pluramon – pick up canyon [1996] / nicki prideaux

pluramon

mille plateaux

KIRA_marcus 005

Mille Plateaux dla wielu jest pewnie wydawnictwem kultowym. Rafał Księżyk w latach 90. odmieniałby tę nazwę przez wszystkie przypadki. Gdyby odmieniała się przez przypadki. Na tym blogu pojawia się po raz pierwszy.

Po raz pierwszy za sprawą Marcusa Schmicklera, człowieka wielu aliasów, i jego pierwszej, rewelacyjnej (najlepszy utwór to chyba Planet) płyty nagranej pod szyldem Pluramon. Na Pick Up Canyon trafiłem pewnie dlatego, że występuje tu gościnnie, w miniaturze Peak, Jaki Liebezeit z Can.

Ktoś może zapytać: „Co w tym wielkiego? Facet pojawia się na chwilę”. To ja powiem: „Gdyby Liebezeit przechodził 20 lat wcześniej sto metrów od studia, w którym nagrywałeś płytę, byłaby to dla ciebie nobilitacja” (Spokojnie, nie podniecaj się tak).

IDM, Post Rock, Minimal, Electro, Avantgarde, Experimental, Abstract, Instrumental – po tagach, które ktoś dopisał do Pick Up Canyon na Discogsie, widać, że Schmickler nie gra muzyki, którą da się łatwo zaklasyfikować, choć kiedyś, jeśli dobrze pamiętam, załatwiało się sprawę post-rockiem.

U nas ten materiał wyszedł na kasecie wydanej przez Sound Improvement, które poza Pluramonem mogło się pochwalić licencjami płyt The Sea and Cake, Mouse on Mars, Tortoise czy The For Carnation (fajnie, nie?). Jeżeli chodzi o polskie zespoły, label Tomasza Szwałka wydał Blimp oraz Low Key – w 2019 r., po latach przerwy od ostatniej wypuszczonej płyty. Im dłużej istniał Sound Improvement, tym mniej ciekawe – poza wyjątkami – rzeczy wydawał, ale o większym potencjale komercyjnym.

Dzieki Bôłt Records ukazała się płyta Mimeo, projektu, w który – obok np. Fennesza – zaangażowany był nasz bohater. Pewnie ma on więcej związków z naszym pięknym krajem.

Zdecydowanie godny polecenia jest również drugi album wydany dla Mille Plateaux, Render Bandits.

Trzecia płyta Pluramona, Bit Sand Riders, zawiera (podobnie jak epka Reservoir) remiksy m.in. Mogwai i Lee Ranaldo. Czwarta, Dreams Top Rock, to krok w stronę shoegaze’u i popu. Atrakcją jest gościnny udział (i to nie symboliczny) Julee Cruise, ale mnie się to o wiele mniej podoba niż muzyka z dwóch pierwszych płyt. Piąty i ostatni materiał, The Monstrous Suplus (znów z Cruise, ale też z drugą wokalistką, Julią Hummer; sam Schmickler również próbuje czarować swym głosem) można by otagować jako indie pop.

Bit Sand Riders i The Monstrous Suplus wydało Karaoke Kalk.

Jak widać, od pierwszej do ostatniej płyty Pluramon przeszedł długą drogę, i aż dziwne, że wszystkie nagrał pod jednym nickiem.

***

Nicki Prideaux – Australijczyk mieszkający w Paryżu. Świetne zdjęcia. Również wśród komdercyjnych fotek zdarzają się perełki. Czasem zresztą można by je wrzucić do kategorii Personal.

coagulant – map of the dusk until its replacements / fabriker [101] – delirus-a [antenna non grata; 2023]

antenna non grata

coagulant

fabriker [101]

Gdy ta stara kurwa – praca (nazwana przez Philipa Larkina nieco subtelniej i z pewną czułością „starą ropuchą”: „Weź mnie, stara ropucho, pod ramię; / Drepczmy razem ku cmentarnej bramie” – tłum. Stanisław Barańczak) zabiera pół dnia, a potem w domu pięć kotów upomina się o swoje, trudno znaleźć czas, by parokrotnie dokładnie wysłuchać (po to, aby uczciwie zrecenzować) album mający 72 minuty i i 40 sekund, składający się z dwóch kompozycji, z których jedna trwa 38 minut i 40 sekund, druga – równe 34 minuty. Trudno nawet wtedy, gdy chodzi o może ulubionego – nie licząc Williama Basinskiego, on jest ponad wszystkimi – artystę okołambientowego.

