Gdy ta stara kurwa – praca (nazwana przez Philipa Larkina nieco subtelniej i z pewną czułością „starą ropuchą”: „Weź mnie, stara ropucho, pod ramię; / Drepczmy razem ku cmentarnej bramie” – tłum. Stanisław Barańczak) zabiera pół dnia, a potem w domu pięć kotów upomina się o swoje, trudno znaleźć czas, by parokrotnie dokładnie wysłuchać (po to, aby uczciwie zrecenzować) album mający 72 minuty i i 40 sekund, składający się z dwóch kompozycji, z których jedna trwa 38 minut i 40 sekund, druga – równe 34 minuty. Trudno nawet wtedy, gdy chodzi o może ulubionego – nie licząc Williama Basinskiego, on jest ponad wszystkimi – artystę okołambientowego.
Tak, mam słabość do Fabia Kubica, odkąd poznałem w ubiegłym roku jego płytę Archival Recordings for Paolo Monti. Ale zacznijmy od kogoś innego.
Kamil Kasprzyk to, podobnie jak Kubic, dość płodny artysta. Gdy dodawałem delirus-a do Discogsa, okazało się, że to już jego trzecia tegoroczna płyta podpisana jako „Fabriker [101]”.
Wish You the Fucking Rot, Hate Me, Vulgar Sexophile… Tytułów kawałków – gdybyśmy nie znali wydawcy i nazwy projektu – można by użyć jako zagadki: „Co za muzyka poleci z głośników – death metal czy noise?”. Dzięki Vulgar Sexophile pewnie większość postawiłaby jednak na to drugie. I miałaby rację, jak Terlik w sprawie Wojtyły.
Ma się ochotę (tzn. ja mam) podkręcić głośniki na full, gdy leci delirus-a – w tych bardziej radykalnych brzmieniowo momentach (czyli przez większość płyty). Na koniec zostajesz z bólem głowy, ale przyjemnym – jak po whiskey, nie po tyskim. Proszę wybaczyć to porównanie, ale jestem w trakcie czytania książki o debilach z Mötley Crüe i odzywa się we mnie wieśniacki rokendrolowiec.
Są też momenty dające wytchnienie – bardziej, nazwijmy to, drone’owe. Fajny jest początek płyty – jakby Kasprzyk chciał zacząć spokojnie, ale po chwili musiał się zacząć powstrzymywać przed próbą ogłuszenia Bogu ducha winnego słuchacza. A może cały ten album jest ścieżką dźwiękową do zachowania osoby, która powstrzymuje się przed zrobieniem komuś krzywdy?
Co tam jeszcze? W Hate Me jest trochę tak, jakby Thurston Moore gościnnie zagrał na gitarze.
Świetna rzecz. Posłuchajcie choćby, jak Fabriker [101] pięknie „smaży” w ReExecution (przez prawie 14 minut). Aha, oczywiście – jak zawsze w trakcie słuchania elektroniki – pomyślałem parę razy o Pan Sonic. Nawet gdy Fabriker [101] brzmi niemal jak Blanck Mass (Failed Experiment).
Miało być wpierw o Coagulant, było o Fabriker [101], ale bierzmy się już za mego ulubieńca.
Fabio Kubic to gość, dla którego mógłbym przełamać fobię społeczną, żeby przybić z nim piątkę. Dzięki niemu znów mogę cieszyć się czymś, co pewnie znajdzie się na koniec roku w moim zestawieniu ulubionych płyt.
Pierwszy utwór, Nautical, to horror ambient, który w każdej chwili mógłby przerodzić się w noise, ale tego nie robi. Soundtrack do niemal 39-minutowego krótkiego metrażu Davida Lyncha (ale banał z mojej strony). Oczywiście opinia, że to noise, który łatwo mógłby stać się ambientem, jest w pełni uprawniona.
Drugi, Astronomical, to ambientowy kosmiczny trip. Jeżeli delirus-a Fabriker [101] jest soundtrackiem dla kogoś, kto powstrzymuje się przed przekroczeniem jakiejś granicy, to drugi utwór na Map of the Dusk Until Its Replacements najpierw opowiada o gościu, który chce zrobić to samo, lecz potem postanawia polecieć w kosmos.
Najpierw bardziej podchodził mi klimat „żeglarski” (to raczej żeglowanie po kosmosie niż po Bałtyku), teraz chyba „astronomiczny”. Oba niepokojące światy wygenerowane przez Kubica wolę obserwować z daleka.
