Wpierw postawiłem Torpur w opozycji do zezdgredziałego, częstującego słuchacza protekcjonalnymi, drętwymi tekstami, polskiego punka, lecz postanowiłem to wykasować, bo ile razy można pisać o tym samym? Ostatnio wypowiadałem się zresztą na ten temat przy okazji Zasługuję na istnienie Melisy. O, przy okazji Torpura też o tym wspomniałem.
(o)(o)
The Cult brzmi surowo, wręcz chamsko, ale bez przegięcia: każdy instrument słychać wyraźnie. Można by się zastanawiać, czy bas nie jest zbyt schowany, ale mnie pasuje: to było tylko początkowe wrażenie; instrument pulsuje bardzo wyraźnie. Piosenki rejestrował i miksował Antoni Zajączkowski z Melisy, masteringiem zajął się Haldor Grunberg (Satanic Audio).
(o)(o)
Dobre są też wokale (u nas to wciąż rzadkość) – czy ten skrzeczący, czy śpiewnometalowy, czy charczący (wszystkie trzy pojawiają się w utworze tytułowym). Teksty to mrożące krew w żyłach historie. Przypomina się Gulnar i Cromm Cruac.
(o)(o)
„Gobble gobble gobb glurb” – jak powiedział pewien goblin. Nic tylko się z nim zgodzić. Tak mi się The Cult spodobała, że aż musiałem ją sobie ograniczać, żeby nie przedawkować. Mój punk. Albo metal. Według zespołu „goblini noise’owy punko-metal”. Jak zwał, tak zwał. Ważne, że wspaniale kopie.
A gdybym miał się przyczepić, to tylko do tego, że kawałki Infinite Fear i Final Ritual nieco odstają od doskonałych The Cult i Ritual.
(o)(o)
Zarejestrowany w 2021 r., trwający 11’27” materiał, można kupić na kasecie wydanej (Plusz Tapes) bądź na winylu (Stoned To Death). Torpur ma na koncie również inne wydawnictwa, m.in. Gobland (Dreamland Syndicate), o którym pisałem niemal cztery lata temu.
Gdy ta stara kurwa – praca (nazwana przez Philipa Larkina nieco subtelniej i z pewną czułością „starą ropuchą”: „Weź mnie, stara ropucho, pod ramię; / Drepczmy razem ku cmentarnej bramie” – tłum. Stanisław Barańczak) zabiera pół dnia, a potem w domu pięć kotów upomina się o swoje, trudno znaleźć czas, by parokrotnie dokładnie wysłuchać (po to, aby uczciwie zrecenzować) album mający 72 minuty i i 40 sekund, składający się z dwóch kompozycji, z których jedna trwa 38 minut i 40 sekund, druga – równe 34 minuty. Trudno nawet wtedy, gdy chodzi o może ulubionego – nie licząc Williama Basinskiego, on jest ponad wszystkimi – artystę okołambientowego.
Tak, mam słabość do Fabia Kubica, odkąd poznałem w ubiegłym roku jego płytę Archival Recordings for Paolo Monti. Ale zacznijmy od kogoś innego.
Kamil Kasprzyk to, podobnie jak Kubic, dość płodny artysta. Gdy dodawałem delirus-a do Discogsa, okazało się, że to już jego trzecia tegoroczna płyta podpisana jako „Fabriker [101]”.
Wish You the Fucking Rot, Hate Me, Vulgar Sexophile… Tytułów kawałków – gdybyśmy nie znali wydawcy i nazwy projektu – można by użyć jako zagadki: „Co za muzyka poleci z głośników – death metal czy noise?”. Dzięki Vulgar Sexophile pewnie większość postawiłaby jednak na to drugie. I miałaby rację, jak Terlik w sprawie Wojtyły.
Ma się ochotę (tzn. ja mam) podkręcić głośniki na full, gdy leci delirus-a – w tych bardziej radykalnych brzmieniowo momentach (czyli przez większość płyty). Na koniec zostajesz z bólem głowy, ale przyjemnym – jak po whiskey, nie po tyskim. Proszę wybaczyć to porównanie, ale jestem w trakcie czytania książki o debilach z Mötley Crüe i odzywa się we mnie wieśniacki rokendrolowiec.
Są też momenty dające wytchnienie – bardziej, nazwijmy to, drone’owe. Fajny jest początek płyty – jakby Kasprzyk chciał zacząć spokojnie, ale po chwili musiał się zacząć powstrzymywać przed próbą ogłuszenia Bogu ducha winnego słuchacza. A może cały ten album jest ścieżką dźwiękową do zachowania osoby, która powstrzymuje się przed zrobieniem komuś krzywdy?
Co tam jeszcze? W Hate Me jest trochę tak, jakby Thurston Moore gościnnie zagrał na gitarze.
Świetna rzecz. Posłuchajcie choćby, jak Fabriker [101] pięknie „smaży” w ReExecution (przez prawie 14 minut). Aha, oczywiście – jak zawsze w trakcie słuchania elektroniki – pomyślałem parę razy o Pan Sonic. Nawet gdy Fabriker [101] brzmi niemal jak Blanck Mass (Failed Experiment).
Miało być wpierw o Coagulant, było o Fabriker [101], ale bierzmy się już za mego ulubieńca.
Fabio Kubic to gość, dla którego mógłbym przełamać fobię społeczną, żeby przybić z nim piątkę. Dzięki niemu znów mogę cieszyć się czymś, co pewnie znajdzie się na koniec roku w moim zestawieniu ulubionych płyt.
Pierwszy utwór, Nautical, to horror ambient, który w każdej chwili mógłby przerodzić się w noise, ale tego nie robi. Soundtrack do niemal 39-minutowego krótkiego metrażu Davida Lyncha (ale banał z mojej strony). Oczywiście opinia, że to noise, który łatwo mógłby stać się ambientem, jest w pełni uprawniona.