Tak, mam słabość do Fabia Kubica, odkąd poznałem w ubiegłym roku jego płytę Archival Recordings for Paolo Monti. Ale zacznijmy od kogoś innego.

Kamil Kasprzyk to, podobnie jak Kubic, dość płodny artysta. Gdy dodawałem delirus-a do Discogsa, okazało się, że to już jego trzecia tegoroczna płyta podpisana jako „Fabriker [101]”.

Wish You the Fucking Rot, Hate Me, Vulgar Sexophile… Tytułów kawałków – gdybyśmy nie znali wydawcy i nazwy projektu – można by użyć jako zagadki: „Co za muzyka poleci z głośników – death metal czy noise?”. Dzięki Vulgar Sexophile pewnie większość postawiłaby jednak na to drugie. I miałaby rację, jak Terlik w sprawie Wojtyły.

Ma się ochotę (tzn. ja mam) podkręcić głośniki na full, gdy leci delirus-a – w tych bardziej radykalnych brzmieniowo momentach (czyli przez większość płyty). Na koniec zostajesz z bólem głowy, ale przyjemnym – jak po whiskey, nie po tyskim. Proszę wybaczyć to porównanie, ale jestem w trakcie czytania książki o debilach z Mötley Crüe i odzywa się we mnie wieśniacki rokendrolowiec.

Są też momenty dające wytchnienie – bardziej, nazwijmy to, drone’owe. Fajny jest początek płyty – jakby Kasprzyk chciał zacząć spokojnie, ale po chwili musiał się zacząć powstrzymywać przed próbą ogłuszenia Bogu ducha winnego słuchacza. A może cały ten album jest ścieżką dźwiękową do zachowania osoby, która powstrzymuje się przed zrobieniem komuś krzywdy?

Co tam jeszcze? W Hate Me jest trochę tak, jakby Thurston Moore gościnnie zagrał na gitarze.

Świetna rzecz. Posłuchajcie choćby, jak Fabriker [101] pięknie „smaży” w ReExecution (przez prawie 14 minut). Aha, oczywiście – jak zawsze w trakcie słuchania elektroniki – pomyślałem parę razy o Pan Sonic. Nawet gdy Fabriker [101] brzmi niemal jak Blanck Mass (Failed Experiment).

Miało być wpierw o Coagulant, było o Fabriker [101], ale bierzmy się już za mego ulubieńca.

Fabio Kubic to gość, dla którego mógłbym przełamać fobię społeczną, żeby przybić z nim piątkę. Dzięki niemu znów mogę cieszyć się czymś, co pewnie znajdzie się na koniec roku w moim zestawieniu ulubionych płyt.

Pierwszy utwór, Nautical, to horror ambient, który w każdej chwili mógłby przerodzić się w noise, ale tego nie robi. Soundtrack do niemal 39-minutowego krótkiego metrażu Davida Lyncha (ale banał z mojej strony). Oczywiście opinia, że to noise, który łatwo mógłby stać się ambientem, jest w pełni uprawniona.

Drugi, Astronomical, to ambientowy kosmiczny trip. Jeżeli delirus-a Fabriker [101] jest soundtrackiem dla kogoś, kto powstrzymuje się przed przekroczeniem jakiejś granicy, to drugi utwór na Map of the Dusk Until Its Replacements najpierw opowiada o gościu, który chce zrobić to samo, lecz potem postanawia polecieć w kosmos.

Najpierw bardziej podchodził mi klimat „żeglarski” (to raczej żeglowanie po kosmosie niż po Bałtyku), teraz chyba „astronomiczny”. Oba niepokojące światy wygenerowane przez Kubica wolę obserwować z daleka.

Można sobie wpierw włączyć Kasprzyka, a potem Kubica, którego muzyka może dać po delirus-a wytchnienie. Inna sprawa, że klimat Map of the Dusk Until Its Replacements jest na tyle niepokojący, że to może być takie wytchnienie, jak obejrzenie po filmie wojennym dramatu psychologicznego.

***

Mamy kwiecień, a Antenna Non Grata wydała już osiem płyt. Mają rozmach.

william basinski – the disintegration loops II [2003] / francis giacobetti (znowu)

linki w komentarzach / links in comments

bandcamp

temporary residence

2062

Mając w tym roku pewne problemy z zaśnięciem (wspominałem o tym wstrząsającym fakcie przy okazji recenzji nowej płyty Melatonów), wziąłem sobie listę 50 najlepszych ambientowych albumów wg Pitchforka i – ze słuchawkami na uszach – leciałem z nią na noc po kolei. Zacząłem od Ambient 1: Music for Airports Briana Eno (1. miejsce), obecnie jestem na Ambient 4: On Land (24. miejsce). Jak widać, Eno jest dość cenionym twórcą, choć sam wolę paru innych. W tej chwili nie mam już żadnych problemów, żeby uderzyć w kimę, o czym świadczy fakt, że ostatnio zasnąłem przy Junkyard The Birthday Party.

