phicus – spontaneous live series 13 // chore ia – postscriptum / neologizmowa // krija – klang

Chciałoby się w spokoju posłuchać Rolling Stonesów, lecz niszowi wydawcy zasypują człowieka płytami z muzyką eksperymentalną. Raczej niczego, co znajduje się na przedstawionych niżej płytach, nie zanucisz jak Ruby Tuesday czy Under My Thumb, ale może warto włączyć Phicusa (na zdjęciu), CHORE IA i Kriję? Odpowiedź niżej.

Nie przepadam za tego typu postami – więcej niż jedna płyta w jednym wpisie. Zwłaszcza Krija zasłużyła na osobny tekst.

(o)(o)

PhicusSpontaneous Live Series 13 (Spontaneous Music Tribune; 2023)

kto gra? Kataloński Phicus tworzą: Ferran Fages (gitara elektryczna), Àlex Reviriego (kontrabas) i Vasco Trilla (perkusja).

z czym mamy do czynienia? Z koncertem, który odbył się 6 października ur. w poznańskim Dragon Social Clubie (nagranie – Eryk Kozłowski, mix i mastering – Witold Oleszak). Występ po roku ukazał się na CD (200 sztuk).

Muzycy grają ze sobą w tym składzie prawie 6 lat, nagrali cztery płyty, ale te dźwięki, które zaserwowali nam w Dragonie być może były najlepszymi momentami w dotychczasowej historii tria. Tę śmiałą tezę potwierdzili także same artyści” – czytamy w zestawie prasowym.

szalenie ważna opinia 10fs Gdy widzę, że coś jest podpisane nazwiskiem „Vasco Trilla”, z miejsca staram się temu czemuś poświęcić należytą uwagę. Ten fan zespołu Mgła mógłby, podejrzewam, sprawić, że muzyka Taylor Swift nie wydawałaby się mdła.

Trzy utwory z 013 są niezwykle ciekawe m.in. dlatego, że z jednej strony mamy tu „nerwowe”, podszyte niepokojem impro, a z drugiej – w muzyce Trilli, Fagesa i Reviriega jest coś pełnego niemal medytacyjnego. Podczas pierwszego odsłuchu wydawało mi się, że wręcz ambientowego, ale to chyba przesada. Chociaż… O, jest w press kicie o „post-ambiencie”, więc może nie jest tak źle z moimi uszami. Medytacja medytacją, ale muzyce z Spontaneous Live Series 013 blisko chwilami do dziwacznego post-rocka doskonałej grupy Storm & Stress.

Granie wciągające i oryginalne, co w zalewie miliarda płyt zakrawa na cud. Jestem pewny, że Phicus zachwyciłby mnie na żywo.

(o)(o)

CHORE IAPostscriptum / Neogolizmowa (Antenna Non Grata [ANG CD31-32/2023] + Zoharum [ZOHAR 301-2]; 2023)

kto gra? Jacek Wanat, czyli „(…) urodzony w 1966 roku filozof, basista, entuzjasta awangardowego rocka. Poszukuje harmonii w dysonansie. Artysta eksperymentujący z dźwiękiem, formą i słowem, zgodnie z założeniem przekonującym, iż «wyodrębniając ciszę z hałasu tworzy się muzykę»” – czytamy na Bandcampie Antenny.

z czym mamy do czynienia? Z dwupłytowym (2 x CD) wydawnictwem, na którym znajdziemy ambient, echa industrialu oraz rockowej awangardy i zapewne wiele innych muzycznych gatunków. Jeśli ktoś chce się pobawić w ich nazywanie, nie widzę przeszkód.

szalenie ważna opinia 10fs Za dużo tych płyt. Nie czytałem przed włączeniem tego wydawnictwa, będącego efektem współpracy Antenny Non Grata i Zoharum, niczego na jego temat. Po wysłuchaniu chciałem błysnąć tekstem o „obuhowym klimacie”, zupełnie zapominając, że – po pierwsze – CHORE IA dawno temu wydawał OBUH i że – po drugie – kaseta z Neologizmową znajduje się w przepastnej kolekcji mojej żony. Ba, ja nawet pisałem już o tym projekcie Wanata – przy okazji płyty Reanimacja.

***

Nowy album (nie znalazłem informacji, kiedy został nagrany), Postscriptum, to „(…) muzyczna opowieść o przemijaniu, samotności oraz naiwności. Nie możemy zrozumieć siebie, ale możemy usłyszeć (na przykład wyrywając ciszę szumowi)”. Neologizmowa zawiera stare nagrania, dzięki czemu możemy się przekonać, co się zmieniło w twórczości CHOREgo IA. I czy na lepsze.

Postscriptum to znakomita rzecz. Czy Wanat porusza się w rejonach niemal czystego ambientu, czy robi sobie wycieczkę na tereny industrialu i rockowej awangardy w The Say Nothing / Oni umarli – efekt jest wyśmienity. Nie jestem co prawda pewny, czy potrzebny jest w tym utworze głos, ale skoro przyniósł skojarzenie z Za Siódmą Górą, to może jest. Kapitalny, 17-minutowy numer.

Zamykający Postscriptum I’m Raining, głównie dzięki wokalowi, brzmi trochę niedzisiejszo, więc płynnie – przynajmniej na bandcampach Antenny i Zoharum, na którym obie płyty zostały wrzucone razem – przechodzimy do staroci, czyli Neologizmowej. Czy ta broni się po niemal 30 latach (nagrano ją w 1994 r.)? Muzycznie – często tak. To materiał dość mocno różniący się od Postscriptum, chwilami wręcz mogący przywodzić na myśl coś, co nazwałbym freak folkiem. Ma słabsze momenty, lecz warto go poznać bądź przypomnieć sobie. Trochę razi amatorski wokal, mimo że Wanat ma przyjemny głos.

Podsumowując: Postscriptum – nie do przegapienia, Neologizmowa – raczej do archiwum (ale kasetę pewnie jeszcze kiedyś włączę).

Całość zamyka bonus – udany Post Scriptum TRIPTYCH.