Drugi, Astronomical, to ambientowy kosmiczny trip. Jeżeli delirus-a Fabriker [101] jest soundtrackiem dla kogoś, kto powstrzymuje się przed przekroczeniem jakiejś granicy, to drugi utwór na Map of the Dusk Until Its Replacements najpierw opowiada o gościu, który chce zrobić to samo, lecz potem postanawia polecieć w kosmos.
Najpierw bardziej podchodził mi klimat „żeglarski” (to raczej żeglowanie po kosmosie niż po Bałtyku), teraz chyba „astronomiczny”. Oba niepokojące światy wygenerowane przez Kubica wolę obserwować z daleka.
Można sobie wpierw włączyć Kasprzyka, a potem Kubica, którego muzyka może dać po delirus-a wytchnienie. Inna sprawa, że klimat Map of the Dusk Until Its Replacements jest na tyle niepokojący, że to może być takie wytchnienie, jak obejrzenie po filmie wojennym dramatu psychologicznego.
***
Mamy kwiecień, a Antenna Non Grata wydała już osiem płyt. Mają rozmach.
Widziałem na fejsie Opus Elefantum, że nowa płyta Piotrka Markowicza spotkała się z dość sporym odzewem recenzentów, więc – pół żartem, pół serio – poczułem się zwolniony z obowiązku pisania o niej. Jednak fakt, że Up the River to rzecz wyśmienita oraz pewne skojarzenia z nią związane, kazały mi wrzucić parę zdań na blog.
W notce prasowej czytamy: „Up the Riverto przede wszystkim ukłon w stronę lat 50. XX wieku. Pomysłem na płytę jest dźwiękowy zapis z podróży w górę rzeki; strzępy muzyki mieszają się z odgłosami puszczy, ptaków i drzew, ze śpiewami ludzi. Materiał przesiąknięty jest szumem z taśmy, analogowymi zniekształceniami i winylowymi trzaskami”. Pojawiają się w notce również William Burroughs i – co mnie cieszy – Joseph Conrad.
Płyta Markowicza (rewelacyjna okładka, swoją drogą) zaczyna się co prawda tak, że przywołuje na myśl Bajki z mchu i paproci (to komplement – kreskówki ze Żwirkiem i Muchomorkiem to arcydzieła psychodelii). Po chwili jednak zacząłem ją odbierać jako ścieżkę dźwiękową do tego okresu życia, jakim jest końcówka młodości; do momentu, gdy już za chwilę nie dasz rady pójść z kumplem na piwo czy nad rzekę, bo pojawia się praca, rachunki do zapłacenia itp.
Tak więc w notce Burroughs i Conrad, u mnie – zapomniany (poza Krzeszowicami) Stanisław Czycz i jego opowiadania oraz Andrzej Barański i adaptacja tych opowiadań – mój ulubiony polski film Nad rzeką której nie ma (brak przecinka celowy – Barański w ten sposób nawiązuje do nieoczywistego podejścia Czycza do interpunkcji).
To właśnie ten film – z Markiem Bukowskim, Mirosławem Baką (filmowy „Wódz” już biegał do roboty), Tomaszem Hudziecem, Andrzejem Mastalerzem i Joanną Trzepiecińską – idealnie pokazywał ten stan, który tak dobrze udało się też oddać zespołowi Komety w piosence Spotkajmy się pod koniec sierpnia (będącego ostatnim sierpniem młodości).
Muzyka z Up the River otagowana została jako ambient/experimental, co daje jakiś jej obraz (choć jest tu i trochę jazzu, i nawet dubu, są fragmenty jak ze starych filmów; jest eklektycznie, lecz spójnie), ale najlepiej – wiadomo – sprawdzić samemu, żeby się przekonać, iż trudno ją sensownie określić.
Jest też muzyka Markowicza trochę jak słuchowisko bez opowiedzianej (czy też raczej wypowiedzianej) historii, z pięknie wkomponowanymi odgłosami przyrody. Up the River może – choć brak na niej słów – zmusić do zastanowienia się nad tym, czy nie warto czasem choćby na chwilę się zatrzymać, zamiast gonić Bóg wie za czym.
Na koniec czepialstwo: wolałbym, żeby ta płyta miała polski tytuł i żeby tytuły utworów też były polskie, zwłaszcza że mamy do czynienia z Piotrkiem Markowiczem, nie typem o dobrze brzmiącej z angielska ksywie. Ale to szczegół.
Znika Czycz, znika Barański. Zostaje sam Markowicz i jego niezwykła płyta.
***
A to wcześniejszy materiał, wydany w 2017 r. przez Trzy Szóstki:
I jeszcze rzecz sprzed dwoch lat, z Opus Elefantum:
Wydawnictwa Spontaneous Live Series zawierają muzykę wyimprowizowana podczas edycji Spontaneous Music Festival w poznańskim Dragon Social Club. Poznałem je dzięki Pawłowi Doskoczowi, gitarzyście, który sam miał przyjemność niejednokrotnie brać udział w tych koncertach, a znać go powinniście ze współpracy z perkusistą Wojtkiem Kurkiem czy też z zespołów Strętwa i Bachorze, grających muzykę adekwatną do swych nazw. Polecam sprawdzić.
Płyty z serii SLS można otagować jako avant-garde (cokolwiek to dziś znaczy), zazwyczaj nieco zużyta etykieta free jazz ma też zastosowanie. I choć nazwiska muzyków się powtarzają, nie ma tu mowy o rzępoleniu tego samego, odsmażaniu kotletów. Wśród CD z tą niełatwą muzyką znajduje się chociażby coś takiego jak Spontaneous Live Series 007: El Pricto Electric Guitar Quintet, będące improwizacją na pięć gitar (jedna z nich należy do wspomnianego Doskocza).
Low Vertigo tworzą: Diego Caicedo (gitara elektryczna, Hiszpania; też gra na 007), Gonçalo Almeida (bas elektryczny, Portugalia) oraz Vasco Trilla (bębny, Hiszpania). Tego ostatniego miałem okazję zobaczyć w ubiegłym roku na żywo w katowickim NOSPR-ze, gdy towarzyszył Annie Kaluzy, Arturowi Majewskiemu i Rafałowi Mazurowi. Akurat siedziałem w miejscu idealnym do tego, by zobaczyć, jaką robotę perkusyjną wykonuje Trilla, robiący wrażenie gościa, który umiałby coś wyczarować przy pomocy patyczków do uszu i podstawki pod kufel do piwa.