Ambientu słuchałem od lat, choć mam do niego stosunek ambiwalentny (ambientwalentny, he, he). Wydaje mi się – słusznie czy nie – że to muzyka, w której chyba najłatwiej o ściemę. Czy też najłatwiej nabrać niewyrobionego słuchacza – powie jakiś snob. Jak kto uważa.

Puścisz komu Playthroughs Keitha Fullertona Whitmana, ten zacznie cmokać, a ty mu, że to twój utalentowany kolega z bloku obok. Konsternacja.

Tak czy siak, słuchając „gatunku eksperymentalnej muzyki elektronicznej, cechującego się odejściem od linearnie rozwijanej linii melodycznej” (w tym rzeczy nieujętych w liście Pitchorka, np. wspaniałej Noveller)… dopisałem sobie do swojej własnej listy płyt wszech czasów (ogólnej, nie ambientowej) The Disintegration Loops II Williama Basinskiego.

Ten wyszkolony klarnecista jest jednym z najbardziej znanych twórców ambientu, którego przez lata niesłusznie olewałem, a teraz cenię na równi z Timem Heckerem.

O TDL II wspomniany Pitchfork pisał, że „to muzyka, która pozwala ci uwierzyć w Niebo, że właśnie takie dźwięki muszą z niego płynąć”, a niejakie ARTINFO mniej poetycko skomentowało, że to „dwie najważniejsze minimalistyczne kompozycje poprzedniej dekady” (teraz mamy już dwie wstecz).

Nic dodać, nic ująć. Słuchanie tej płyty w nocy, najlepiej na słuchawkach, to wspaniałe przeżycie. Coś mistycznego, czyż nie?

Pod wrzuconym na YouTube’a d|p 3 możemy przeczytać, jak powstał ten utwór.

Mnie nawet bardziej podoba się „poszarpany” d|p 2.2. Coś zupełnie niesamowitego. A może jednak nie? Może gdy d|p 3 coraz bardzie się dezintegruje, podoba mi się równie mocno?

Arcydzieło Basinskiego nigdy nie ukazało się na winylu. Pozostałe części The Disintegration Loops również zapewniają niebiańskie orgazmy.

W tym roku William wydał, wraz z Jankiem Schaeferem, płytę …on reflection, ale na razie nie wzbudziła ona we mnie większych emocji.

The Disintegration Loops II – 10/10. Inna sprawa, że przy takiej muzyce używanie jakichkolwiek skal ocen należy do komedii.

Nawiązując na końcu do Eno, wspomnijmy, że Basinski może się pochwalić dziełem Music for Abandoned Airports: Tegel.

***

Serge Gainsbourg i Jane Birkin w obiektywie Francisa Giacobettiego – kiedyś to musiał być skandal, dziś mogłaby się obruszyć co najwyżej moja babcia, choć i tego nie jestem pewny. Chociaż… skoro Przyjaciele oskarżani są o homofobię, a Seinfeld o rasizm – kto wie. Prawicowe pojeby i lewicowe sztywniaki są w stanie przyczepić się do wszystkiego.

Tak czy siak, nie mogłem sobie odmówić drugiej wrzutki z fotografiami Giacobettiego. Nieoczywiście piękna Birkin i Gainsbourg, który miał urodę taką bardziej, rzekłbym, houellebekowską, ale cóż – Artysta.

coagulant – archival recordings for paolo monti [antenna non grata; 2022]

coagulant

antenna non grata

Ambient to zapieczone gówno – można w ten sposób nawiązać do retoryki Charlesa Bukowskiego (nie wiem czyje to tłumaczenie), który tak wyraził się na temat Karola Marksa.

Miliard płyt z muzyką, którą możesz sobie puścić do roboty przyniesionej do domu, do czytania książki czy czego tam jeszcze, ale jeśli potraktujesz ją jako danie główne – umrzesz z nudów. Ambient to zazwyczaj ściema.

Zdarza się jednak, że muzyka, którą można w ten sposób – jako ambient – otagować, wyróżnia się, wchodzi w łeb jak najlepszy szlagwort, najbardziej nośny refren. I właśnie tak na mnie działają „hipnotyczne drone’y” Coagulant. (A niedawno Zguba).

Oczywiście można się posprzeczać o to, czy te nagrania można podciągnąć pod ambient. Według mnie – tak. Choć myślę, że noise ambient to najlepsza łatka.

Coagulant to „konceptualny projekt soundartowy”, wymyślony w 1998 r. przez Fkdrone, a obecnie prowadzony przez Fabia Kubica (pewnie to jedna i ta sama osoba). W notce na temat muzyki zawartej na opisywanej pozycji fonograficznej kluczowe jest dla mnie właśnie określenie „hipnotyczne drone’y”. Bo muzyka zawarta na tym CD to właśnie takie hypnotic drones; wspaniale narastające (choć dające też na chwilę wytchnienie), wbijające się w czaszkę. To muzyka pozbawiona przestojów, nudy, niepotrzebnych urozmaiceń. 33 minuty pieszczenia zmysłów.

„Archival Recordings for Paolo Monti” to nie ambient kojący, raczej coś, co na potrzeby nagrań (albo przy innej okazji) Les Vampyrettes – projektu Holgera Czukaya i Conny’ego Planka – zostało nazwane horror ambientem.

Słuchałem tej płyty kilka razy; w różnych sytuacjach, przy odmiennych nastrojach; po to, by się przekonać, czy pierwotny zachwyt nie był jednorazowy. Nie był. Płyta Coagulant za każdym razem działa (od pierwszego odsłuchu – jak wspomniałem – co też jest dla mnie ciekawe, bo zazwyczaj potrzebuję czasu, by „wejść” we wcześniej niesłyszaną muzykę) na mnie w ten sam, intensywny sposób.

Jest to pierwsza rzecz tego „projektu soundartowego”, którą miałem okazję poznać. No i – jak się obawiałem – Coagulant wydał kilkadziesiąt płyt. Pół żartem, pół serio: oby okazały się gorsze od „Archival Recordings for Paolo Monti”, bo nie wiem, czy mam czas, żeby w to wszystko wsiąknąć.

***

Muzyka oraz opracowanie graficzne poświęcone zostały pamięci wielkiego włoskiego fotografa Paolo Montiego (1908-1982). Zdjęcie zdobiące okładkę (w czasach coraz powszechniejszych ułatwień dla osób niedowidzących tak nieczytelne napisy, jakie widzimy [?] na niej, uważam za skandal), którego autorem jest sam Fabio Kubic, chyba nawiązuje do twórczości urodzonego w Novarze artysty.

Włączyć Coagulant i oglądać prace Montiego – takie połączenie musi dać satysfakcję.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

zguba – znój [loża oficyna; 2022]

UKRAINA

zguba

loża oficyna

Jarek Szczęsny napisał taki dytyramb na cześć „Znoju”, że choćbym nie wiem jak się starał, wszelkie moje komplementy będą wyglądać teraz jak poklepanie Zguby po plecach: „No, nieźle ci to, stary, wyszło”.

Czasem bywam zmęczony obracaniem wszystkiego w żarty dla kumatych, postironią, postmemami, postchujwieczym. „Znój”, będący płytą piękną, uduchowioną, jest dobrym antidotum na te wszystkie jajcarskie klimaty.

To ostatni element trylogii udręki Zguby (pozostałe to „Potwarz” i „Pomór”). Jak się dowiadujemy, materiał był nagrywany wyłącznie „w stanie totalnego wycieńczenia fizycznego, jak i psychicznego”.

„Znój” to ambient najwyższej próby (w najbardziej intensywnych momentach – vide „Gehenna” – zbliżający się do post-rocka). Muzyka jest podniosła, często wręcz patetyczna, lecz nigdy nadęta i kiczowata. Na płycie słychać zamiłowanie artysty do muzyki chóralnej. Przez nią „Znój” może być odczytywany jako płyta niemal religijna. Efekt jest fantastyczny.

Znajomy pytał mnie ostatnio o trzy tegoroczne albumy, które polecam. Wymieniłem Titanic Sea Moon, „SE03” BWS, trzeci nie przyszedł mi do głowy. Teraz dorzucam „Znój”.

Przepiękna płyta (wyszła na CD, ale do winylu pasowałaby jeszcze lepiej), która – Zguba wyraża taką nadzieję – może słuchaczowi pozwolić wznieść się ponad codzienny, nomen omen, znój.

Mnie raczej zdaje się mówić: wszystko źle się skończy, ale na razie trwa i można się tym chyba nawet cieszyć.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

kkz – se01 [jvdasz iskariota rec.; 2021] / łukasz poleszak – korzenie [nagrania somnambuliczne; 2021] / chore ia – reanimacja [antenna non grata; 2021]

Wszystkie płyty tu przedstawione zasługują na osobny post. O to, że wrzuciłem je do jednego, można winić chodzenie do pracy, sześć kotów, które zawracają dupę, mecze piłkarskie, seriale itd. oraz coraz większe poczucie, że pisanie o muzyce jest dość głupie. Albo po prostu stare, dobre lenistwo.

Notki na temat KKZ i Łukasza Poleszaka pisane były na żywo, podczas słuchania muzyki. Inaczej z Chorym Ia, o którym pisało mi się najtrudniej, i za cholerę nie wiedziałem, co to miałoby być.

***

Kowalski/Kowalski/Zadrużyński – SE01 [Jvdasz Iskariota Rec.; 2021]

Pierwsze wydawnictwo z serii „S3RI4L NVMB3RS”, „która za zadanie ma prezentację i promocję efemerycznych nagrań muzyki improwizowanej i eksperymentalnej dokonanych przez zaproszonych muzyków sceny niezależnej. Podstawą projektu są sesje nagraniowe z udziałem zaproszonych muzyków, instrumentalistów reprezentujących różne środowiska muzyczne, którzy grając ze sobą po raz pierwszy, nawiązują swobodny i konceptualny muzyczny dialog”. Kuratela producencka: Szymon Szwarc.

Brzmi poważnie. I jest poważnie, gdyż tych sześć kawałków wbrew – być może uzasadnionym – obawom, to nie jest improwizacja będąca synonimem nudnawego pitolenia, sztuki dla sztuki, lecz rzecz robiąca wrażenie przemyślanej i nawiązującej do dokonań najciekawszych formacji rodzimej alternatywy: Rozwodu (Damian Kowalski zresztą gra w nim), Dynasonic czy Lotto.

Na mnie największe wrażenie robi bodaj numer „E04”, w którym KKZ osiągają poziom nagrań śp. Jakiego Liebezeita i Burnta Friedmanna z serii „Secret Rhythms”. Zresztą mam wrażenie, że nad robotą perkusyjną na „SE01” unosi się duch genialnego perkusisty Can.

Kapitalny jest również ten fragment zamykającego płytę „E06”, gdy KKZ wchodzą na naprawdę wysoki poziom intensywności. Innym utworom też niczego nie brakuje.

Świetny materiał. Panowie Kowalski, Kowalski i Zadrużyński – ukłony!

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Łukasz PoleszakKorzenie [Nagrania Somnambuliczne; 2021]

Prace nad „Korzeniami” trwały sześć lat – były podróżą od Śląska przez Barcelonę po Zanzibar. Czy wypadałoby w ogóle skrytykować coś, na co artysta poświęcił aż tyle czasu ze swego cennego życia? Oczywiście, że wypadałoby. Na szczęście płytę wydaną przez Nagrania Somnambuliczne można – choć nie bezkrytycznie – polecić.

Słuchając jej, myślę o miejscach, które zapewne są fascynujące, i wiem, że raczej nigdy ich nie odwiedzę. To często niepokojące dźwięki, o czym przekonujemy się już przy „Białych klifach”, drugim utworze na „Korzeniach”. Ale niepokój ten (wyobraźmy sobie, że znajdujemy się gdzieś… nie wiem… dajmy na to przed wielkim, rozłożystym drzewem, z dala od miasta) nie dotyczy uczucia, że może nam się coś stać, lecz tego, że piękno roztaczające się wokół może zniknąć.

Gdy leci chociażby „Księżyc” (nb. utwór najbardziej wpadający w ucho), mam wrażenie, że Poleszak faktycznie nagrał płytę o czymś, czego zaraz nie będzie.

Nie podzielałem opinii Jarka Szczęsnego z Nowamuzyka.pl, że dobrym posunięciem było dodanie wokali do „Korzeni”, bowiem te nie są mocnym punktem płyty. Wolałem zresztą, żeby w miejscach przywoływanych muzyką Poleszaka nie było ludzi.

Takie było moje pierwsze wrażenie. Potem doszedłem do wniosku, że niektóre utwory bez głosu pewnie wiele by straciły (np. „Wilcze tropy” i „Serce lasu”). Podsumowując: czasem wokal przeszkadza, czasem pomaga.

„Pozyskiwałem je (dźwięki – 10fs) w bardzo różny sposób. Na przykład bardzo lubiłem chodzić na całodniowe wycieczki w góry, albo do lasu, gdzie wchodziłem najgłębiej jak się dało, tak, żeby żaden człowiek nie przechodził w pobliżu, i zostawiałem w możliwie najdzikszym miejscu rejestrator. Oddalałem się i po kilku godzinach wracałem po sprzęt. Dopiero w domu sprawdzałem, co się złapało. Czasami siedziałem obok i słuchałem natury, co stało się moją formą medytacji”opowiada Poleszak Aleksandrze Wojcińskiej. Do stworzenia nagrań użył m.in. nagrań terenowych, syntezatora analogowego, mis tybetańskich oraz dzwonków zaphir.

A mnie ciekawi, czy pojawiły się głosy zarzucające Poleszakowi, że przerobił egzotykę na zbyt przystępne dźwięki, na ambient i elektronikę dla mniej wymagającego słuchacza. Przysłuchując się niektórym fragmentom tej ciekawej płyty (za którą stoi nawet ciekawsza od niej historia), wcale bym się nie zdziwił. Inna sprawa, że sam Poleszak „rozbraja” takie zarzuty w wyżej wspomnianym wywiadzie, który gorąco polecam.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Chore IaReanimacja [Antenna Non Grata / Wanatka; 2021]

Robiąc porządki w kasetach, natrafiłem na prawdziwą perełkę: materiał „Neologizmowa” Chorego IA, wydany w 1995 r. przez OBUH Records (na zdjęciu głównym). Ładnie, trochę baśniowo to wygląda, pasując do hasła „Muzyka jakiej świat nie widzi”, będącego tytułem płyty sztandarowego zespołu OBUH-a, Za Siódmą Górą.

Spotkałem się ostatnio z opinią, że polski underground przeżywa kryzys, również wydawniczy. Najwyraźniej nie dotknął on Antenny Non Grata, bo w tym roku ta ma na koncie bodaj 13 wydawnictw (wliczając składanki). Sam pisałem o trzech: Szpetach, Sambarze i dosłownie przez chwilą o Trio_io.

Chore IA to solowy projekt Jacka Wanata, „filozofa, basisty, miłośnika awangardy rockowej”, od lat generującego dziwne dźwięki, wydawane przez wspomniany OBUH czy Requiem Records. Trzeba przyznać, że chłop prowadzi dość ożywioną działalność, gdyż oprócz „Reanimacji”(jest też na jego Bandcampie, ale z inną okładką niż antennowa) nagrał w tym roku bodaj trzy płyty.

W przypadku Poleszaka jego opowieść wpływa korzystnie na odbiór „Korzeni”. Frywolna gadka Wanata („Raczej trudno ją [„Reanimację” – 10fs] nucić i z pewnością nie można przy niej rytmicznie poklaskać. No i ten niemodny temat: umieranie. A jednak – jeśli się jej słucha – to wpada do ucha. Bo do tego właśnie służy muzyka: do słuchania – nie do latania.”) – niekoniecznie. Nie chodzi mi o to, żeby autor nagrał film, na którym przez godzinę smutno patrzy w czarną ścianę, ale rola kpiarza, którą przybrał, średnio mi tu pasuje. A stwierdzenie, że nie da się do „Reanimacji” rytmicznie poklaskać, jest już w ogóle niepotrzebne. Jak wiemy, Polacy nie umieją rytmicznie klaskać do niczego, o czym przekonuje się każdy muzyczny gwiazdor z zagranicy, który próbuje ich (czyli nas) do tego namówić na koncertach, na których gra z playbacku. Tak przynajmniej zawsze twierdzili dziennikarze muzyczni. Czyżby tylko zagraniczny odbiorca twórczości Chorego IA może nie klaskać z sensem przy jego nagraniach?

Miałem – co może widać – problem, żeby napisać cokolwiek o „Reanimacji” („20 utworów w pięciu aktach – jedna opowieść”), będącej na CD jednym kawałkiem, trwającym niecałe 70 minut. Znalazłem jednak prosty sposób na ten problem: ściągnąłem ją sobie ze wspomnianego Bandcampa Wanata i proszę – od razu lepiej, gdy wiem, kiedy dany utwór się zaczyna, a kiedy kończy.

Zarówno „Neologizmowa”, jak i późniejsza o 26 lat „Reanimacja” mają w sobie pewien amatorski klimat; jakby Wanat nie chciał zabrzmieć do końca poważnie. Mam wrażenie, że choć śmierć z „Reanimacji” to zazwyczaj ta Bergmanowska, od szachów, to często artysta zwraca się do słuchacza: „patrzcie, robię coś na poważnie, o umieraniu, ale żeby nie wystraszyć was wszystkich do końca (i siebie samego?), zaprosiłem też Pana Śmierć z Monty Pythona” (tego, od „bo wy, Angole, jesteście tacy, kurwa, pompatyczni”)..

Miałem ostatnio do czynienia ze śmiercią – nie ma do niej dobrego soundtracku. Horror ambient, który zafundowało Chore IA, trochę mnie przeraża, ale też doceniam elementy – choć to może zbyt mocne slowo – frywolne (w muzyce, nie w opisie zawartości płyty; choć kto wie, czy gdyby nie ów opis, usłyszałbym pewną dezynwolturę w dźwiękach). Dobrze się przy „Reanimacji” zasypia, choć biorąc pod uwagę dźwięki pojawiające się przykładowo w „Phobii” – było to może tylko moje zmęczenie.

Warto – głównie dzięki „Agonii” – spróbować się zmierzyć z tym, co proponuje Wanat. Pytanie, czy będzie się chciało do tego wracać.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

dawno temu – automatic reply [jvdasz iskariota; 2021]

iskariota.bandcamp.com

iskariota.com

dawnotemu.bandcamp.com

facebook

fot. Karolina Borkowska

Firma, w której w każdy poniedziałek, wtorek, środę, czwartek oraz piątek marnuję po kilka godzin życia, postanowiła swego czasu się unowocześnić. Zainstalowano nam więc w komputerach – cytuję za Wikipedią – „aplikację internetową stworzoną w 2009 roku przez polskiego programistę Kamila Rudnickiego do monitorowania komputerowej aktywności jej użytkowników”. A do mejli, pisanych polszczyzną gorszą nawet od tej wikipediowskiej, dodano nowoczesne koszmarki językowe, w tym mój ulubiony – słowo „dedykowany”.

***

Jak się nie ma nic nowego do powiedzenia, zawsze można się powtórzyć. Powtórzę więc, że bardzo lubię, gdy artyści obudowują swoją twórczość jakąś historią, zwłaszcza gdy zajmują się muzyką instrumentalną (by być dokładnym: na „Automatic Reply” pojawiają się wokale). Pozwala ona na przyjemną zabawę: skonfrontowanie historii, które pojawiają się w mojej głowie podczas odsłuchu, z tym, co widzi artysta albo wydawca (pozdrawiam Pawlacza Perskiego i Patalax).

***

Na pomysłowym i bardzo ładnym zdjęciu, które możecie zobaczyć nieco wyżej, widnieje Ago Calipso, która jako Dawno Temu nagrała „Automatic Reply”. Muzykę wydaną na CD i kasecie przez Jvdasza Iskariotę można określić po prostu jako ambient, ale sama artystka czy też wydawca nazywa(ją) ją również soundtrack for dreams czy avant-bedrooming. Fajnie i oryginalnie.

***

Przejdźmy jednak do historii stojącej za „Automatic Reply”, co przy okazji wytłumaczy mój wstęp:

„prace nad tym albumem rozpoczęłam dwa lata temu (dokładnie w październiku 2019), jednocześnie rozpoczynając nową pracę. jest to o tyle kluczowe, że miejsce pracy zainspirowało mnie w sposób, który w efekcie przerósł moje oczekiwania. praca w dużej korporacji jest trudna, z wielu względów: począwszy od struktury, obowiązków, idąc przez narzędzia, harmonogramy, rutyny, mijając nowych ludzi, języki, a skończywszy na sumieniu, tożsamości i wątpliwościach. co warte dodania, dzielę to doświadczenie z wieloma osobami w moim wieku (tak zwanymi millenialsami) – wiele z tych osób to również artystki i artyści. i nie mówię przez to, że jest to dobre lub złe – stwierdzam tylko fakt. doprowadziło mnie to do wielogodzinnych rozmyślań o kondycji współczesnego człowieka, a które to rozmyślania postanowiłam zawrzeć w muzyce.

dlaczego automatic reply? każdy, kto pracował, lub pracuje w dużej korporacji prawdopodobnie przekonał się o tym, jak bardzo istotnym jest pozostawienie automatycznej zwrotki na swojej skrzynce mailowej podczas dłuższej nieobecności. fenomen ten, bycia częścią systemu w sposób cyborgiczny, odbił się znacząco na moich zmysłach. informowanie kogoś o tym, że cię nie ma, jest dla mnie równie symboliczne: co dziś znaczy nie bycie? do jakiego stopnia nasze życia są zautomatyzowane? gdzie jest granica? czy w ogóle jest?”.