Można sobie wpierw włączyć Kasprzyka, a potem Kubica, którego muzyka może dać po delirus-a wytchnienie. Inna sprawa, że klimat Map of the Dusk Until Its Replacements jest na tyle niepokojący, że to może być takie wytchnienie, jak obejrzenie po filmie wojennym dramatu psychologicznego.
***
Mamy kwiecień, a Antenna Non Grata wydała już osiem płyt. Mają rozmach.
Rok się kończy, więc pora na zestaw ulubionych płyt. „Ulubionych”, nie „najlepszych”. Zdarza się, że wysoko oceniam jakiś materiał w recenzji, ale żebym go bardzo lubił – trudno stwierdzić.
Kolejność nie ma większego znaczenia. Może poza miejscem pierwszym, bo drugi album Titanic Sea Moon jest mi najbliższy – jeśli można tak powiedzieć – duchowo.
Żadnego krytykowania w tym podsumowaniu. Jezus patrzący z obrazu kupionego w Domach Tkaczy w Chełmsku Śląskim mówi, że nie warto.
A cały ten post wygląda paskudnie i nieczytelnie. Pora pomyśleć o jakichś zmianach graficznych.
Mój ulubiony zespół stąd, więc się trochę poegzaltowałem w recenzji, ale wszystko podtrzymuję. Również to, że pierwsze 3-4 utwory mogły wyjść jako epka – żeby płyta była krótsza i bardziej spójna. Aha, Darek Dudziński wspaniałym perkusistą jest.
Prawdziwą ucztą dla tak wrażliwych osób jak ja są koncerty Titanica. Niestety, z powodu choroby żona i ja nie mogliśmy pojechać do Czech na te czary-mary.
Gdyby nie Marcin Olejniczak z Antenny Non Grata, może w życiu bym nie trafił na Coagulant (-a?), projekt Fabia Kubica. Bardzo cenię to wydawnictwo, regularnie dostarczające nam eksperymentalnych dźwięków na cedekach. Działające, podejrzewam, na granicy zwątpienia.
Ekipa zaprzyjaźniona z Black Country, New Road. Muzycznie jednak to zupełnie co innego. Slint, Codeine, lata 90., ale bez stylizacji. Naturalne i doskonałe. Długie, a mimo to bez dłużyzn. Chciałbym deathcrash na żywo.
Absolutnie wspaniałe. Trudno, żeby było inaczej, gdy spotykają się ludzie z Marriage, Black Eyes czy USA/Mexico. Najpierw wyszła Repeater, potem Rat – efekt tej samej sesji. Warto poznać obie. Minimalny maksymalizm, repetytywność, brud, geniusz. U nas w podobne rejony zapuszcza się chwilami morze. Daję obie płyty, bo choć chyba bardziej podoba mi się druga, kto wie, czy bym je odróznił.
Historia tragicznej miłości Niny Nastasii, którą można przeczytać na jej Bandcampie, daje po łbie. Amerykańska artystka doszła do siebie (przynajmniej w dużym stopniu) i po kilkunastu latach wróciła z bardzo surową, minimalistyczną płytą. Nie jest to jej najlepszy materiał, ale wobec tego, co przeżyła, nie ma to wielkiego znaczenia. Zresztą jest to po prostu świetna płyta. Najmocniejszy utwór to This Is Love, który stał się obok A Dog’s Life moim ulubionym tej artystki.
Nie ma już z nami Jakiego Liebezeita, lecz Burnt Friedman wciąż jest królem w świecie mechanicznych rytmów i nie pracuje z przypadkowymi ludźmi. João Pais Filipe mówi o tym, że CAN z Liebezeitem miało na niego ogromny wpływ. Więc to, że tworzy z Friedmanem, to piękna kontynuacja tego, co znamy z Secret Rhythms.
Są tacy, co twierdzą, że Immolation znów zagrało to samo i że Acts of God to płyta zdecydowanie zbyt długa. Jebać ich.
Ten zespół to potęga. Zabija nawet z mp3. Aż boję się włączyć winyl.
Będąc przy death metalu, trzeba wspomnieć o epce Malefic Throne (Hells Headbangers), który tworzy m.in. Steve Tucker z Morbid Angel. Trzy wpierdole plus cover Sodom. No i zapowiedziana na przyszły rok duża płyta. Oby bolało.
W recenzji pisałem o tym, że lubię myśleć, iż taka muzyka mogła powstać tylko nad morzem. Gdy słucham orki, zdarza mi się pomyśleć też o Water Damage. I odwrotnie. Chyba już napisałem coś podobnego.
To faust Zappiego Diermaiera, który odróżniamy od innych Faustów (w świecie niemieckiego krautocka też się kłócą) poprzez to, że nazwa zapisywana jest małą literą. Faust Joachima Irmlera to Faust, natomiast Faust Jean-Hervé’a Perona (do 2021 r. z Zappim) to FaUSt. Tak więc faust to w sumie nowy zespół, bowiem na koncie ma tylko Daumenbruch. Proste jak sprawy premii w polskiej kadrze.
Te trzy utwory nagrali Diermaier, Dirk Dresselhaus i Elke Drapatz. Dostali je inni muzycy (m.in. dwaj z Einstürzende Neubauten) i nie wiedząc, co kto robi, dograli swoje. Mistrzostwo.
Polska artystka mieszkająca w Norwegii wydaje płytę w słowackim labelu. Kiedyś dałoby to asumpt do rozważań na temat globalnej wioski itp., dziś dziwi to w takim samym stopniu, jak Hiszpan w polskiej ekstraklasie. Dość późno poznałem Vibrant Touch, nie wysłuchałem jej tyle razy, ile bym chciał, ale zachwyt jest.
Ostatnio byłem na nich w katowickim Spodku. Kawał czasu. Pamiętam, że koleżanka wysyłała mi SMS-y z relacją z meczu Ligi Mistrzów Roma – Real (to była chyba druga kadencja Fabia Capello, więc trochę zleciało). Było ostro i bez klawiszy. Długo i wspaniale.
Teraz było czasem ciężko i głośno, no i były klawisze. Co najważniejsze, było długo i wspaniale. Początkowo jakoś to wszystko średnio mi brzmiało, lecz nie musiało minąć dużo czasu, żebym poczuł się jak w niebie i wzruszył parę razy.
A w klimat koncertu wprowadzały mnie wspomnienia, nieustająca miłość do Kjurów oraz stare „Non Stopy”.
Nick Cave and the Bad Seeds (Gliwice, 6.08.2022)
Cave (jest w wybitnej formie) nie jest dla mnie tak istotnym artystą jak Smith, ale w sumie niewielu jest, których bym bardziej lubił i podziwiał niż Australijczyka. Problem podobny jak z The Cure: zbyt wiele genialnych numerów, by nie znaleźli się rozczarowani setlistą. No i w sumie ja do nich należę, choć np. Vortex był przemiłą niespodzianką.
Dziwne wrażenie: na The Cure wydawało mi się, że jestem w tym samym miejscu, w którym byłem na Cave’ie. Te koszmarne Tauron Areny niczym się nie różnią. Siedząc w takim, pozbawionym wyrazu molochu, jeszcze bardziej docenia się fantastyczny budynek NOSPR-u. Tam zresztą widziałem w tym roku jaimie branch, której już nie ma z nami.
Pytanie (w obu przypadkach), na ile to zaangażowanie w granie, biorąc pod uwagę wysiłek fizyczny i psychiczny, jaki trzeba włożyć w trasy, jest kwestią kreacji pod publikę.
Aleksandra Słyż (Katowice, 12.11.2022)
Witamy panią ponownie.
Znów na siedząco, tym razem w Kinoteatrze Rialto. Najlepsze w Katowicach są właśnie kina: Rialto, Światowid i mój ulubiony Kosmos, w których można zobaczyć ambitne filmy współczesne, ale też starocie.
Podczas występu Słyż myślałem o tym, że mógłby się nigdy nie skończyć. Wsiąknałęm w tego typu granie (pętle, drone’y etc. w 2022 głównie dzięki Disintegration Loops Williama Basinskiego).
Starzy Singers (Łódź, 16.12.2022)
Po raz ostatni Starych widziałem 15 lat temu, na mysłowickim Off Festivalu. Co to był za koncert! Tzn. ten teraz, w Łodzi. W Mysłowicach też. W takim razie: co to były za koncerty! Pomyśleć, że w jednym roku zobaczyłem The Cure i Starych Singers. Było naprawdę doskonale. Miejsce świetne, ludzi pełno. Jak oni w ogóle grają – kłaniam się nisko, szacunek. Aż człowiek zapomniał w ten piątkowy wieczór o tym, że na dworze panuje pogoda nieprzyjazna dla żywych organizmów.
Chciałoby się napisać recenzję każdej godnej uwagi płyty, jaką dostaję w takiej czy innej formie, ale ostatnio jest tego tyle, że nie ma szans. O niektórych wydawnictwach wypada jednak przynajmniej wspomnieć. Tak jak o dwóch poniższych, które wypuściła w świat Antenna Non Grata. Suche (może nie do końca – uważni zauważą) info z mojej strony. W sumie to już żadne nowości: oba CD ukazały się w ubiegłym roku.
z czym mamy do czynienia?„«Komentarz eufemistyczny» to projekt udźwiękowienia wyobraźni, pobudzanej przez klaustrofobicznie zamglone, toksyczne miejskie przestrzenie. Muzyczna refleksja nad zjawiskiem estetyzowania katastrof i eufemizacji języka ich opisu. Nad eufemizmem rozumianym jako kamuflaż, kreowanie języka przytulnego, manipulacja, ukrywanie sensu, ale i narzędzie konieczne jednostkom i społecznościom do w miarę bezbolesnego funkcjonowania w rzeczywistości”.
skojarzenie 10fs „Twin Peaks: The Return”. Słuchając „Komentarza eufemistycznego”, mam za każdym razem ochotę wrócić do serialu Lyncha, najlepiej do scen ze „złym Cooperem”.
(o)(o)
kakofoNIKT – Dance Epidemic: Greatest Hits A.D. 1518 (ANG CD 16/2021; 31 grudnia 2021; 64’02”)
kto gra?Patryk Lichota – syntezatory, samplery i sekwencery, efekty, saksofon sopranowy i tenorowy, Fender Bass VI oraz Hubert Wińczyk – syntezator, sampler, nagrania terenowe na CDJ, automaty perkusyjne, wokal.
z czym mamy do czynienia?„«Dance Epidemic» jest fantazją zespołu na temat wydarzeń, które miały miejsce w miejscowości Strasbourg nad rzeką Ren w 1518 roku. Mieszkańcy wpadli wówczas w samoczynny, niespodziewany amok taneczny. Była to epidemia w tym sensie, że według podań zaczęła się od jednej osoby (zwanej Frau Troffea), która nagle zaczęła pląsać i infekować swoim opętańczym tańcem innych mieszkańców, aż taneczna mania pochłonęła większość miasta. Nie ma jednoznacznego wyjaśnienia tego historycznegozdarzenia, choć najbardziej fascynująca jest hipoteza o zatruciu sporyszem, czyli przetrwalnikiem halucynogennego grzyba rozwijającego się na kłosach dojrzewającego żyta oraz ta, iż zdarzenie było rytuałem jednej z sekt, stłumionej później przez inkwizycję, podobnie jak inne heretyckie i wolnomyślicielskie ruchy Europy. Zapiski z tamtych wydarzeń są skromne, ale dały żyzne podglebie dla fantazmatów snutych przez zespół. Album jest wyimaginowanym soundtrackiem do poszczególnych etapów epidemii tańca oraz jej różnych perspektyw (narracyjny zoom in/out) – gremialnych, stadnych jak i jednostkowych. Pojawia się zbiorowy obłęd błaznów miejskich, katatoniczna alienacja w ekstazie tłumu, erotyczne marzenia o Królowej czy pamięć ciała, która powraca niespodziewanie w trakcie tańca i przypomina dawny wypadek”.
Wszystkie płyty tu przedstawione zasługują na osobny post. O to, że wrzuciłem je do jednego, można winić chodzenie do pracy, sześć kotów, które zawracają dupę, mecze piłkarskie, seriale itd. oraz coraz większe poczucie, że pisanie o muzyce jest dość głupie. Albo po prostu stare, dobre lenistwo.
Notki na temat KKZ i Łukasza Poleszaka pisane były na żywo, podczas słuchania muzyki. Inaczej z Chorym Ia, o którym pisało mi się najtrudniej, i za cholerę nie wiedziałem, co to miałoby być.
Pierwsze wydawnictwo z serii „S3RI4L NVMB3RS”, „która za zadanie ma prezentację i promocję efemerycznych nagrań muzyki improwizowanej i eksperymentalnej dokonanych przez zaproszonych muzyków sceny niezależnej. Podstawą projektu są sesje nagraniowe z udziałem zaproszonych muzyków, instrumentalistów reprezentujących różne środowiska muzyczne, którzy grając ze sobą po raz pierwszy, nawiązują swobodny i konceptualny muzyczny dialog”. Kuratela producencka: Szymon Szwarc.
Brzmi poważnie. I jest poważnie, gdyż tych sześć kawałków wbrew – być może uzasadnionym – obawom, to nie jest improwizacja będąca synonimem nudnawego pitolenia, sztuki dla sztuki, lecz rzecz robiąca wrażenie przemyślanej i nawiązującej do dokonań najciekawszych formacji rodzimej alternatywy: Rozwodu (Damian Kowalski zresztą gra w nim), Dynasonic czy Lotto.
Na mnie największe wrażenie robi bodaj numer „E04”, w którym KKZ osiągają poziom nagrań śp. Jakiego Liebezeita i Burnta Friedmanna z serii „Secret Rhythms”. Zresztą mam wrażenie, że nad robotą perkusyjną na „SE01” unosi się duch genialnego perkusisty Can.
Kapitalny jest również ten fragment zamykającego płytę „E06”, gdy KKZ wchodzą na naprawdę wysoki poziom intensywności. Innym utworom też niczego nie brakuje.
Świetny materiał. Panowie Kowalski, Kowalski i Zadrużyński – ukłony!
Prace nad „Korzeniami” trwały sześć lat – były podróżą od Śląska przez Barcelonę po Zanzibar. Czy wypadałoby w ogóle skrytykować coś, na co artysta poświęcił aż tyle czasu ze swego cennego życia? Oczywiście, że wypadałoby. Na szczęście płytę wydaną przez Nagrania Somnambuliczne można – choć nie bezkrytycznie – polecić.
Słuchając jej, myślę o miejscach, które zapewne są fascynujące, i wiem, że raczej nigdy ich nie odwiedzę. To często niepokojące dźwięki, o czym przekonujemy się już przy „Białych klifach”, drugim utworze na „Korzeniach”. Ale niepokój ten (wyobraźmy sobie, że znajdujemy się gdzieś… nie wiem… dajmy na to przed wielkim, rozłożystym drzewem, z dala od miasta) nie dotyczy uczucia, że może nam się coś stać, lecz tego, że piękno roztaczające się wokół może zniknąć.
Gdy leci chociażby „Księżyc” (nb. utwór najbardziej wpadający w ucho), mam wrażenie, że Poleszak faktycznie nagrał płytę o czymś, czego zaraz nie będzie.
Nie podzielałem opinii Jarka Szczęsnego z Nowamuzyka.pl, że dobrym posunięciem było dodanie wokali do „Korzeni”, bowiem te nie są mocnym punktem płyty. Wolałem zresztą, żeby w miejscach przywoływanych muzyką Poleszaka nie było ludzi.
Takie było moje pierwsze wrażenie. Potem doszedłem do wniosku, że niektóre utwory bez głosu pewnie wiele by straciły (np. „Wilcze tropy” i „Serce lasu”). Podsumowując: czasem wokal przeszkadza, czasem pomaga.
„Pozyskiwałem je (dźwięki – 10fs) w bardzo różny sposób. Na przykład bardzo lubiłem chodzić na całodniowe wycieczki w góry, albo do lasu, gdzie wchodziłem najgłębiej jak się dało, tak, żeby żaden człowiek nie przechodził w pobliżu, i zostawiałem w możliwie najdzikszym miejscu rejestrator. Oddalałem się i po kilku godzinach wracałem po sprzęt. Dopiero w domu sprawdzałem, co się złapało. Czasami siedziałem obok i słuchałem natury, co stało się moją formą medytacji” – opowiada Poleszak Aleksandrze Wojcińskiej. Do stworzenia nagrań użył m.in. nagrań terenowych, syntezatora analogowego, mis tybetańskich oraz dzwonków zaphir.
A mnie ciekawi, czy pojawiły się głosy zarzucające Poleszakowi, że przerobił egzotykę na zbyt przystępne dźwięki, na ambient i elektronikę dla mniej wymagającego słuchacza. Przysłuchując się niektórym fragmentom tej ciekawej płyty (za którą stoi nawet ciekawsza od niej historia), wcale bym się nie zdziwił. Inna sprawa, że sam Poleszak „rozbraja” takie zarzuty w wyżej wspomnianym wywiadzie, który gorąco polecam.
Robiąc porządki w kasetach, natrafiłem na prawdziwą perełkę: materiał „Neologizmowa” Chorego IA, wydany w 1995 r. przez OBUH Records (na zdjęciu głównym). Ładnie, trochę baśniowo to wygląda, pasując do hasła „Muzyka jakiej świat nie widzi”, będącego tytułem płyty sztandarowego zespołu OBUH-a, Za Siódmą Górą.