Włączyłem Spontaneous Live Series D01 („D” stąd, że co miesiąc będzie wychodzić w tej serii jakiś materiał w wersji cyfrowej) bez znajomości wcześniejszej, studyjnej płyty Low Vertigo, wydanej w 2019 r. przez Multikulti Project. No i zaskoczenie, bowiem miałem wrażenie, że leci koncert starego Earth. Przy pierwszych dwóch przesłuchaniach koncertu miałem wrażenie, że zespół Dylana Carlsona jammuje z Fire! (mimo braku saksofonu w Low Vertigo przyszedł mi na myśl skład Matsa Gustafssona).
Brzmienie jest potężne. Żałuję, że nie byłem na tym koncercie (pewnie fajnie było w kwietniu 2019 r. poczuć w trzewiach ten bas lecący od 13’40” albo zaliczyć około 17. minuty wygenerowany przez trio wpierdol). Żałuję też, że nie wyszedł na CD albo winylu. To jest po protu miód na uszy: Caicedo (zwłaszcza jego gitara brzmi fantastycznie), Almeida i Trilla wwiercają się w czaszkę, a ty prosisz o więcej.
Tu pojawia się pytanie o długość materiału, który trwa trochę ponad 27 minut: w sam raz czy za krótko? To chyba trochę jak czepianie się piłkarza, że sam pokonał bramkarza, choć mógł podać do lepiej ustawionego kolegi. Ważne, że wpadło.
Słuchałem nowej, koncertowej płyty Ecstatic Vision (zresztą bardzo dobrego zespołu, cieszę się na ich krakowski koncert). Live in Dunajam brzmi przy Spontaneous Live Series D01 Low Vertigo jak Zielone Żabki.
Słuchając Crépuscule I & II Tujiko Noriko w tych momentach, gdy pojawia się wokal, przypomniałem sobie, że dostałem do recenzji płytę Voicollages, sygnowaną pseudonimem |fontAnna|.
Kryje się za nim Anna Niestatek, która „Nie korzysta ze słów, pragnąc porozumieć się ze słuchaczem na poziomie doznań zmysłowych. (…) Gra głosem w różnych technikach. Dokonuje doświadczeń z artykulacją, dynamiką, rytmem, kształtem dźwięku, niekiedy transponując na swój głos dźwięki otaczającego świata”. Niestatek to „Artystka dźwiękowa, wokalistka, dyrygentka, perkusjonistka, eksperymentatorka, współautorka instalacji dźwiękowych, poszukiwaczka indywidualnych, awangardowych form ekspresji wokalnej”.
Bohaterka tego postu udziela również korepetycji ze śpiewu. Na poniższym filmie ciekawie opowiada m.in. o tym, dlaczego wstydzimy się śpiewać, pokazuje również ćwiczenia, dzięki którym łatwiej wydobyć z siebie głos. Polecam. Może nie będziesz musiał się napić, żeby pośpiewać na koncercie.
Umysł człowieka wędruje różnymi ścieżkami, jednocześnie kręcąc się wokół tego samego. Pomyślałem, że „Niestatek” to świetne nazwisko i od razu przyszły mi na myśl komiksy Tadeusza Baranowskiego, z takimi postaciami jak lopa (przeciwieństwo antylopy). Byłem też pewny, że autorka Voicollages po raz pierwszy zagości na moim blogu. Jak się okazało, pisałem o niej trzy lata temu przy okazji notki płycie Peron VI duetu Salimara, który Anna współtworzy z Marcinem Karnowskim (m.in. Variété). W tamtej recenzji pojawił się znikąd Eskimos (którego dziś powinniśmy nazywać Inuitą). Może związek pomiędzy twórczością bydgoskiej wokalistki a wybitnym autorem komiksów i malarzem to rzecz naciągana, ale osobiście jestem zadowolony z tego skojarzenia.
Voicollages zawiera muzykę pozbawioną instrumentów – takie może czy nawet musi być pierwsze wrażenie. Kolejne – że zawiera jeden instrument: głos (wspaniały zresztą). Następne: że jest tu kilka instrumentów, kilka głosów. Pojawia się podejrzenie, że Niestatek robi nas w konia, że to nie jest jej solowa płyta, bowiem do nagrania Voicollages zaprosiła kilka równie zdolnych koleżanek. Tyle się tu dzieje, tak różne postacie przybiera |fontAnna|.
„Solowy album Voicollages zawiera utwory charakteryzujące się wykorzystaniem głębokich, wodnych pogłosów różnego rodzaju, symbolizujących oniryczny, tajemniczy i ulotny świat akwatyczny. Tafla wody symbolizuje obraz podświadomości, na pierwszy rzut oka – nieruchoma i spokojna, w swych odmętach kryjąca jednak ogrom niedostępnych dla nas treści nierozłącznie oddanych w nasze posiadanie (…)” – tak została opisana ta płyta przez wydawcę bądź samą artystkę. Szczerze mówiąc, kompletnie w ten sposób Voicollages nie odebrałem, natomiast gdy czytam o „pogłosach”, myślę o tym, że jest kilka takich momentów na tym albumie, iż mam wrażenie, jakby zmiksował go śp. Robert Brylewski (zwłaszcza Voicollage #6), uznając, że można zrobić duby z płyty składającej się z samych wokali.
To, co mnie najbardziej urzeka, to zahaczanie przez Niestatek o różne gatunki muzyczne. Oczywiście, łatwo otagować Voicollages jako etno, ethereal czy avant-garde. Ja tu słyszę jednak nawet pop – w przywodzącym na myśl Dolores O’Riordan Voicollage #3, („pop” też może brzmieć dumnie – przypomnijcie sobie choćby Moloko) czy o R&B (skupiając się na głównym wokalu w ostatnim utworze, z miejsca mam ochotę włączyć A Little Deeper Ms. Dynamite). Jest też noise w Voicollage #8.
