube

„«Sub-Clouds» Mateusza Wysockiego i Michała Wolskiego to zapis wizyty w dźwiękowym laboratorium. Spotkanie doświadczonych muzyków zawsze ma w sobie wymiar eksperymentalny, jednak w przypadku duetu Mech laboratoryjna metafora doskonale pasuje również do opisu struktury muzycznej. Mamy tu sterylny, maszynowy puls stanowiący precyzyjną matematyczną siatkę służącą pomiarowi nieśpiesznie przepływających pod nią fraktalnych, syntezatorowych chmur”.

Cóż począć, gdy press-kit właściwie idealnie opisuje zawartość materiału muzycznego? Ta zimna, wręcz lekko niepokojąca muzyka przypomina mi nieco (banalne skojarzenie) genialny Pan Sonic. Ale mnie w sumie każdego tego typu dźwięki kojarzą się z fińską grupą.

Czytając o „dźwiękowym laboratorium”, przypomniałem sobie nauczycielkę chemii ze szkoły podstawowej: krókie, czarne włosy na nogach przebijały się – niczym szorstkie, dźwiękowe plamy (o ile plama może być szorstka) w wielu momentach „Sub-Clouds” – przez jej pończochy, budząc konsternację we mnie i w reszcie chłopaków czekających na przerwę.

Nie wiem, czy „Sub-Clouds” to – jak gdzieś przeczytałem – materiał jeszcze lepszy niż zamykające ubiegły rok, wspaniałe „Melatony” Melatonów (mnie jednak troszkę bliżej do tego, co zrobił Hubert Zemler). W każdym razie przy spisie płyt 2018 obok nazwy Mech stawiam wykrzyknik i czekam na więcej od Pawlacza Perskiego.

tony conrad with faust – outside the dream syndicate [1973] / nobuyuki taguchi

linki w komentarzach / links in comments

bureau b

table of the elements

tony conrad movie

discogs

Faust widziałem na żywo przed sześcioma laty. Zagrał rewelacyjnie. Oprócz muzyki zapamiętałem to, że Jean-Hervé Peron był wyjątkowo wyluzowany i atakował seksistowskimi (specjalnie dla niektórych: „atakował” „seksistowskimi”) tekstami gitarzystkę (to pewnie była Geraldine Swayne i kawałek „Tell the Bitch to Go Home”) oraz performance (broń Boże, nasz zgrzebny pank perfromęs) polegający na zniszczeniu jakiegoś obrazu wiertarką. Doskonale prezentował się na scenie James Johnston z Gallon Drunk.

To był, kurwa, koncert.

Faust założyli m.in. wspomniany Peron oraz Hans Joachim Irmler. Obaj panowie na stare lata grali/grają w dwóch odmiennych Faustach. Ten Perona wydaje w miarę często świetne płyty (w tym roku „Fresh Air”), ten Irmlera rzadziej, ale może się pochwalić chociażby kolaboracją z Dälekiem.

Wspaniały rys historyczny. Zapraszam do Wikipedii. xD

Na „Outside the Dream Syndicate” (tu Irmler chyba się nie pojawił) Faust towarzyszy Tony’emu Conradowi. Ten wspaniały artysta zasłynął chociażby tym, że należał do Theatre of Eternal Music wraz z m.in. La Monte Youngiem i Johnem Cale’em. ToEM nazywano również The Dream Syndicate, co nietrudno połączyć z tytułem prezentowanej płyty.

Conrad niestety zmarł w ubiegłym roku.

Na „Outside the Dream Syndicate” panowie żenią muzykę repetytywną z krautrockiem. Pod dobrą lufę jak znalazł.

Ta wersja płyty pochodzi z 1993 roku. Pierwotna, z 1973, zawierała dwa numery. Wydań było więcej, co można zobaczyć w linku do Discogsa.

***

Nobuyuki Taguchi

la monte young – the second dream of the high tension line stepdown transformer from the four dreams of china [1991]

10fuckingstars.wordpress.com

linki w komentarzach / links in comments

discogs

10fuckingstars.wordpress.com

La Monte Young – jedna z ciekawszych postaci w historii muzyki, inspiracja dla moich ulubionych zespołów, takich jak The Velvet Underground (przez wiele lat myślałem, że grał na „The Velvet Underground & Nico”) czy Spacemen 3. Pewnie ze 100 ton nagranej muzyki, a niewielka dyskografia.

O La Monte Youngu ciekawie pisał Rafał Księżyk (a przynajmniej bodaj jedna trzecia tekstu, którą zmęczyłem, jest ciekawa – od dłuższego czasu kompletnie nie potrafię czytać o muzyce).

La Monte Thornton Young ma 80 lat. Ciekawe, czy praktykowane wydłużanie doby wydłuży mu życie. Może już miało wpływ na to.

***

Przypadkowe zdjęcia, zrobione z dronów i wozów Google Maps.

1

12

13

14

15

16

steve reich – four organs • phase patterns [1970] / amanda jas

10fuckingstars.wordpress.com

linki w komentarzach / links in comments

stevereich.com

1

Wrzuciłem już chyba cały noise rock, jaki chciałem wrzucić, w sumie prawie wszystkie ważne dla mnie kapele – nie tylko noise rockowe (myślałem, że nie było na 10fs Rodana, ale jednak był). Teraz podtrzymywanie tego bloga przy życiu, to trochę jak bycie z dziewczyną, z którą spało się ostatnio pół roku temu. No cóż, zawsze będziemy mieli Paryż.

Z całego tej awangardy, z gości kruszących styropian o szybę, dziwnych Japończyków pierdzących na wszelkiego rodzaju instrumentach chyba najbardziej lubię Steve’a Reicha. Repetitive music w jego wydaniu, zamiast nudzić, fascynuje i wciąga. Drugi numer mógłby trwać ze dwa lata.

***

Amanda Jas. Ależ to zalatuje ASP:

1

2

3

4

5

6

fuck the king!

103520-sheen-gallery-0006-img-0040-2-full-480w

(o)(o)
(o)(o)
(o)(o)

Znów na koniec roku przygotowałem składankę: po jednym (w przypadku Watery Love – dwa) kawałku z 15 ulubionych płyt (najlepsze na końcu). Znów było czego słuchać. Możecie sobie sprawdzić. Noise rock, punk, indie pop, funk, retarded rock – dla każdego coś miłego.

Kilka płyt rozczarowało, najbardziej „Two” Owls. Nie kupuję (dosłownie i w przenośni) też wzbogaconych reedycji moich ulubionych albumów: self-titled American Football i „Spiderland” Slint. Wiem, że gdy oba zespoły grały w latach 90., to zostały olane, a teraz sprzedają komplety biletów na swoje koncerty i że im się to należy, ale nie zmieni to mojego zdania: te „deluxe editions” są przekombinowane, by nie rzec: chujowe. Modę na to rozpoczął chyba Sonic Youth.

Najbardziej szkoda mi jednak kapitalnego bloga „The Elementary Revolt”. Jego raczej nikt nie zastąpi. Oprócz różnych crustów i screamów, można tam było znaleźć od groma noise rocka, a także taką perełkę, jak chociażby francuska Dalida. Ogólnie rzecz biorąc, blogi zdychają, coraz mniej do czytania i ściągania, ale warto niektóre odwiedzać. Na przykład ten.

Piosenka roku: The Growlers, „Good Advice” (najfajniejszy moment: jak koleś gra na wężu).

Życzę wszystkim udanego 2015 roku; zwłaszcza tym, którym chce się tu coś od czasu

Trzymajcie się.

%d blogerów lubi to: