Ani słowa o grunge’u… Ani słowa o grunge’u… Ani słowa o grunge’u…
Co ja poradzę, że AveCaesar jednoznacznie kojarzy się mi z tym gatunkiem muzycznym (wiadomo, samo istnienie takowego gatunku muzycznego to kwestia dyskusyjna), choć przecież „Long Story Short vol.I”, mimo że to jedynie cztery piosenki, płynnie przemieszcza się po paru innych stylach. Nakierowuje mnie tak, a nie inaczej również ten cobainowski odrobinę, bardzo dobry zresztą wokal… Mnie się AveCaesar podoba, a mam wrażenie, że się z tego tłumaczę.
(Właśnie słyszę z boku, że może przy pierwszym odsłuchu to brzmi grunge’owo, ale przy drugim już nie, więc mam się trochę wysilić).
„Long Story Short vol.I” to cztery udane, rewelacyjnie brzmiące numery. Nazwijcie je jak chcecie. (W pierwszym mamy cytat ze „Stalkera” Tarkowskiego, tego od słów: „Umarł Mao Zedong. Błahostka, ale przyjemna”).
Więcej napiszę, jak wydadzą nowy LP. Obiecuję nie użyć słowa „grunge”.
Zaczyna się zaskakująco. „Mutual Dreaming I” to udane nawiązanie do amerykańskiego post-rocka z lat 90.: Storm & Stress oraz innych kapel, które dekonstruowały rockową formę za pomocą tradycyjnego zestawu instrumentów.
Katie Caulfield nie idzie jednak w tę stronę. Muzyka staje się bardziej poukładana, porządkowana również przez wokal. Z początkowego, kontrolowanego chaosu wyłania się tzw. alternatywny rock (dość koszmarne określenie, w sumie mówiące niewiele, pod które można wszystko podpiąć, ale wydaje się mi, że adekwatne i chyba każdy wie, o co mi chodzi), przywodzący na myśl chociażby – nie jest to szczególnie oryginalne skojarzenie – Sonic Youth czy Rein Sanction. Da się też usłyszeć naszą Kristen. Tak, płyta jest mocno osadzona w latach 90., co słychać chociażby w lekko nirvanowym zamykaczu „Mutual Dreaming III (Katie’s Death”).
Jest w tym materiale coś, co cechowało inne tegoroczne wydawnictwo Music is the Weapon, również opisywane niedawno przeze mnie Good Night Chicken: pewna niekonkretność, brak spójności, który sprawia, że jednym razem można się „Mutual Dreaming” niemal zachwycić, a drugim – zdziwić, że muzyka przestała grać i nie pamięta się żadnego dźwięku.
Być może jednak ten fakt pozwolił mi docenić nową płytę Katie Caulfield, dając jej kilka szans, nie potraktować jej jako jednej z wielu.
Gitarowe spiętrzenie w „Wedding”, „Baloon” brzmiący jak Bailterspace w najlepszych momentach, niby nudnawa „Wzajemność”, w której nagle, około szóstej minuty pojawia się świetna gitara, a sam utwór przy końcu zupełnie się zmienia… Jest czego słuchać.
„Mutual Dreaming” (zdecydowany krok do przodu w porównaniu z udaną przecież „Sow-thistles” z 2015) świetnie brzmi, co nie jest oczywiste w przypadku polskich kapel. Gitary są bardzo dobrze nagrane (basowi i bębnom też niczego nie brakuje), a wokal nie jest tu najważniejszym instrumentem.
W kwietniu będę mógł sprawdzić to, jak Katie Caulfield sprzedaje na żywo swój pomysł na granie. Co prawda jej katowicki koncert koliduje z JazzArt Festival, ale na szczęście nie w tym dniu, gdy grają Zu czy Fire! Orchestra.
(pod tym adresem znajdziesz rownież odnośniki do Facebooka czy Bandcampa)
Najnowsza płyta gdańskiego zespołu zdaje się chcieć przypominać czasy, gdy piwo i dziewczyny lepiej smakowały, a po przyjściu do domu można było włączyć telewizję i się nie porzygać. Czyli, jak dla mnie, zamierzenie idealne.
Problem w tym, że są na „Bang! Bang!” fragmenty zarówno dobre – kiedy np. gitara brzmi świetnie (za tę, co się pojawia w 30 sekundzie ostatniego – najlepszego – numeru, dałbym się pokroić) – jak i nijakie. Słucham właśnie piosenki „Stereoscope”, która jest dobrym tego przykładem (choć w niej akurat więcej dobrego).
Podobnie jest z wokalem, który – chyba lepszy niż na wcześniejszych wydawnictwach – czasem brzmi do rzeczy, a czasem irytuje.
No więc ta mieszanka grunge’u (?) i tzw. alternatywnego rocka wzbudza we mnie ambiwalentne odczucia, ale chętnie posłucham kolejnego materiału Where is Jerry. O ile Vreen po takiej (pseudo)recenzji mi go przyśle.
W długim wywiadzie, którego udzielił mi Radek Sławuta, perkusista AveCaesar (ukaże się w lutowym numerze pisma „Teraz Rocku”), usłyszałem, że jego zespół nie gra grunge’u.