Noise, pop, etno… Bez obaw: to spójna płyta. Niestatek ma wszystko pod kontrolą.
Takie albumy, jak Voicollages, często określa się jednocześnie nobilitującym i zbywającym mianem „awangardy”. To, co zrobiła |fontAnna| to awangarda (cokolwiek to dziś znaczy), ale nie tylko do podziwiania („jaka ulga, że już się skończyło – daję cztery gwiazdki na pięć”), ale też do słuchania dla przyjemności.
Najważniejsze jest jednak to, że Anna Niestatek potrafi uderzać w struny, dzięki którym człowiek ma zamiar zacząć pisać o duchowości itp. Co sobie, oczywiście, daruję, kończąc stwierdzeniem, że Voicollages to wyjątkowo piękna płyta.
„Piękno tkwi w prostocie”. To mądre zdanie zostało sprowadzone do sloganu, którym można zareklamować np. samochód. Tak czy siak, pasuje do grafik, których autorem jest Piotr Czerski. Jedną z nich widzimy właśnie na okładce nowej synagogi, inne mogliśmy zobaczyć chociażby na orce (ta podoba mi się najbardziej) i zgrzytach morza.
Zerknąłem w zestaw moich ulubionych płyt 2022 r. i zauważyłem, że większość z nich zawiera muzykę instrumentalną. Kiedyś nie do pomyślenia. Teraz niemal się wzdrygnąłem, usłyszawszy, że na nowej synagodze ktoś zaczął gadać.
Jednak dobrze wychodzi to gadanie w Nieweselu (które usłyszałem jako pierwsze, bo zapowiadało płytę) – trochę jakby Grzegorz Kaźmierczak z Variété przestał udawać, że umie śpiewać.
Poza tym to dobry tekst, choć z ogranym motywem. Przy okazji – mam wrażenie, że słowa „hajs” używają już tylko ludzie zaawansowani wiekowo. Ale to jeszcze nic: pewien czterdziestoparoletni męczący felietonista wciąż używa słowa „szmal”, które już chyba zawsze będzie mi się kojarzyć z Markiem Piekarczykiem („Tyle kłamstwa wokół nas / Żeby zdobyć cholerny szmal”).
Będąc przy Nieweselu (zresztą co chwilę – jakby to była recenzja nie całej płyty, lecz jednego kawałka, ale jak im wyszedł to numer, to daj Panie Boże zdrowie; jest kapitalny) – trochę trudno zresztą było mi wejść w ten album z uwagi na to, że ten kawałek okazał się zaskakująco łatwo wpadać w ucho, być hitem na tle pozostałych. Ale reszta też w końcu wpadła.
***
W Automatach możemy trafić na te same osoby, które grają w rewelacyjnym morzu: wspomnianego Czerskiego, Jarosława Lipszyca i Karola Schwarza. Muzykę z nowej synagogi można nazwać – podobnie jak tę, którą słyszymy na orce i zgrzytach – psychodeliczną. Tu mamy jednak psychodelię (nagraną na żyw) w innej, łagodniejszej wersji. Jeżeli orka chwilami zahacza o noise, to nowa synagoga czasem ociera się o ambient. Taka właśnie jest różnica, upraszczając, między morzem a Automatami. Pewnie też brak perkusisty, Jacka Jewuły, ma zasadniczy wpływ na ciężar muzyki. Tu, zamiast żywych bębnów, mamy bity Schwarza.
Czasem ma się wrażenie, że na nowej synagodze musi w końcu nastąpić pierdolnięcie, musi zacząć rzęzić i zrobić się głośniej. Ale tak się nie dzieje i – co ciekawe – to niespełnienie oczekiwań jest całkiem przyjemne.
***
Co jeszcze? Niewesele (o, znowu) słyszę jako utwór rozpoczynający jakiś bardzo dobry, polski film lub serial (będący dziełem np. Jana Holoubka, który ma na koncie Rojsta).
***
Gdy leci ta płyta, mam ochotę się spakować i pojechać pochodzić po jakimś pięknym mieście, poszwendać się między starymi murami (a przy Gdzie jest Jeden? wypocząć na jakimś zadupiu). To wyznanie pojawia się tu zamiast banalnego „to świetny album”.
***
Styczeń to chyba nie jest dobry czas na wydanie płyty. Ciekawa byłaby statystyka dająca odpowiedź na pytanie, ile z nich jest pomijanych w rocznych podsumowaniach tylko dlatego, że ukazały się za wcześnie. No, ale muzyka to nie wyścigi. Mnie się wydaje, że pod koniec roku o nowej synagodze będę pamiętał.
***
Na koniec minus. Gdzie jest Jeden? przypomina o największej bolączce polskiego rocka: głos męski potrafi trochę przeszkadzać w odbiorze muzyki. A kto wie, czy właśnie czwarty utwór na pierwszej płycie Automatów muzycznie nie jest najlepszy z wszystkich.
Na zewnątrz jesień. Wyświadcz swojej depresji przysługę i pozwól jej pożreć żałosne resztki swojej duszy wsłuchując się w ścieżkę dźwiękową do upadku ludzkości – zachęcali w press packu. Już zima, ludzkość wciąż upada, a my wyświadczamy sobie – z lekkim opóźnieniem – przysługę.
(o)
Tak mnie odrzuciło za pierwszym razem od Mony Turbo Lisy, że nie wiem, jakim cudem wysłuchałem jej do końca. Połączenie wokalu z muzyką wydało mi się tak absurdalne, że Narrenwind nie poleciał od razu do kosza z niewiadomych mi przyczyn. Wiadomo jednak, jak bywa z pierwszymi wrażeniami.
Gdy już stwierdziłem, że ten metal-niemetal ma coś w sobie, coś innego zaczęło mnie męczyć – mianowicie znów wokal. Tym razem jednak z innego powodu. Po prostu kojarzył mi się z innym wokalem, a niemożność wyplucia tego, co miałem na końcu języka, była wybitnie męcząca.
W końcu się udało: to skojarzenie to Stefan Nic, płyta No i Polska (swoją drogą, równie wesoła jak Mona Turbo Lisa). Teraz to może nawet bardziej muzyczne skojarzenie.
Do tego doszedł jeszcze przyszedł na myśl Maanam (przy otwierającym epkę utworze tytułowym) i Gruzja, której drugiego materiału, Jeszcze nie mamy na was pomysłu, udało mi się wysłuchać w całości (bo zasnąłem bodaj przy drugim kawałku).
Podsumowujmy więc pierwsze wrażenia: zapomniany projekt Aloszy Jędryczki i Jury Zajchowskiego z zespołu Czarnobyl Zdrój (nb. Jędryczka to jeden z najlepszych tekściarzy, jakich wydała na świat no i Polska); klasycy polskiego rocka (ale z początkowego okresu, spokojnie) oraz najbardziej znany przedstawiciel meme metalu.
Zazwyczaj gdy w końcu dokładnie pozna się jakąś płytę, pierwsze skojarzenia okazują się nie mieć wiele wspólnego z rzeczywistością. Ale są najfajniejsze.
Dość trudno jest mi określić muzykę Narrenwind – zdominowaną przez wokal (walczący o dominację z basem), co zazwyczaj przeszkadza mi na polskich płytach, ale na tej akurat nie. Dość trudno, ale może hasło avant-garde post-black metal, które widzimy na Discogsie, jest OK (inne to blackened progressive rock z Echo Experiment). A jeśli nie, to przynajmniej dobrze wygląda. Ja bym dorzucił new wave. A nawet cold wave (vide początek Nie wstanie dzień, każący pomyśleć o Pornography The Cure).
Mona Turbo Lisa to jednocześnie wyważone i nerwowe granie do melodeklamacji Klimørha, do jego klimatycznych tekstów ze zwracającymi uwagę wersami (Czy kłamiesz? / Czasem wystarczy, że uśmiechniesz się w milczeniu; deszcz który spadnie / da życie kwiatom / kwiatom które / szarańcza zapyla; czekasz na wiatr / który piachem / przykryje kości).
Największe wrażenie zrobił na mnie utwór zamykający epkę, wspomniany Nie wstanie dzień, będący antycoverem jednej z polskich piosenek wszech czasów – Nim wstanie dzień (kompozycja Krzysztofa Komedy, tekst Agnieszki Osieckiej), genialnie zaśpiewanej przez Edmunda Fettinga, piosenki specjalnie dla niego napisanej. Piosenki, która nie chce się ode mnie odczepić.
Przy okazji obejrzałem film Jerzego Hoffmana Prawo i pięść, w którym Nim wstanie dzień została wykorzystana. Powojenny western (!) z Ziem Odzyskanych, z Gustawem Holoubkiem w roli głównej, broni się po latach.
(o)
Od niezbyt może niezbyt adekwatnych skojarzeń do klasyki polskiego kina. Mona Turbo Lisa rzuca człowieka po różnych rejonach, intrygując, prowokując i dając satysfakcję. Trzeba poznać inne płyty Narrenwind.
Kończymy podsumowanie roku 2022. Tym razem starocie: boxy, niewydane wcześniej płyty itp. Gros wydawanych staroci to zwykłe żerowanie na martwych artystach, czasem zresztą pirackie (sam niemal kupiłem jakiś koncert Lou Reeda wydany na winylu, uprzejmie opisany jako unofficial release).
Skupiłem się wyłącznie na legalnych, wyjątkowych pozycjach, które nie są wznowieniami jeden do jednego starych płyt.
Nie ma w zestawieniu (w sumie zależy, jak na to spojrzeć) 1970s The Fall. Bagatela, 12 płyt. Jest 7 stycznia, a ja jestem na dziewiątej piosence z trzeciego krążka. To akurat ósma:
Czego sobie życzyć na 2023? Żeby Putin zdechł, to na pewno. No i nowej płyty Shellaca.
Na Bandcampie nie posłuchasz ani jednej kawałka z boxu. Jest za to pół wrześniowego singla
Al Cisneros – jak mówią w co drugim amerykańskim filmie: „I’m a big fan”. Pamiętam, jak jechaliśmy na koncert Sleep i auto się zepsuło, więc nie dojechaliśmy. Ponoć koncert był „średni”. Akurat. Jeszcze bardziej niż Sleep lubię Om. Om akurat zobaczyłem, choć tylko na Off Festivalu.
Na Sinai 2012-2022 Dub Box mamy utwory z singli i epki plus trzy niepublikowane kawałki. Jak zauważył czujny użytkownik Discogsu, paru rzeczy brakuje. To, co jest, to duby pozbawione reaggowej miękkości, łatwiej tu – mimo reaggowych rytmów – dostrzec szorstkość industrialu (no, może trochę przesadzam). Tak to słyszę.
Piękny „kondon” z CMPTR STDNTS świeci się na mojej półce.
Płyta noiserockowców z Joliet, która wyszła w 1996 r. nakładem Skin Graft i Gasoline Boost, zremasterowana i poszerzona o kawałki ze splitu z OXES oraz o dema i outtake’i. Niemal zawsze mam mieszane uczucia co do tych wszystkich dem, dodatków etc., ale tu nie ma biedy. Warto znać ten płynący z trzewi, klasyczny noise rock.
Ciekawostka: piosenka Old Work Song (to zresztą jeden z najlepszych kawałków Big’n) kiedyś nosiła tytuł Old Negro Work Song. Nawet – jak by to ujął Marek Niedźwiecki – „ostrzaki” się cenzurują.
The Offical Box Set w wersji super deluxe zawiera 12 winyli i dwie książki. Przeszedł mi przez głowę ten pomysł szalony, w trybie przyspieszonym, żeby kupić to imponujące wydawnictwo, lecz usłyszałem też głos: Hej, człowieku! Uspokój się, i nie kupiłem. Mam wszystkie płyty Blondie (te sprzed reaktywacji), więc wziąłem na luz. No i autobiografia Debbie Harry w pewnym stopniu mogła mieć wpływ na podjętą decyzję.