Spotkałem się ostatnio z opinią, że polski underground przeżywa kryzys, również wydawniczy. Najwyraźniej nie dotknął on Antenny Non Grata, bo w tym roku ta ma na koncie bodaj 13 wydawnictw (wliczając składanki). Sam pisałem o trzech: Szpetach, Sambarze i dosłownie przez chwilą o Trio_io.
Chore IA to solowy projekt Jacka Wanata, „filozofa, basisty, miłośnika awangardy rockowej”, od lat generującego dziwne dźwięki, wydawane przez wspomniany OBUH czy Requiem Records. Trzeba przyznać, że chłop prowadzi dość ożywioną działalność, gdyż oprócz „Reanimacji”(jest też na jego Bandcampie, ale z inną okładką niż antennowa) nagrał w tym roku bodaj trzy płyty.
W przypadku Poleszaka jego opowieść wpływa korzystnie na odbiór „Korzeni”. Frywolna gadka Wanata („Raczej trudno ją [„Reanimację” – 10fs] nucić i z pewnością nie można przy niej rytmicznie poklaskać. No i ten niemodny temat: umieranie. A jednak – jeśli się jej słucha – to wpada do ucha. Bo do tego właśnie służy muzyka: do słuchania – nie do latania.”) – niekoniecznie. Nie chodzi mi o to, żeby autor nagrał film, na którym przez godzinę smutno patrzy w czarną ścianę, ale rola kpiarza, którą przybrał, średnio mi tu pasuje. A stwierdzenie, że nie da się do „Reanimacji” rytmicznie poklaskać, jest już w ogóle niepotrzebne. Jak wiemy, Polacy nie umieją rytmicznie klaskać do niczego, o czym przekonuje się każdy muzyczny gwiazdor z zagranicy, który próbuje ich (czyli nas) do tego namówić na koncertach, na których gra z playbacku. Tak przynajmniej zawsze twierdzili dziennikarze muzyczni. Czyżby tylko zagraniczny odbiorca twórczości Chorego IA może nie klaskać z sensem przy jego nagraniach?
Miałem – co może widać – problem, żeby napisać cokolwiek o „Reanimacji” („20 utworów w pięciu aktach – jedna opowieść”), będącej na CD jednym kawałkiem, trwającym niecałe 70 minut. Znalazłem jednak prosty sposób na ten problem: ściągnąłem ją sobie ze wspomnianego Bandcampa Wanata i proszę – od razu lepiej, gdy wiem, kiedy dany utwór się zaczyna, a kiedy kończy.
Zarówno „Neologizmowa”, jak i późniejsza o 26 lat „Reanimacja” mają w sobie pewien amatorski klimat; jakby Wanat nie chciał zabrzmieć do końca poważnie. Mam wrażenie, że choć śmierć z „Reanimacji” to zazwyczaj ta Bergmanowska, od szachów, to często artysta zwraca się do słuchacza: „patrzcie, robię coś na poważnie, o umieraniu, ale żeby nie wystraszyć was wszystkich do końca (i siebie samego?), zaprosiłem też Pana Śmierć z Monty Pythona” (tego, od „bo wy, Angole, jesteście tacy, kurwa, pompatyczni”)..
Miałem ostatnio do czynienia ze śmiercią – nie ma do niej dobrego soundtracku. Horror ambient, który zafundowało Chore IA, trochę mnie przeraża, ale też doceniam elementy – choć to może zbyt mocne slowo – frywolne (w muzyce, nie w opisie zawartości płyty; choć kto wie, czy gdyby nie ów opis, usłyszałbym pewną dezynwolturę w dźwiękach). Dobrze się przy „Reanimacji” zasypia, choć biorąc pod uwagę dźwięki pojawiające się przykładowo w „Phobii” – było to może tylko moje zmęczenie.
Warto – głównie dzięki „Agonii” – spróbować się zmierzyć z tym, co proponuje Wanat. Pytanie, czy będzie się chciało do tego wracać.
Mam wrażenie, że choć nigdy nie byłem zakutym łbem (przynajmniej jeżeli chodzi o muzykę), to Pawlacz Perski sprawił, że bardziej niż kiedyś zacząłem doceniać dźwięki, do których wcześniej nie miałem cierpliwości. Myślę, że krótkie „bajki”, które dodawane są do wydawnictw tego kasetowego labelu, pomagają nie tylko w odbiorze muzyki wydawanej przez niego, ale po prostu każdej, „której świat nie widzi”. A może tak mi się zdaje albo mam na dziwne jazgoty więcej czasu, bowiem wychodzi relatywnie mało wybitnej muzyki nagrywanej za pomocą rockowego instrumentarium.