No nie wiem. Wystarczy, że wchodzi wokal w pierwszym numerze, „Silence for volunteers”, i ja z miejsca słyszę grunge, Nirvanę, te klimaty. To żaden zarzut. Zespół Cobaina, Grohla i Novoselica był jednym z najwybitniejszych w historii, a AveCaesar to żaden post-grunge-chujwieco-revival, lecz szczerze brzmiąca, autonomiczna propozycja.
Zespół czerpie z najlepszych tradycji amerykańskiego, gitarowego grania. „Growing” przypomina mi nie tylko o wspomnianej Nirvanie, ale też chociażby o melancholijno-depresyjnym rocku Rein Sanction. Gitara brzmi czasem też wręcz emowo. Gdy jest skontrastowana z gęstymi bębnami, daje to fajny efekt.
Pisząc o wcześniejszym materiale wrocławian, „Training for utopia”, trochę narzekałem na to, że nie ma basu. Tym razem nie przeszkadza mi jego brak. Może nawet bez niego muzyka AveCaesar brzmi bardziej surowo i oryginalnie.
Można się przyczepić, że nie ma na „Growing” żadnego hitu (najbliżej tego miana mógłby być zamykający album „Youth Diving”), ale wiadomo: lepsza płyta z ośmioma udanymi, równymi numerami niż z jednym „Smells Like Teen Spirit” i siedmioma kasztanami.
Bardzo dobry materiał.
***
Premiera „Growing” nastąpi 17 lutego. Na Bandcampie można ściągnąć za darmo albo kupić za co łaska poprzednią płytę.
Nie słuchałem tego zespołu chyba z 25 lat. Ostatnio trafiłem na niego podczas odsłuchu składanki wydanej przez Sub Pop – „Revolution Come and Gone”. Tego było mi trzeba, zwłaszcza jednego z moich ulubionych numerów – tytułowego „Heart and Lungs”.
Strona internetowa Truly nie działa, z martwego majspejsa – jak to z martwego majspejsa – trudno się czegokolwiek dowiedzieć, ostatni wpis na fejsie z 2015 roku… No ale ponoć wciąż grają. Zapowiadana nowa płyta, do tej pory nie ukazała się.
W tamtych czasach gitary pięknie chodziły. Truly, Rein Sanction to moja magdalenka.
„Zasługujemy na recenzję? Punk i tak umarł” – w ten sposób zaczepił mnie wrocławski zespół AveCaesar. Podoba mi się optymizm zawarty w tym zdaniu, ale sam mam czasem wątpliwości, czy to prawda.
Umarł punk, umarł też grunge (ten to już w ogóle). A AveCaesar gra właśnie grunge (jeden z kawałków z „Training for utopia”, „Puristic homeland”, przypomina chwilami nawet „When Tomorrow Hits” Mudhoney). Obawiam się, że płyta może przejść bez echa, wszak Kurt Cobain wydał nowy album.
Dobrze się tego słucha. Podczas pierwszych dwóch razów z AveCaesar miałem skojarzenie z Rein Sanction, co należy potraktować jako komplement. Mankamentem może być brak basu – z nim muzyka AveCaesar chyba brzmiałaby lepiej.
Nie wiem, czy kiedyś wrócę do tej płyty, ale jeżeli wysłuchałem czegoś co najmniej trzy razy (czwarty, tak mi się wydaje, też będzie), znaczy to, że jest to godne uwagi. Albo że nie mogę uwierzyć, jak bardzo jest chujowe. Jeżeli chodzi o AveCaesar mówimy o pierwszym przypadku.
zespół z trance syndicate, w której katalogu widnieją tak wspaniałe nazwy jak distorted pony, johnboy czy pain teens.
crunt tworzyli kat bjelland (babes in toyland), stuart gray (lubricated goat) i russell simins (jon spencer blues explosion). bjelland i gray byli małżeństwem. gdy się rozstali, crunt się rozpadł. ponoć przyczyną był romans graya z kristen pfaff. redakcja 10fs nie pochwala, aczkolwiek rozumie.
ta płyta co prawda nie wznieci pożaru, ale jej zawartość to solidny „alternatywny rock” lat 90. z grunge’owymi naleciałościami (co zrozumiałe). a ja lubię lata 90. muzyka była fajniejsza, filmy były fajniejsze, dziewczyny były fajniejsze itd., itd.
***
gregg segal. lubię taki zamierzony kicz. gość robił też zdjęcia amerykanów pozujących na tle śmieci, które były przyczynkiem do jakichś lewackich rozkminek o konsumpcjonizmie (na końcu jedno z nich). jebać lewaków. od jakiegoś czasu bardziej mi działają na nerwy niż tzw. prawicowcy.
Wiersz doraźny
Wkurwić lewaka, obśmiać mentalnego pedała:
całe moje zadanie. A wieczność natychmiast
pyta: „A co ze mną?”. Poczekaj, kochana.
Bo przyjdzie czas na wieczność,
lecz najpierw koniecznie
obśmiać lewaka, wkurwić mentalnego pedała,
niska poezja, niewielkie zadania.
Tar. Co tu gadać. Nagrywali i dla AmRepu, i dla Touch and Go. Jedna z tych kapel, które przypominają mi czasy, gdy słuchanie muzyki wzbudzało we mnie największe emocje.