No, ale taki box, podejrzewam, musi być powodem do dumy. I dla zespołu, i dla fana.
Pod tym niezgrabnym tytułem kryje się płyta z ośmioma piosenkami nagranymi nielegalnie w 1986 r. w studiu w Wawrzyszewie. Była to ostatnia sesja ze Skandalem, który później pojawił się już tylko gościnnie na Kolaboracji. Dwa utwory, Śmierdząca rzeczywistość i Zatańcz, poznaliśmy wcześniej dzięki składance Jak powstrzymałem III wojnę światową (1993).
Świetnie się tego słucha, sto razy lepiej od drętwej płyty Kłamstwo to nowa prawda (2021). Mam tylko wrażenie, że Skandal jest na tym materiale lekko przygaszony, trochę brakuje energii jego śpiewaniu. Tak czy siak, 1986 to być może najmilsza muzyczna niespodzianka ubiegłego roku.
Jeżeli chodzi o Darka Hajna, odsyłam do książki Zagrani na śmierć Tomka Lady, choć mam pewne obiekcje, gdyż ta wyszła nakładem wydawnictwa, którego największą gwiazdą jest ten zjeb Stasiuk.
Znów niezgrabny tytuł. Choć widzimy tu takie tytuły, jak Waiting for the Man czy Heroin, daleko tym piosenkom do antyhipisowskiego rocka The Velvet Underground. Lou Reed jest tu de facto pieśniarzem folkowym. I nawet jeśli Music & Words to z artystycznego punktu widzenia (o Jezu) nic wielkiego, to jednak ma to swój urok, gdy Lewis Allan Reed na folkową nutę śpiewa o wspaniałości heroiny. Trudno uwierzyć, że chwilę po tych nagraniach demo wyszło coś takiego, jak The Velvet Underground & Nico.
Jedynym awangardowym na – jak się to kiedyś pisało – longu utworem jest Wrap Your Troubles in Dreams, zaśpiewany przez Johna Cale’a. Walijczyk – przedstawiciel awangardy, Reed – przedstawiciel tradycji. To duże uproszczenie, ale coś chyba w tym jest. To coś nie mogło trwać długo. Najważniejsze, że się pojawiło, i zaowocowało powstaniem The Velvet Underground.
Wspaniałe nagrania z sesji u najważniejszego propagatora muzyki alternatywnej, Johna Peela. Sesje z lat 1994, 1996 i 1997. Złote czasy post-rocka, bodaj najbardziej kreatywnego stylu muzycznego lat 90. Czytając „Brum”, trafiłem na wzmiankę o Movietone, podejrzewam, że autorstwa Rafała Księżyka. Co ciekawe, coś, co kiedyś było wrzucane do szufladki z napisem POST-ROCK, dziś bywa niepewnie tagowane na różne inne sposoby. Być może bierze się to stąd, że gatunek muzyczny kojarzony kiedyś z Tortoise, którego prekursorem jest Talk Talk z ostatnich płyt, stał się kolejną skamieliną.
Talk Talk w muzyce Movietone nietrudno zresztą usłyszeć. Już pierwszy utwór z Peel Sessions, Mono Valley, uruchamia takowe skojarzenie (jak i z którąś z wersji Fausta). Piękna płyta.
(o)
NEIL YOUNG WITH CRAZY HORSE – TOAST [REPRISE RECORDS]
„Zagubiony” album Neila Younga (nagrany w latach 2000-2001), zawierający przynajmniej trzy utwory, które pojawiły się potem na Are You Passionate? Gdybym miał wymienić pięć ulubionych płyt Kanadyjczyka (sam Young mówi o sobie Canerican), Are You Passionate? znalazłaby się w takim zestawieniu, obok Ragged Glory, Broken Arrow, Zumy i Living with War. Are You Passionate? i Broken Arrow uznawane są jedne z mniej udanych dzieł Mistrza, co zawsze mnie dziwiło.
Are You Passionate? ukazała się w 2002 r. Pamiętam, że Filip Łobodziński (w „Newsweeku”?) podkreślał fakt, że 57-letni artysta zadaje takie pytanie. Wtedy mężczyzna w tym wieku uchodził za starego.
Oto Neil Young 20 lat później:
I jeszcze Neil Young i przyjaciele w hołdzie Lou Reedowi:
Say a word for Jimmy Brown He ain’t got nothing at all Not the shirt right off his back He ain’t got nothing at all And say a word for Ginger Brown Walks with his head down to the ground Took the shoes right off his feet Threw the poor boy right out in the street And this is what he said
Oh, sweet nothin’ She ain’t got nothin’ at all Oh, sweet nothin’ She ain’t got nothin’ at all
Say a word for Pearly May She can’t tell the night from the day They threw her out in the street But just like a cat, she landed on her feet And say a word for Joana Love She ain’t got nothing at all ‚Cause everyday she falls in love And every night she falls And when she does, she says
Oh, sweet nothin’ You know she he ain’t got nothing at all
Zbyt szybko to wszystko zleciało.
(o)
PS Zapomniałem o pewnym nie najgorszym, trzypłytowym wydawnictwie. Ale przynajmniej wiem (patrz: komentarz), że co najmniej trzy osoby rzuciły okiem na moje podsumowania.
Rok się kończy, więc pora na zestaw ulubionych płyt. „Ulubionych”, nie „najlepszych”. Zdarza się, że wysoko oceniam jakiś materiał w recenzji, ale żebym go bardzo lubił – trudno stwierdzić.
Kolejność nie ma większego znaczenia. Może poza miejscem pierwszym, bo drugi album Titanic Sea Moon jest mi najbliższy – jeśli można tak powiedzieć – duchowo.
Żadnego krytykowania w tym podsumowaniu. Jezus patrzący z obrazu kupionego w Domach Tkaczy w Chełmsku Śląskim mówi, że nie warto.
A cały ten post wygląda paskudnie i nieczytelnie. Pora pomyśleć o jakichś zmianach graficznych.