Otwarty umysł przydaje się również w odbiorze tego, co wydaje Antenna Non Grata. Dobrym przykładem są recenzowane tu ostatnio Szpety, a wcześniej DMNSZ. Tym razem padło na Sambar.
To duet złożony z Tomasza Gadeckiego (m.in. znani i lubiani Lonker See) oraz Pauliny Owczarek (m.in. Krakow Improvisers Orchestra). Oboje improwizują na „Pierwotniaku pantofelku” przy użyciu saksofonów barytonowych.
Może i pierwotniak, może i pantofelek („milszy mi jest pantofelek od ciebie, ty skurwysynie” – nie mogłem się powstrzymać). Dla mnie to soundtrack do jakichś zalotów godowych nieco bardziej złożonych organizmów, co świetnie słychać chociażby na najlepszym na płycie „Makronukleusie” (obłędny numer).
Końcówka albumu dobitnie pokazuje, że wszystko i tak zawsze kończy się kłótniami, owe bardziej złożone organizmy ewidentnie jadą sobie rajtach. O, właśnie: Owczarek i Gadecki często grają tak, jakby się kłócili. Takie spojrzenie na te materiał może dać dużo satysfakcji ze słuchania.
Jeśli przez 40 minut (trzy utwory mające ponad 10 minut i dwie miniaturki) grają jedynie dwa saksofony, to może człowiek chciałby, żeby dołączyły do nich bas i bębny, ale tak czy siak to bardzo dobra rzecz. Choć nie lekka. Włącz tę płytę, a zapewne usłyszysz: „Czego ty słuchasz?!”. To będzie kapitalny początek kłótni.
„Pierwotniak pantofelek” nie przykuwa mojej uwagi przez pełne 40 minut, ale głównie z powodu fantastycznego „Makronukleusa” nie żałuję ani jednego z kilku odsłuchów płyty.
Aha, materiał świetnie brzmi (nawet z mp3, choć polecam – oczywiście – zakup CD), ktoś tu się przyłożył. A konkretnie Rafał Drewniany z dts studio.
W związku z tym, że doba trwa zaledwie 24 godziny i trzeba ją spożytkować również na inne rzeczy niż słuchanie muzyki, staram się nie zagłębiać w niegitarowy underground. Nie ignoruję go, ale bazuję głównie na tym, co mi różni dobrzy ludzie podeślą. Inna sprawa, że z niektórymi wydawnictwami czy artystami zżyłem się na tyle, że gdyby przykładowo Pawlacz Perski nie dawał mi już nowych płyt do recenzji, i tak śledziłbym, czy coś wydaje.
Przyszła pora na label Antenna Non Grata, a wraz z nim na starego znajomego – Wojtka Kurka, który w tym roku już dwa razy gościł na 10fs („Npm” i „Buoyancy”). A właściwie dwoje znajomych, bowiem „Szpety” nagrano w Wieży Ciśnień.
***
Szpety – świetna nazwa. A może trzeba było grać jako Szepty? Jakiś czilaucik z dwoma żeńskimi wokalami. Muzykę z klasą dla ludzi z klasą. Fryzjerski jazz.
Nic z tego. Są Szpety i muzyka co najmniej dziwna. Za instrumenty perkusyjne oraz elektronikę odpowiada wspomniany Kurek, za wokale Antonina Nowacka i Gosia Zagajewska.
***
„Rzur”, „Kruf”, „Maczak”, „Szusz”, „Czops”, „Bzard” – to tytuły utworów. Jak sobie je czytam, kojarzą mi się z imionami nadawanymi członkom Zboru Leczenia Duchem Świętym „Niebo”. Ten materiał robi zresztą poprzez swą parateatralność wrażenie ścieżki dźwiękowej do religijnych obrzędów. Broń Boże, nie uważam, żeby Kurek chciał zostać nowym Kacmajorem. Trzeba jednak przyznać, że ma to niepokojący klimat, na co zresztą większy wpływ niż gra perkusisty mają wokale obu pań (jedna z nich przez chwilę wydaje dźwięki, które kojarzą się z Naido z trzeciego sezonu „Twin Peaks”). Nie wiem, jakiego demona próbuje obudzić nasze trio np. w „Czopsie”. W każdym razie mam nadzieję, że typ śpi dalej.
Ostatnio przypomniałem sobie – od A do Z – stary serial „Robin z Sherwood”. Szpety pasują do tych bardziej mrocznych odcinków. Oczywiście nie czyni to z nich polskiego Clannad.