Warto nadmienić, że rzecz została bardzo ładnie, kolorowo wydana, a za oprawę graficzną odpowiada sam Wanat.

I jeszcze jedna refleksja. Każdy odsłuch Postscriptum każe inaczej patrzeć na tę muzykę. Teraz, gdy leci otwierający płytę I’m waiting for nothing to happen (kapitalny tytuł), mam ochotę znów ponarzekać na wokal i myślę sobie, że jednak CHORE IA przez te trzydzieści lat chyba jednak zasadniczo się nie zmieniło. Choć jednak jest lepsze – mniej lub bardziej (jak kto woli) chore.

(o)(o)

KrijaKlang (Pawlacz Perski [PPT57]; 2023)

kto gra? Emil Pietrzyk (gitara/shakuhachi), Lila Waszkiewicz (skrzypce/głos), Paweł Szpura (perkusja).

z czym mamy do czynienia? „Krija to rytuał. Dźwiękowa praktyka medytacyjna. Skrzypce, perkusja, gitara, shakuhachi, a nawet głos – to brzmienia unoszone przez nurt, który powoli zaciera ich widzialne granice, aż stają się nierozerwalną częścią płynącego wywaru. Koryto poszerza się niepostrzeżenie. Pojawiają się fale i wiry. I to, co pod powierzchnią. Jeśli chcesz, możesz zanurzyć głowę i spróbować dojrzeć dno. Jest głęboko” (tekst z Bandcampu Pawlacza).

szalenie ważna opinia 10fs Niedawno po raz pierwszy w życiu zobaczyłem na żywo Lotto. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie gra perkusisty tria, Pawła Szpury. Sam się, oczywiście nie znam, ale dwóch znajomych, zajmujących się na co dzień muzyką, potwierdziło mój zachwyt („no, dobry jest”). Fakt, że współtworzy Kriję, był głównym powodem, by włączyć Klang.

Klang jest płytą – proszę wybaczyć banał – eklektyczną, na którą składają się:

  • czternastominutowy, „poszarpany” dust, który może skojarzyć się z genialną serią Williama Basinskiego, Disintegration Loops, oraz ze świetną tegoroczną płytą Nate’a Scheible’a, plum;
  • „indiańskie” šuo;
  • psychrockowy san;
  • horroambientowy void;
  • po części drone’owe, przywołujące chwilami na myśl wspaniałe nagrania Aleksandry Słyż, pelenai.

Każdy utwór z innej parafii, ale zdałem sobie sprawę z tego dopiero wtedy, gdy przysłuchiwałem się im z osobna. Krija jakimś cudem jest spójna, co świadczy niewątpliwie o ogromnych talentach i wrażliwości muzycznej Pietrzyka, Waszkiewicz i Szpury.

Żeby docenić te nagrania, wcześniej przelatujące przeze mnie i nie zostawiające wyraźnych śladów, musiałem usiąść spokojnie w dniu wolnym. Wtedy poczułem, jak piękna to muzyka. Choć też trochę niepokojąca, co najlepiej słychać w końcówce pelenai. Wiesz, masz co prawda wolne, ale zdajesz sobie sprawę, że w każdej chwili mogą zadzwonić.

Pawlacz Perski w zbliżającym się do końca roku uraczył nas tylko jedną kasetą. Ale za to jaką.

mila cloud – long way back from the familiar place we’ve never been to [2023]

bandcamp

facebook

Jakoś nie mam szczęścia do Mili Cloud czy też raczej Mila Cloud nie ma szczęścia do 10fs. Spodobał mi się poprzedni materiał artystki, Graylight, jednak nie na tyle, żeby zachciało mi się napisać recenzję na blog (od dłuższego czasu pisanie o muzyce raczej mnie męczy). No, ale wrzutkę na ten beznadziejny Facebook mogłem sklecić, prawda? Przecież wydana w październiku ubiegłego roku płyta to nie byle jaka rzecz.

Poza tym nie umiałem nawet artystki będącej bohaterką tego postu znaleźć na Bandcampie, uparcie wpisując w wyszukiwarkę „milla cloud”. Tu wina ewidentnie leży po stronie Milli Jovovich, fanem której byłem za młodu. Wtedy chyba nie było jeszcze wyszukiwarek.

A Long Way Back From The Familiar Place We’ve Never Been To: w oczy, obok efektownego tytułu albumu, rzucają się nie mniej efektowne tytuły utworów. Pewnie zaraz pojawi się raper o ksywie Some Warsaw Junkie. Jego występ na Off Festivalu da asumpt do sprawdzenia oferty gastro. Ale te tytuły są naprawdę dobre – jakby kawałków grupy Mogwai.

***

„This album is about Warsaw in the 90’s. It tells the story about blocks of flats, clouds, night buses, junkies, parks and backyards.

Some places have probably never been as we remember them now. We’ve never been there, so it’s time to come back”.

Ten tekst z Bandcampa działa na autora blogu, który tęskni za latami 90., choć za dobrze je pamięta, żeby – gdyby była taka możliwość – zamienić na nie to, co mamy teraz.

To zresztą świetny pomysł – umiejscowienie muzyki instrumentalnej w kontekście. Takie działanie sprawia, że dany album z miejsca robi się „jakiś”.

***

A muzyka Mili Cloud? To post-rock, gitarowy ambient, czasem nawet noise (na Bandcampie widzimy też inne, ładnie brzmiące, dla mnie nieco abstrakcyjne tagi: cloudgaze, doomgaze, dronegaze), które każą zadać pytanie: czemu akurat A Long Way… ma, a tysiące innych płyt nie mają tego czegoś, co przyciąga uwagę? Przecież albumów w podobnym klimacie wychodzi tyle, że nawet gdybyś zaczął słuchać tylko tego, co tagowane jest jako ambient/experimental i miał żywotność niczym para Jagger/Richards, nie dałbyś rady tego ogarnąć.

Zastanawiam się tylko, czy brak jakiegoś mocnego akcentu na koniec (po ostatnim tracku, Dzielna Street Recovery Center, mam wrażenie, jakby coś się nagle urwało) nie jest minusem tego albumu. No, ale gdyby Mila Cloud zakończyła swoją płytę dosadnym pierdolnięciem, może pisałbym, że zabrakło na koniec jakiegoś niedopowiedzenia.

Bardzo dobra płyta, o której pewnie powinienem napisać więcej. A może mniej.

pluramon – pick up canyon [1996] / nicki prideaux

pluramon

mille plateaux

KIRA_marcus 005

Mille Plateaux dla wielu jest pewnie wydawnictwem kultowym. Rafał Księżyk w latach 90. odmieniałby tę nazwę przez wszystkie przypadki. Gdyby odmieniała się przez przypadki. Na tym blogu pojawia się po raz pierwszy.

Po raz pierwszy za sprawą Marcusa Schmicklera, człowieka wielu aliasów, i jego pierwszej, rewelacyjnej (najlepszy utwór to chyba Planet) płyty nagranej pod szyldem Pluramon. Na Pick Up Canyon trafiłem pewnie dlatego, że występuje tu gościnnie, w miniaturze Peak, Jaki Liebezeit z Can.

Ktoś może zapytać: „Co w tym wielkiego? Facet pojawia się na chwilę”. To ja powiem: „Gdyby Liebezeit przechodził 20 lat wcześniej sto metrów od studia, w którym nagrywałeś płytę, byłaby to dla ciebie nobilitacja” (Spokojnie, nie podniecaj się tak).

IDM, Post Rock, Minimal, Electro, Avantgarde, Experimental, Abstract, Instrumental – po tagach, które ktoś dopisał do Pick Up Canyon na Discogsie, widać, że Schmickler nie gra muzyki, którą da się łatwo zaklasyfikować, choć kiedyś, jeśli dobrze pamiętam, załatwiało się sprawę post-rockiem.

U nas ten materiał wyszedł na kasecie wydanej przez Sound Improvement, które poza Pluramonem mogło się pochwalić licencjami płyt The Sea and Cake, Mouse on Mars, Tortoise czy The For Carnation (fajnie, nie?). Jeżeli chodzi o polskie zespoły, label Tomasza Szwałka wydał Blimp oraz Low Key – w 2019 r., po latach przerwy od ostatniej wypuszczonej płyty. Im dłużej istniał Sound Improvement, tym mniej ciekawe – poza wyjątkami – rzeczy wydawał, ale o większym potencjale komercyjnym.

Dzieki Bôłt Records ukazała się płyta Mimeo, projektu, w który – obok np. Fennesza – zaangażowany był nasz bohater. Pewnie ma on więcej związków z naszym pięknym krajem.

Zdecydowanie godny polecenia jest również drugi album wydany dla Mille Plateaux, Render Bandits.

Trzecia płyta Pluramona, Bit Sand Riders, zawiera (podobnie jak epka Reservoir) remiksy m.in. Mogwai i Lee Ranaldo. Czwarta, Dreams Top Rock, to krok w stronę shoegaze’u i popu. Atrakcją jest gościnny udział (i to nie symboliczny) Julee Cruise, ale mnie się to o wiele mniej podoba niż muzyka z dwóch pierwszych płyt. Piąty i ostatni materiał, The Monstrous Suplus (znów z Cruise, ale też z drugą wokalistką, Julią Hummer; sam Schmickler również próbuje czarować swym głosem) można by otagować jako indie pop.

Bit Sand Riders i The Monstrous Suplus wydało Karaoke Kalk.

Jak widać, od pierwszej do ostatniej płyty Pluramon przeszedł długą drogę, i aż dziwne, że wszystkie nagrał pod jednym nickiem.

***

Nicki Prideaux – Australijczyk mieszkający w Paryżu. Świetne zdjęcia. Również wśród komdercyjnych fotek zdarzają się perełki. Czasem zresztą można by je wrzucić do kategorii Personal.

coagulant – map of the dusk until its replacements / fabriker [101] – delirus-a [antenna non grata; 2023]

antenna non grata

coagulant

fabriker [101]

Gdy ta stara kurwa – praca (nazwana przez Philipa Larkina nieco subtelniej i z pewną czułością „starą ropuchą”: „Weź mnie, stara ropucho, pod ramię; / Drepczmy razem ku cmentarnej bramie” – tłum. Stanisław Barańczak) zabiera pół dnia, a potem w domu pięć kotów upomina się o swoje, trudno znaleźć czas, by parokrotnie dokładnie wysłuchać (po to, aby uczciwie zrecenzować) album mający 72 minuty i i 40 sekund, składający się z dwóch kompozycji, z których jedna trwa 38 minut i 40 sekund, druga – równe 34 minuty. Trudno nawet wtedy, gdy chodzi o może ulubionego – nie licząc Williama Basinskiego, on jest ponad wszystkimi – artystę okołambientowego.

Tak, mam słabość do Fabia Kubica, odkąd poznałem w ubiegłym roku jego płytę Archival Recordings for Paolo Monti. Ale zacznijmy od kogoś innego.

Kamil Kasprzyk to, podobnie jak Kubic, dość płodny artysta. Gdy dodawałem delirus-a do Discogsa, okazało się, że to już jego trzecia tegoroczna płyta podpisana jako „Fabriker [101]”.

Wish You the Fucking Rot, Hate Me, Vulgar Sexophile… Tytułów kawałków – gdybyśmy nie znali wydawcy i nazwy projektu – można by użyć jako zagadki: „Co za muzyka poleci z głośników – death metal czy noise?”. Dzięki Vulgar Sexophile pewnie większość postawiłaby jednak na to drugie. I miałaby rację, jak Terlik w sprawie Wojtyły.

Ma się ochotę (tzn. ja mam) podkręcić głośniki na full, gdy leci delirus-a – w tych bardziej radykalnych brzmieniowo momentach (czyli przez większość płyty). Na koniec zostajesz z bólem głowy, ale przyjemnym – jak po whiskey, nie po tyskim. Proszę wybaczyć to porównanie, ale jestem w trakcie czytania książki o debilach z Mötley Crüe i odzywa się we mnie wieśniacki rokendrolowiec.

Są też momenty dające wytchnienie – bardziej, nazwijmy to, drone’owe. Fajny jest początek płyty – jakby Kasprzyk chciał zacząć spokojnie, ale po chwili musiał się zacząć powstrzymywać przed próbą ogłuszenia Bogu ducha winnego słuchacza. A może cały ten album jest ścieżką dźwiękową do zachowania osoby, która powstrzymuje się przed zrobieniem komuś krzywdy?

Co tam jeszcze? W Hate Me jest trochę tak, jakby Thurston Moore gościnnie zagrał na gitarze.

Świetna rzecz. Posłuchajcie choćby, jak Fabriker [101] pięknie „smaży” w ReExecution (przez prawie 14 minut). Aha, oczywiście – jak zawsze w trakcie słuchania elektroniki – pomyślałem parę razy o Pan Sonic. Nawet gdy Fabriker [101] brzmi niemal jak Blanck Mass (Failed Experiment).

Miało być wpierw o Coagulant, było o Fabriker [101], ale bierzmy się już za mego ulubieńca.

Fabio Kubic to gość, dla którego mógłbym przełamać fobię społeczną, żeby przybić z nim piątkę. Dzięki niemu znów mogę cieszyć się czymś, co pewnie znajdzie się na koniec roku w moim zestawieniu ulubionych płyt.

Pierwszy utwór, Nautical, to horror ambient, który w każdej chwili mógłby przerodzić się w noise, ale tego nie robi. Soundtrack do niemal 39-minutowego krótkiego metrażu Davida Lyncha (ale banał z mojej strony). Oczywiście opinia, że to noise, który łatwo mógłby stać się ambientem, jest w pełni uprawniona.

Drugi, Astronomical, to ambientowy kosmiczny trip. Jeżeli delirus-a Fabriker [101] jest soundtrackiem dla kogoś, kto powstrzymuje się przed przekroczeniem jakiejś granicy, to drugi utwór na Map of the Dusk Until Its Replacements najpierw opowiada o gościu, który chce zrobić to samo, lecz potem postanawia polecieć w kosmos.

Najpierw bardziej podchodził mi klimat „żeglarski” (to raczej żeglowanie po kosmosie niż po Bałtyku), teraz chyba „astronomiczny”. Oba niepokojące światy wygenerowane przez Kubica wolę obserwować z daleka.

Można sobie wpierw włączyć Kasprzyka, a potem Kubica, którego muzyka może dać po delirus-a wytchnienie. Inna sprawa, że klimat Map of the Dusk Until Its Replacements jest na tyle niepokojący, że to może być takie wytchnienie, jak obejrzenie po filmie wojennym dramatu psychologicznego.

***

Mamy kwiecień, a Antenna Non Grata wydała już osiem płyt. Mają rozmach.

william basinski – the disintegration loops II [2003] / francis giacobetti (znowu)

linki w komentarzach / links in comments

bandcamp

temporary residence

2062

Mając w tym roku pewne problemy z zaśnięciem (wspominałem o tym wstrząsającym fakcie przy okazji recenzji nowej płyty Melatonów), wziąłem sobie listę 50 najlepszych ambientowych albumów wg Pitchforka i – ze słuchawkami na uszach – leciałem z nią na noc po kolei. Zacząłem od Ambient 1: Music for Airports Briana Eno (1. miejsce), obecnie jestem na Ambient 4: On Land (24. miejsce). Jak widać, Eno jest dość cenionym twórcą, choć sam wolę paru innych. W tej chwili nie mam już żadnych problemów, żeby uderzyć w kimę, o czym świadczy fakt, że ostatnio zasnąłem przy Junkyard The Birthday Party.

Ambientu słuchałem od lat, choć mam do niego stosunek ambiwalentny (ambientwalentny, he, he). Wydaje mi się – słusznie czy nie – że to muzyka, w której chyba najłatwiej o ściemę. Czy też najłatwiej nabrać niewyrobionego słuchacza – powie jakiś snob. Jak kto uważa.

Puścisz komu Playthroughs Keitha Fullertona Whitmana, ten zacznie cmokać, a ty mu, że to twój utalentowany kolega z bloku obok. Konsternacja.

Tak czy siak, słuchając „gatunku eksperymentalnej muzyki elektronicznej, cechującego się odejściem od linearnie rozwijanej linii melodycznej” (w tym rzeczy nieujętych w liście Pitchorka, np. wspaniałej Noveller)… dopisałem sobie do swojej własnej listy płyt wszech czasów (ogólnej, nie ambientowej) The Disintegration Loops II Williama Basinskiego.

Ten wyszkolony klarnecista jest jednym z najbardziej znanych twórców ambientu, którego przez lata niesłusznie olewałem, a teraz cenię na równi z Timem Heckerem.

O TDL II wspomniany Pitchfork pisał, że „to muzyka, która pozwala ci uwierzyć w Niebo, że właśnie takie dźwięki muszą z niego płynąć”, a niejakie ARTINFO mniej poetycko skomentowało, że to „dwie najważniejsze minimalistyczne kompozycje poprzedniej dekady” (teraz mamy już dwie wstecz).

Nic dodać, nic ująć. Słuchanie tej płyty w nocy, najlepiej na słuchawkach, to wspaniałe przeżycie. Coś mistycznego, czyż nie?

Pod wrzuconym na YouTube’a d|p 3 możemy przeczytać, jak powstał ten utwór.

Mnie nawet bardziej podoba się „poszarpany” d|p 2.2. Coś zupełnie niesamowitego. A może jednak nie? Może gdy d|p 3 coraz bardzie się dezintegruje, podoba mi się równie mocno?

Arcydzieło Basinskiego nigdy nie ukazało się na winylu. Pozostałe części The Disintegration Loops również zapewniają niebiańskie orgazmy.

W tym roku William wydał, wraz z Jankiem Schaeferem, płytę …on reflection, ale na razie nie wzbudziła ona we mnie większych emocji.

The Disintegration Loops II – 10/10. Inna sprawa, że przy takiej muzyce używanie jakichkolwiek skal ocen należy do komedii.

Nawiązując na końcu do Eno, wspomnijmy, że Basinski może się pochwalić dziełem Music for Abandoned Airports: Tegel.

***

Serge Gainsbourg i Jane Birkin w obiektywie Francisa Giacobettiego – kiedyś to musiał być skandal, dziś mogłaby się obruszyć co najwyżej moja babcia, choć i tego nie jestem pewny. Chociaż… skoro Przyjaciele oskarżani są o homofobię, a Seinfeld o rasizm – kto wie. Prawicowe pojeby i lewicowe sztywniaki są w stanie przyczepić się do wszystkiego.

Tak czy siak, nie mogłem sobie odmówić drugiej wrzutki z fotografiami Giacobettiego. Nieoczywiście piękna Birkin i Gainsbourg, który miał urodę taką bardziej, rzekłbym, houellebekowską, ale cóż – Artysta.

coagulant – archival recordings for paolo monti [antenna non grata; 2022]

coagulant

antenna non grata

Ambient to zapieczone gówno – można w ten sposób nawiązać do retoryki Charlesa Bukowskiego (nie wiem czyje to tłumaczenie), który tak wyraził się na temat Karola Marksa.

Miliard płyt z muzyką, którą możesz sobie puścić do roboty przyniesionej do domu, do czytania książki czy czego tam jeszcze, ale jeśli potraktujesz ją jako danie główne – umrzesz z nudów. Ambient to zazwyczaj ściema.

Zdarza się jednak, że muzyka, którą można w ten sposób – jako ambient – otagować, wyróżnia się, wchodzi w łeb jak najlepszy szlagwort, najbardziej nośny refren. I właśnie tak na mnie działają „hipnotyczne drone’y” Coagulant. (A niedawno Zguba).

Oczywiście można się posprzeczać o to, czy te nagrania można podciągnąć pod ambient. Według mnie – tak. Choć myślę, że noise ambient to najlepsza łatka.

Coagulant to „konceptualny projekt soundartowy”, wymyślony w 1998 r. przez Fkdrone, a obecnie prowadzony przez Fabia Kubica (pewnie to jedna i ta sama osoba). W notce na temat muzyki zawartej na opisywanej pozycji fonograficznej kluczowe jest dla mnie właśnie określenie „hipnotyczne drone’y”. Bo muzyka zawarta na tym CD to właśnie takie hypnotic drones; wspaniale narastające (choć dające też na chwilę wytchnienie), wbijające się w czaszkę. To muzyka pozbawiona przestojów, nudy, niepotrzebnych urozmaiceń. 33 minuty pieszczenia zmysłów.

„Archival Recordings for Paolo Monti” to nie ambient kojący, raczej coś, co na potrzeby nagrań (albo przy innej okazji) Les Vampyrettes – projektu Holgera Czukaya i Conny’ego Planka – zostało nazwane horror ambientem.

Słuchałem tej płyty kilka razy; w różnych sytuacjach, przy odmiennych nastrojach; po to, by się przekonać, czy pierwotny zachwyt nie był jednorazowy. Nie był. Płyta Coagulant za każdym razem działa (od pierwszego odsłuchu – jak wspomniałem – co też jest dla mnie ciekawe, bo zazwyczaj potrzebuję czasu, by „wejść” we wcześniej niesłyszaną muzykę) na mnie w ten sam, intensywny sposób.

Jest to pierwsza rzecz tego „projektu soundartowego”, którą miałem okazję poznać. No i – jak się obawiałem – Coagulant wydał kilkadziesiąt płyt. Pół żartem, pół serio: oby okazały się gorsze od „Archival Recordings for Paolo Monti”, bo nie wiem, czy mam czas, żeby w to wszystko wsiąknąć.

***

Muzyka oraz opracowanie graficzne poświęcone zostały pamięci wielkiego włoskiego fotografa Paolo Montiego (1908-1982). Zdjęcie zdobiące okładkę (w czasach coraz powszechniejszych ułatwień dla osób niedowidzących tak nieczytelne napisy, jakie widzimy [?] na niej, uważam za skandal), którego autorem jest sam Fabio Kubic, chyba nawiązuje do twórczości urodzonego w Novarze artysty.

Włączyć Coagulant i oglądać prace Montiego – takie połączenie musi dać satysfakcję.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

zguba – znój [loża oficyna; 2022]

UKRAINA

zguba

loża oficyna

Jarek Szczęsny napisał taki dytyramb na cześć „Znoju”, że choćbym nie wiem jak się starał, wszelkie moje komplementy będą wyglądać teraz jak poklepanie Zguby po plecach: „No, nieźle ci to, stary, wyszło”.

Czasem bywam zmęczony obracaniem wszystkiego w żarty dla kumatych, postironią, postmemami, postchujwieczym. „Znój”, będący płytą piękną, uduchowioną, jest dobrym antidotum na te wszystkie jajcarskie klimaty.

To ostatni element trylogii udręki Zguby (pozostałe to „Potwarz” i „Pomór”). Jak się dowiadujemy, materiał był nagrywany wyłącznie „w stanie totalnego wycieńczenia fizycznego, jak i psychicznego”.

„Znój” to ambient najwyższej próby (w najbardziej intensywnych momentach – vide „Gehenna” – zbliżający się do post-rocka). Muzyka jest podniosła, często wręcz patetyczna, lecz nigdy nadęta i kiczowata. Na płycie słychać zamiłowanie artysty do muzyki chóralnej. Przez nią „Znój” może być odczytywany jako płyta niemal religijna. Efekt jest fantastyczny.

Znajomy pytał mnie ostatnio o trzy tegoroczne albumy, które polecam. Wymieniłem Titanic Sea Moon, „SE03” BWS, trzeci nie przyszedł mi do głowy. Teraz dorzucam „Znój”.

Przepiękna płyta (wyszła na CD, ale do winylu pasowałaby jeszcze lepiej), która – Zguba wyraża taką nadzieję – może słuchaczowi pozwolić wznieść się ponad codzienny, nomen omen, znój.

Mnie raczej zdaje się mówić: wszystko źle się skończy, ale na razie trwa i można się tym chyba nawet cieszyć.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

kkz – se01 [jvdasz iskariota rec.; 2021] / łukasz poleszak – korzenie [nagrania somnambuliczne; 2021] / chore ia – reanimacja [antenna non grata; 2021]

Wszystkie płyty tu przedstawione zasługują na osobny post. O to, że wrzuciłem je do jednego, można winić chodzenie do pracy, sześć kotów, które zawracają dupę, mecze piłkarskie, seriale itd. oraz coraz większe poczucie, że pisanie o muzyce jest dość głupie. Albo po prostu stare, dobre lenistwo.

Notki na temat KKZ i Łukasza Poleszaka pisane były na żywo, podczas słuchania muzyki. Inaczej z Chorym Ia, o którym pisało mi się najtrudniej, i za cholerę nie wiedziałem, co to miałoby być.

***

Kowalski/Kowalski/Zadrużyński – SE01 [Jvdasz Iskariota Rec.; 2021]

Pierwsze wydawnictwo z serii „S3RI4L NVMB3RS”, „która za zadanie ma prezentację i promocję efemerycznych nagrań muzyki improwizowanej i eksperymentalnej dokonanych przez zaproszonych muzyków sceny niezależnej. Podstawą projektu są sesje nagraniowe z udziałem zaproszonych muzyków, instrumentalistów reprezentujących różne środowiska muzyczne, którzy grając ze sobą po raz pierwszy, nawiązują swobodny i konceptualny muzyczny dialog”. Kuratela producencka: Szymon Szwarc.

Brzmi poważnie. I jest poważnie, gdyż tych sześć kawałków wbrew – być może uzasadnionym – obawom, to nie jest improwizacja będąca synonimem nudnawego pitolenia, sztuki dla sztuki, lecz rzecz robiąca wrażenie przemyślanej i nawiązującej do dokonań najciekawszych formacji rodzimej alternatywy: Rozwodu (Damian Kowalski zresztą gra w nim), Dynasonic czy Lotto.

Na mnie największe wrażenie robi bodaj numer „E04”, w którym KKZ osiągają poziom nagrań śp. Jakiego Liebezeita i Burnta Friedmanna z serii „Secret Rhythms”. Zresztą mam wrażenie, że nad robotą perkusyjną na „SE01” unosi się duch genialnego perkusisty Can.

Kapitalny jest również ten fragment zamykającego płytę „E06”, gdy KKZ wchodzą na naprawdę wysoki poziom intensywności. Innym utworom też niczego nie brakuje.

Świetny materiał. Panowie Kowalski, Kowalski i Zadrużyński – ukłony!

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Łukasz PoleszakKorzenie [Nagrania Somnambuliczne; 2021]

Prace nad „Korzeniami” trwały sześć lat – były podróżą od Śląska przez Barcelonę po Zanzibar. Czy wypadałoby w ogóle skrytykować coś, na co artysta poświęcił aż tyle czasu ze swego cennego życia? Oczywiście, że wypadałoby. Na szczęście płytę wydaną przez Nagrania Somnambuliczne można – choć nie bezkrytycznie – polecić.

Słuchając jej, myślę o miejscach, które zapewne są fascynujące, i wiem, że raczej nigdy ich nie odwiedzę. To często niepokojące dźwięki, o czym przekonujemy się już przy „Białych klifach”, drugim utworze na „Korzeniach”. Ale niepokój ten (wyobraźmy sobie, że znajdujemy się gdzieś… nie wiem… dajmy na to przed wielkim, rozłożystym drzewem, z dala od miasta) nie dotyczy uczucia, że może nam się coś stać, lecz tego, że piękno roztaczające się wokół może zniknąć.

Gdy leci chociażby „Księżyc” (nb. utwór najbardziej wpadający w ucho), mam wrażenie, że Poleszak faktycznie nagrał płytę o czymś, czego zaraz nie będzie.

Nie podzielałem opinii Jarka Szczęsnego z Nowamuzyka.pl, że dobrym posunięciem było dodanie wokali do „Korzeni”, bowiem te nie są mocnym punktem płyty. Wolałem zresztą, żeby w miejscach przywoływanych muzyką Poleszaka nie było ludzi.

Takie było moje pierwsze wrażenie. Potem doszedłem do wniosku, że niektóre utwory bez głosu pewnie wiele by straciły (np. „Wilcze tropy” i „Serce lasu”). Podsumowując: czasem wokal przeszkadza, czasem pomaga.

„Pozyskiwałem je (dźwięki – 10fs) w bardzo różny sposób. Na przykład bardzo lubiłem chodzić na całodniowe wycieczki w góry, albo do lasu, gdzie wchodziłem najgłębiej jak się dało, tak, żeby żaden człowiek nie przechodził w pobliżu, i zostawiałem w możliwie najdzikszym miejscu rejestrator. Oddalałem się i po kilku godzinach wracałem po sprzęt. Dopiero w domu sprawdzałem, co się złapało. Czasami siedziałem obok i słuchałem natury, co stało się moją formą medytacji”opowiada Poleszak Aleksandrze Wojcińskiej. Do stworzenia nagrań użył m.in. nagrań terenowych, syntezatora analogowego, mis tybetańskich oraz dzwonków zaphir.

A mnie ciekawi, czy pojawiły się głosy zarzucające Poleszakowi, że przerobił egzotykę na zbyt przystępne dźwięki, na ambient i elektronikę dla mniej wymagającego słuchacza. Przysłuchując się niektórym fragmentom tej ciekawej płyty (za którą stoi nawet ciekawsza od niej historia), wcale bym się nie zdziwił. Inna sprawa, że sam Poleszak „rozbraja” takie zarzuty w wyżej wspomnianym wywiadzie, który gorąco polecam.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Chore IaReanimacja [Antenna Non Grata / Wanatka; 2021]

Robiąc porządki w kasetach, natrafiłem na prawdziwą perełkę: materiał „Neologizmowa” Chorego IA, wydany w 1995 r. przez OBUH Records (na zdjęciu głównym). Ładnie, trochę baśniowo to wygląda, pasując do hasła „Muzyka jakiej świat nie widzi”, będącego tytułem płyty sztandarowego zespołu OBUH-a, Za Siódmą Górą.

Spotkałem się ostatnio z opinią, że polski underground przeżywa kryzys, również wydawniczy. Najwyraźniej nie dotknął on Antenny Non Grata, bo w tym roku ta ma na koncie bodaj 13 wydawnictw (wliczając składanki). Sam pisałem o trzech: Szpetach, Sambarze i dosłownie przez chwilą o Trio_io.

Chore IA to solowy projekt Jacka Wanata, „filozofa, basisty, miłośnika awangardy rockowej”, od lat generującego dziwne dźwięki, wydawane przez wspomniany OBUH czy Requiem Records. Trzeba przyznać, że chłop prowadzi dość ożywioną działalność, gdyż oprócz „Reanimacji”(jest też na jego Bandcampie, ale z inną okładką niż antennowa) nagrał w tym roku bodaj trzy płyty.

W przypadku Poleszaka jego opowieść wpływa korzystnie na odbiór „Korzeni”. Frywolna gadka Wanata („Raczej trudno ją [„Reanimację” – 10fs] nucić i z pewnością nie można przy niej rytmicznie poklaskać. No i ten niemodny temat: umieranie. A jednak – jeśli się jej słucha – to wpada do ucha. Bo do tego właśnie służy muzyka: do słuchania – nie do latania.”) – niekoniecznie. Nie chodzi mi o to, żeby autor nagrał film, na którym przez godzinę smutno patrzy w czarną ścianę, ale rola kpiarza, którą przybrał, średnio mi tu pasuje. A stwierdzenie, że nie da się do „Reanimacji” rytmicznie poklaskać, jest już w ogóle niepotrzebne. Jak wiemy, Polacy nie umieją rytmicznie klaskać do niczego, o czym przekonuje się każdy muzyczny gwiazdor z zagranicy, który próbuje ich (czyli nas) do tego namówić na koncertach, na których gra z playbacku. Tak przynajmniej zawsze twierdzili dziennikarze muzyczni. Czyżby tylko zagraniczny odbiorca twórczości Chorego IA może nie klaskać z sensem przy jego nagraniach?

Miałem – co może widać – problem, żeby napisać cokolwiek o „Reanimacji” („20 utworów w pięciu aktach – jedna opowieść”), będącej na CD jednym kawałkiem, trwającym niecałe 70 minut. Znalazłem jednak prosty sposób na ten problem: ściągnąłem ją sobie ze wspomnianego Bandcampa Wanata i proszę – od razu lepiej, gdy wiem, kiedy dany utwór się zaczyna, a kiedy kończy.

Zarówno „Neologizmowa”, jak i późniejsza o 26 lat „Reanimacja” mają w sobie pewien amatorski klimat; jakby Wanat nie chciał zabrzmieć do końca poważnie. Mam wrażenie, że choć śmierć z „Reanimacji” to zazwyczaj ta Bergmanowska, od szachów, to często artysta zwraca się do słuchacza: „patrzcie, robię coś na poważnie, o umieraniu, ale żeby nie wystraszyć was wszystkich do końca (i siebie samego?), zaprosiłem też Pana Śmierć z Monty Pythona” (tego, od „bo wy, Angole, jesteście tacy, kurwa, pompatyczni”)..

Miałem ostatnio do czynienia ze śmiercią – nie ma do niej dobrego soundtracku. Horror ambient, który zafundowało Chore IA, trochę mnie przeraża, ale też doceniam elementy – choć to może zbyt mocne slowo – frywolne (w muzyce, nie w opisie zawartości płyty; choć kto wie, czy gdyby nie ów opis, usłyszałbym pewną dezynwolturę w dźwiękach). Dobrze się przy „Reanimacji” zasypia, choć biorąc pod uwagę dźwięki pojawiające się przykładowo w „Phobii” – było to może tylko moje zmęczenie.

Warto – głównie dzięki „Agonii” – spróbować się zmierzyć z tym, co proponuje Wanat. Pytanie, czy będzie się chciało do tego wracać.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

dawno temu – automatic reply [jvdasz iskariota; 2021]

iskariota.bandcamp.com

iskariota.com

dawnotemu.bandcamp.com

facebook

fot. Karolina Borkowska

Firma, w której w każdy poniedziałek, wtorek, środę, czwartek oraz piątek marnuję po kilka godzin życia, postanowiła swego czasu się unowocześnić. Zainstalowano nam więc w komputerach – cytuję za Wikipedią – „aplikację internetową stworzoną w 2009 roku przez polskiego programistę Kamila Rudnickiego do monitorowania komputerowej aktywności jej użytkowników”. A do mejli, pisanych polszczyzną gorszą nawet od tej wikipediowskiej, dodano nowoczesne koszmarki językowe, w tym mój ulubiony – słowo „dedykowany”.

***

Jak się nie ma nic nowego do powiedzenia, zawsze można się powtórzyć. Powtórzę więc, że bardzo lubię, gdy artyści obudowują swoją twórczość jakąś historią, zwłaszcza gdy zajmują się muzyką instrumentalną (by być dokładnym: na „Automatic Reply” pojawiają się wokale). Pozwala ona na przyjemną zabawę: skonfrontowanie historii, które pojawiają się w mojej głowie podczas odsłuchu, z tym, co widzi artysta albo wydawca (pozdrawiam Pawlacza Perskiego i Patalax).

***

Na pomysłowym i bardzo ładnym zdjęciu, które możecie zobaczyć nieco wyżej, widnieje Ago Calipso, która jako Dawno Temu nagrała „Automatic Reply”. Muzykę wydaną na CD i kasecie przez Jvdasza Iskariotę można określić po prostu jako ambient, ale sama artystka czy też wydawca nazywa(ją) ją również soundtrack for dreams czy avant-bedrooming. Fajnie i oryginalnie.

***

Przejdźmy jednak do historii stojącej za „Automatic Reply”, co przy okazji wytłumaczy mój wstęp:

„prace nad tym albumem rozpoczęłam dwa lata temu (dokładnie w październiku 2019), jednocześnie rozpoczynając nową pracę. jest to o tyle kluczowe, że miejsce pracy zainspirowało mnie w sposób, który w efekcie przerósł moje oczekiwania. praca w dużej korporacji jest trudna, z wielu względów: począwszy od struktury, obowiązków, idąc przez narzędzia, harmonogramy, rutyny, mijając nowych ludzi, języki, a skończywszy na sumieniu, tożsamości i wątpliwościach. co warte dodania, dzielę to doświadczenie z wieloma osobami w moim wieku (tak zwanymi millenialsami) – wiele z tych osób to również artystki i artyści. i nie mówię przez to, że jest to dobre lub złe – stwierdzam tylko fakt. doprowadziło mnie to do wielogodzinnych rozmyślań o kondycji współczesnego człowieka, a które to rozmyślania postanowiłam zawrzeć w muzyce.

dlaczego automatic reply? każdy, kto pracował, lub pracuje w dużej korporacji prawdopodobnie przekonał się o tym, jak bardzo istotnym jest pozostawienie automatycznej zwrotki na swojej skrzynce mailowej podczas dłuższej nieobecności. fenomen ten, bycia częścią systemu w sposób cyborgiczny, odbił się znacząco na moich zmysłach. informowanie kogoś o tym, że cię nie ma, jest dla mnie równie symboliczne: co dziś znaczy nie bycie? do jakiego stopnia nasze życia są zautomatyzowane? gdzie jest granica? czy w ogóle jest?”.

Wrzucam, zachowując oryginalną pisownię, fragment tzw. zestawu prasowego (używając sformułowania press kit, stanąłbym po stronie tych od „dedykowanego” i „destynacji”), dodany do „Automatic Reply”, bo jest ciekawy. A od siebie dodam, nawiązując do końcówki pierwszego akapitu: jest to złe.

***

Dobry, nawet bardzo, jest natomiast ten materiał. Co ciekawe, choć bazuje na abstrakcji, jaką jest ambient, przemawia – dzięki historii opowiedzianej przez Ago – w sposób bezpośredni niczym… nie wiem… kaseta „Ciekawość cierpienia” punkowego zespołu Niech Będzie?, której słuchałem w środowy wieczór.

***

A muzyka broni się niezależnie od opowieści o korpo. I można byłoby do niej dopisać inną historię. Albo po prostu słuchać jej i nie myśleć o niczym.

***

Biorąc pod uwagę kontekst „Automatic Reply”, to nawet zabawne: napisałem tę recenzję w pracy.

sune soundtracks [głowa konia nagrania; 2021]

bandcamp

facebook

To taka nisza, że od północy do rana ustalałem, co tu jest nazwą zespołu, a co tytułem płyty. Oczywiście z przerwą na sen. Aż tak bardzo nie poświęcam się dla undergroundu.

***

Wyszło, że „Sune” to nazwa Artysty, a „Soundtracks” – płyty. A może jednak jest inaczej? „(…) Sune Soundtracks to w ogóle tytuł płyty. Nawet bez nazwy” – informuje Artysta. Proste.

***

Pierwsza sekunda „Sune Soundtracks” i ciekawe, czy – mam nadzieję, że liczni – słuchacze zaczynają, podobnie jak ja, nucić :

Does death come alone or with eager reinforcements?

***

Na Bandcampie Sune Soundtracks  czytamy (autorem tekstu twórca płyty, Paweł Nałyśnik): – „(…) nagrywając pomysły wyłuskałem z nich te zupełnie nieprzystające, niewygodne, monotonne, dziwne, minimalistyczne i hałaśliwe. (…) Postanowiłem nazwać te dźwięki rytuałami bo po pierwsze mają wprowadzać w trans, przyjemny paraliż ciała, a po drugie chciałbym, żeby te rytuały były powtarzane raz na jakiś czas, żeby używać ich cyklicznie”.

Nałyśnik (gitara, bas, organy, efekty) pisze również, że do wyłuskanych dźwięków chciał coś jeszcze dograć, ale w końcu doszedł do wniosku, że dobrze jest jak jest.

***

No i fajnie, że niczego nie dogrywał. Ta płyta – mimo że minimalistyczna, surowa – nie robi wrażenie brudnopisu, czegoś, co wyszło tylko dlatego, że Nałyśnik musi koniecznie pochwalić się wszystkim, co stworzył. Mnie ten minimalizm bardzo odpowiada.

***

Astralny, coilowski trip w „Ritual First” (płyta jest zresztą przesiąknięta coilowskim klimatem); industrial w bodaj najlepszym „Ritual Second”; „Ritual Third” kojarzący się z nagraniami Pawlacza Perskiego…

Każdy z „rytuałów” żyje na „Sune Soundtracks” osobnym życiem, stanowiąc element sensownej całości. Zdecydowanie coś dla siebie znajdą tu chociażby miłośnicy ambientu, tyle że nie takiego, który usypia na bite 16 godzin.

***

„Sune Soundtracks” – no, nie jest to produkt, który mógłby zostać ozdobą następnego „Męskiego Grania”, „OFF Country Clubu” czy „Dni Mysłowic”. Podobnie zresztą jak inna tegoroczna Głowy Konia Records – „ZZZU”.

***

Paweł Nałyśnik życzy „przyjemnego paraliżu”, a ja się do życzeń dołączam.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

„Sune Soundtracks” na razie są dostępne tylko w plikach, ale powinny się ukazać również na jakimś fizycznym nośniku. Sprawdzajcie na fejsie Głowy Konia.