Mój ulubiony zespół stąd, więc się trochę poegzaltowałem w recenzji, ale wszystko podtrzymuję. Również to, że pierwsze 3-4 utwory mogły wyjść jako epka – żeby płyta była krótsza i bardziej spójna. Aha, Darek Dudziński wspaniałym perkusistą jest.
Prawdziwą ucztą dla tak wrażliwych osób jak ja są koncerty Titanica. Niestety, z powodu choroby żona i ja nie mogliśmy pojechać do Czech na te czary-mary.
Gdyby nie Marcin Olejniczak z Antenny Non Grata, może w życiu bym nie trafił na Coagulant (-a?), projekt Fabia Kubica. Bardzo cenię to wydawnictwo, regularnie dostarczające nam eksperymentalnych dźwięków na cedekach. Działające, podejrzewam, na granicy zwątpienia.
Ekipa zaprzyjaźniona z Black Country, New Road. Muzycznie jednak to zupełnie co innego. Slint, Codeine, lata 90., ale bez stylizacji. Naturalne i doskonałe. Długie, a mimo to bez dłużyzn. Chciałbym deathcrash na żywo.
Absolutnie wspaniałe. Trudno, żeby było inaczej, gdy spotykają się ludzie z Marriage, Black Eyes czy USA/Mexico. Najpierw wyszła Repeater, potem Rat – efekt tej samej sesji. Warto poznać obie. Minimalny maksymalizm, repetytywność, brud, geniusz. U nas w podobne rejony zapuszcza się chwilami morze. Daję obie płyty, bo choć chyba bardziej podoba mi się druga, kto wie, czy bym je odróznił.
Historia tragicznej miłości Niny Nastasii, którą można przeczytać na jej Bandcampie, daje po łbie. Amerykańska artystka doszła do siebie (przynajmniej w dużym stopniu) i po kilkunastu latach wróciła z bardzo surową, minimalistyczną płytą. Nie jest to jej najlepszy materiał, ale wobec tego, co przeżyła, nie ma to wielkiego znaczenia. Zresztą jest to po prostu świetna płyta. Najmocniejszy utwór to This Is Love, który stał się obok A Dog’s Life moim ulubionym tej artystki.
Nie ma już z nami Jakiego Liebezeita, lecz Burnt Friedman wciąż jest królem w świecie mechanicznych rytmów i nie pracuje z przypadkowymi ludźmi. João Pais Filipe mówi o tym, że CAN z Liebezeitem miało na niego ogromny wpływ. Więc to, że tworzy z Friedmanem, to piękna kontynuacja tego, co znamy z Secret Rhythms.
Są tacy, co twierdzą, że Immolation znów zagrało to samo i że Acts of God to płyta zdecydowanie zbyt długa. Jebać ich.
Ten zespół to potęga. Zabija nawet z mp3. Aż boję się włączyć winyl.
Będąc przy death metalu, trzeba wspomnieć o epce Malefic Throne (Hells Headbangers), który tworzy m.in. Steve Tucker z Morbid Angel. Trzy wpierdole plus cover Sodom. No i zapowiedziana na przyszły rok duża płyta. Oby bolało.
W recenzji pisałem o tym, że lubię myśleć, iż taka muzyka mogła powstać tylko nad morzem. Gdy słucham orki, zdarza mi się pomyśleć też o Water Damage. I odwrotnie. Chyba już napisałem coś podobnego.
To faust Zappiego Diermaiera, który odróżniamy od innych Faustów (w świecie niemieckiego krautocka też się kłócą) poprzez to, że nazwa zapisywana jest małą literą. Faust Joachima Irmlera to Faust, natomiast Faust Jean-Hervé’a Perona (do 2021 r. z Zappim) to FaUSt. Tak więc faust to w sumie nowy zespół, bowiem na koncie ma tylko Daumenbruch. Proste jak sprawy premii w polskiej kadrze.
Te trzy utwory nagrali Diermaier, Dirk Dresselhaus i Elke Drapatz. Dostali je inni muzycy (m.in. dwaj z Einstürzende Neubauten) i nie wiedząc, co kto robi, dograli swoje. Mistrzostwo.
Polska artystka mieszkająca w Norwegii wydaje płytę w słowackim labelu. Kiedyś dałoby to asumpt do rozważań na temat globalnej wioski itp., dziś dziwi to w takim samym stopniu, jak Hiszpan w polskiej ekstraklasie. Dość późno poznałem Vibrant Touch, nie wysłuchałem jej tyle razy, ile bym chciał, ale zachwyt jest.
Ostatnio byłem na nich w katowickim Spodku. Kawał czasu. Pamiętam, że koleżanka wysyłała mi SMS-y z relacją z meczu Ligi Mistrzów Roma – Real (to była chyba druga kadencja Fabia Capello, więc trochę zleciało). Było ostro i bez klawiszy. Długo i wspaniale.
Teraz było czasem ciężko i głośno, no i były klawisze. Co najważniejsze, było długo i wspaniale. Początkowo jakoś to wszystko średnio mi brzmiało, lecz nie musiało minąć dużo czasu, żebym poczuł się jak w niebie i wzruszył parę razy.
A w klimat koncertu wprowadzały mnie wspomnienia, nieustająca miłość do Kjurów oraz stare „Non Stopy”.
Nick Cave and the Bad Seeds (Gliwice, 6.08.2022)
Cave (jest w wybitnej formie) nie jest dla mnie tak istotnym artystą jak Smith, ale w sumie niewielu jest, których bym bardziej lubił i podziwiał niż Australijczyka. Problem podobny jak z The Cure: zbyt wiele genialnych numerów, by nie znaleźli się rozczarowani setlistą. No i w sumie ja do nich należę, choć np. Vortex był przemiłą niespodzianką.
Dziwne wrażenie: na The Cure wydawało mi się, że jestem w tym samym miejscu, w którym byłem na Cave’ie. Te koszmarne Tauron Areny niczym się nie różnią. Siedząc w takim, pozbawionym wyrazu molochu, jeszcze bardziej docenia się fantastyczny budynek NOSPR-u. Tam zresztą widziałem w tym roku jaimie branch, której już nie ma z nami.