Napisać, że Szpety są intrygujące, to tak, jakby stwierdzić, że Jordan kapitalnie grał w kosza. Tu by trzeba użyć jakiejś grubszej metaforyki, dać się ponieść, ale nie będę się przecież wygłupiać. Uwarzyli rzur dziwny w smaku. Na pewno nie do masowej konsumpcji.
***
Bardzo przyjemne podczas słuchania tego materiału było dla mnie uczucie, że nagle zacząłem go postrzegać nie jako dziwadło, lecz – że się tak drętwo wyrażę – świadomą wypowiedź artystyczną. Może ja dojrzewałem do muzyki tria Kurek – Nowacka – Zagajewska, a może trzy ostatnie numery najzwyczajniej w świecie wybijają się na tle wcześniejszych. Albo są po prostu bardziej przystępne (np. w „Czopsie” zespół – świadomie lub nie – flirtuje ze starym post-punkiem, który flirtował z afrobeatem, co przywołuje na myśl chociażby wspaniałą Lizzy Mercier Descloux).
Czas pokaże, czy to płyta do słuchania, czy tylko do podziwiania.
Jak recenzować elektronikę, kiedy wszystko kojarzy ci się z Pan Sonic? I niekoniecznie musi chodzić o ogromny wpływ panów Vainio i Väisänena na ten rodzaj muzyki, lecz o to, że tak naprawdę mało jesteś obyty w tej materii.
Czy w przypadku tzw. experimentalu nie występuje taki sam problem, jak w przypadku, dajmy na to, współczesnej rzeźby czy malarstwa? To znaczy: nieważne – co, ważne – kto. Przykładowo, jeśli coś dobrego nagra 19-letni Marek z Katowic, ludzie to oleją, a jeśli coś na podobnym poziomie wypuści wspomniany Väisänen, będą cmokać z zachwytu.
Czy te podejrzenia nie wynikają wyłącznie z mojego nieosłuchania i czy nie dotyczą też każdej innej, bardziej przystępnej muzyki?
Wreszcie – czy ten wstęp nie bierze się z chęci ucieczki od pisania o tej płycie, bo przecież dużo łatwiej wklepać parę zdań na temat czegoś, co ma bas, gitary, wokal, zwrotkę i refren? Bo wiem, że muzyka elektroniczna (nawet wspomniany Pan Sonic) nigdy nie porwie mnie tak, jak chociażby „Atomizer” Big Black, który właśnie leci?
***
„Sygnały dźwiękowe emitowane przez energię elektryczną, sprzężenia zwrotne, szumy z kaset czy buczenie spalonego głośnika. Przepływają przez kable i zapętlają się we wzory.
DMNSZ to poszukiwanie w tych wzorach zapomnianego języka” – czytamy na Bandcampie Antenny Non Grata, wydawcy nowego materiału DMNSZ (czytaj: demonszy).
Zaczyna się od przykrótkiego i przez to robiącego wrażenie nie do końca potrzebnego noisowe’ego wstępu. Drugi numer to na początku znów noise, ale zaraz pojawiają się brudne i „przyduszone”, „trybalne” bębny (czy też elektronika, która całkiem udanie je podrabia), wyrzucone znów na dalszy plan przez noise’owe zakończenie.
Trzeci utwór, „Krucze”, to niemal dub techno, zagrane na zepsutych maszynach, przyprawione pansonicowym (nie mogłem się powstrzymać) brudem. Czwarty, „Murmur”, niesie na myśl ponurą scenę przemarszu jakiegoś wirtualnego, zmęczonego wojska przez martwe miasto.
Można by opisywać każdy z tych numerów po kolei. Zakładasz słuchawki na uszy (tylko uważaj, żeby „Ości” nie rozsadziły ci bębenków), zamykasz oczy i wyobraźnia sama zaczyna działać. Nocne zwierzęta z dobrze zrobionego horroru wychodzą ze swoich kryjówek, szukając pożywienia na spalonej ziemi i w zniszczonych fabrykach.
***
Warto nadmienić, że CD został bardzo ładnie wydany. A na dowód, że dokładnie wysłuchuję (i to kilka razy, czego już nie udowodnię) recenzowanych płyt od początku do końca, informuję, iż tych, którzy dotrwają do dziesiątego „Tlisi”, czeka jeszcze długa niespodzianka.
Dla mojego ucha „Nocturnal Animals” jest najprzyjemniejsza, gdy pojawia się rytm. DMNSZ trafił na listę artystów, których nowe nagrania zawsze będę miał na uwadze.