Pytanie (w obu przypadkach), na ile to zaangażowanie w granie, biorąc pod uwagę wysiłek fizyczny i psychiczny, jaki trzeba włożyć w trasy, jest kwestią kreacji pod publikę.
Aleksandra Słyż (Katowice, 12.11.2022)
Witamy panią ponownie.
Znów na siedząco, tym razem w Kinoteatrze Rialto. Najlepsze w Katowicach są właśnie kina: Rialto, Światowid i mój ulubiony Kosmos, w których można zobaczyć ambitne filmy współczesne, ale też starocie.
Podczas występu Słyż myślałem o tym, że mógłby się nigdy nie skończyć. Wsiąknałęm w tego typu granie (pętle, drone’y etc. w 2022 głównie dzięki Disintegration Loops Williama Basinskiego).
Starzy Singers (Łódź, 16.12.2022)
Po raz ostatni Starych widziałem 15 lat temu, na mysłowickim Off Festivalu. Co to był za koncert! Tzn. ten teraz, w Łodzi. W Mysłowicach też. W takim razie: co to były za koncerty! Pomyśleć, że w jednym roku zobaczyłem The Cure i Starych Singers. Było naprawdę doskonale. Miejsce świetne, ludzi pełno. Jak oni w ogóle grają – kłaniam się nisko, szacunek. Aż człowiek zapomniał w ten piątkowy wieczór o tym, że na dworze panuje pogoda nieprzyjazna dla żywych organizmów.
A miało być Borowski / Sulik. Poważnie niczym w jazzie.
Bartosz „Boro” Borowski (min. rewelacyjne Lonker See [obecnie w zawieszeniu] i Why Bother?) oraz Piotr Sulik (kiedyś m.in. prawdziwa niczym ból zęba Guernica Y Luno i „najlepszy zespół w Europie” – Ewa Braun, dziś chociażby niezwykła formacja Titanic Sea Moon) – możemy więc mówić o „supergrupie” (albo raczej „superduecie”). Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że supergrupy często bywają atrakcją na miarę mysłowickiego dworca PKP albo zejścia po ziemniaki do piwnicy. Jak jest tym razem?
Spotkałem się z opinią (konkurs z nagrodą: zgadnij, czyja to opinia, a podaruję ci kota, który wysikał się na mój winyl Ritual de lo habitual Jane’s Addiction), że „w chuj takich płyt, a to jedna z tysięcy”. No i że za jakiś czas nie będzie się o niej pamiętać. Z drugą opinią mogę się zgodzić. W końcu kto dziś pamięta chociażby o wspólnej płycie Omara Rodrígueza-Lópeza i Johna Frusciante, absolutnie wspaniałej rzeczy w poniekąd podobnym klimacie, co nagrania Borowskiego i Sulika. Muzyki tyle wokół, że można oszaleć.
Jeśli to coś warte, z pierwszą opinią się nie zgodzę. „W chuj takich płyt” słyszałem i w „tej jednej z tysięcy” dostrzegam coś, czego większość nie ma (bo po prostu nie ma; a może, lecz nie poświęciłem należytej uwagi, bo akurat miałem ochotę na Immolation albo Red Hot Chili Peppers, nie na ambienty – nieważne). Coś, co przykuwa uwagę i uruchamia wyobraźnię.
Niestety artyści nie przysłali w celach promocyjnych żadnego współnego zdjęcia, więc wrzucam kibiców Senegalu z trwających MŚ. „Lwy Terangi” niestety poległy w starciu z „Lwami Albionu”
The Flat Parts of the Day… Podoba mi się klimat całości – jakby z postapokaliptycznego (space) westernu. Już psychodeliczny, „pustynny” „otwieracz”, 1:00 a.m. (mocno z czymś się kojarzący, lecz nie wiem z czym) wprowadza w ów klimat – klimat soundtracku do nieistniejącego filmu.
Te psychodeliczno-postrockowe (też ambientowe i bodaj raz prawie noise’owe) dźwięki zostały wygenerowane przez Borowskiego i Sulika przy użyciu czterech wzmacniaczy, dwóch gitar, loopów, efektów gitarowych wszelkiej maści, slide’u i być może nawet śrubokrętu. Ten nie w stu procentach potwierdzony śrubokręt brzmi groźnie, ale całość jest zaskakująco przystępna. To płyta, dzięki której raczej odpłyniesz (czy może, nawiązując do nienakręconego westernu, zgubisz się w kosmosie albo zjesz kaktus na prerii), niż sięgniesz po środek przeciwbólowy.
Jeśli coś mi tu nie pasuje, to czasem (rzadko, bo rzadko, lecz się pojawia) nieco banalna, kojarząca się z post-rockiem à la Mono, gitara (na marginesie, na żywo Japończycy miażdżą). No i „zamykacz”, 7:00 a.m., mógłby być ciekawszy, jednak to, że nagle się urywa, daje ciekawy efekt końcowy.
Wychodzi na to, że jest szansa, iż przynajmniej jedna osoba o The Flat Parts of the Day będzie nawet po dwóch latach pamiętać.
Acha. I tak sobie myślę, że skoro czasem dźwięki z tej płyty z czymś mi się mocno kojarzą, ale nie wiem z czym, to pewnie chodzi najzwyczajniej w świecie o to, co wcześniej, na innych płytach, zagrali Bartosz Borowski i Piotr Sulik.
I jeszcze jedno, mało istotne. Czasem wydaje mi się, że wymyślanie tytułów utworów instrumentalnych jest pozbawione sensu, ale potem przypominam sobie, że przecież mamy takie kawałki bez wokali jak Chłopek z Lego napił się prądu czy I Love You, I’m Going to Blow Up Your School, i stwierdzam, że sens jednak jest. Duet Boro/Sull. poszedł na łatwiznę, ale łatwiznę pomysłową (oksymoron?) – że tak to ujmę.