Wrzucam, zachowując oryginalną pisownię, fragment tzw. zestawu prasowego (używając sformułowania press kit, stanąłbym po stronie tych od „dedykowanego” i „destynacji”), dodany do „Automatic Reply”, bo jest ciekawy. A od siebie dodam, nawiązując do końcówki pierwszego akapitu: jest to złe.

***

Dobry, nawet bardzo, jest natomiast ten materiał. Co ciekawe, choć bazuje na abstrakcji, jaką jest ambient, przemawia – dzięki historii opowiedzianej przez Ago – w sposób bezpośredni niczym… nie wiem… kaseta „Ciekawość cierpienia” punkowego zespołu Niech Będzie?, której słuchałem w środowy wieczór.

***

A muzyka broni się niezależnie od opowieści o korpo. I można byłoby do niej dopisać inną historię. Albo po prostu słuchać jej i nie myśleć o niczym.

***

Biorąc pod uwagę kontekst „Automatic Reply”, to nawet zabawne: napisałem tę recenzję w pracy.

sune soundtracks [głowa konia nagrania; 2021]

bandcamp

facebook

To taka nisza, że od północy do rana ustalałem, co tu jest nazwą zespołu, a co tytułem płyty. Oczywiście z przerwą na sen. Aż tak bardzo nie poświęcam się dla undergroundu.

***

Wyszło, że „Sune” to nazwa Artysty, a „Soundtracks” – płyty. A może jednak jest inaczej? „(…) Sune Soundtracks to w ogóle tytuł płyty. Nawet bez nazwy” – informuje Artysta. Proste.

***

Pierwsza sekunda „Sune Soundtracks” i ciekawe, czy – mam nadzieję, że liczni – słuchacze zaczynają, podobnie jak ja, nucić :

Does death come alone or with eager reinforcements?

***

Na Bandcampie Sune Soundtracks  czytamy (autorem tekstu twórca płyty, Paweł Nałyśnik): – „(…) nagrywając pomysły wyłuskałem z nich te zupełnie nieprzystające, niewygodne, monotonne, dziwne, minimalistyczne i hałaśliwe. (…) Postanowiłem nazwać te dźwięki rytuałami bo po pierwsze mają wprowadzać w trans, przyjemny paraliż ciała, a po drugie chciałbym, żeby te rytuały były powtarzane raz na jakiś czas, żeby używać ich cyklicznie”.

Nałyśnik (gitara, bas, organy, efekty) pisze również, że do wyłuskanych dźwięków chciał coś jeszcze dograć, ale w końcu doszedł do wniosku, że dobrze jest jak jest.

***

No i fajnie, że niczego nie dogrywał. Ta płyta – mimo że minimalistyczna, surowa – nie robi wrażenie brudnopisu, czegoś, co wyszło tylko dlatego, że Nałyśnik musi koniecznie pochwalić się wszystkim, co stworzył. Mnie ten minimalizm bardzo odpowiada.

***

Astralny, coilowski trip w „Ritual First” (płyta jest zresztą przesiąknięta coilowskim klimatem); industrial w bodaj najlepszym „Ritual Second”; „Ritual Third” kojarzący się z nagraniami Pawlacza Perskiego…

Każdy z „rytuałów” żyje na „Sune Soundtracks” osobnym życiem, stanowiąc element sensownej całości. Zdecydowanie coś dla siebie znajdą tu chociażby miłośnicy ambientu, tyle że nie takiego, który usypia na bite 16 godzin.

***

„Sune Soundtracks” – no, nie jest to produkt, który mógłby zostać ozdobą następnego „Męskiego Grania”, „OFF Country Clubu” czy „Dni Mysłowic”. Podobnie zresztą jak inna tegoroczna Głowy Konia Records – „ZZZU”.

***

Paweł Nałyśnik życzy „przyjemnego paraliżu”, a ja się do życzeń dołączam.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

„Sune Soundtracks” na razie są dostępne tylko w plikach, ale powinny się ukazać również na jakimś fizycznym nośniku. Sprawdzajcie na fejsie Głowy Konia.

wieża ciśnień: v-oices [ckis konin; 2019]

ckis konin

Od Roberta Brzęckiego, Kuratora Galerii Centrum Kultury i Sztuki „Wieża Ciśnień” w Koninie, dostałem trzy cedeki (jeden podwójny) i pomyślałem, że warto coś napisać na ich temat. Nie chciałem jednak wrzucać jednego suchego, pobieżnego postu o wszystkich wydawnictwach, więc pomyślałem, że skupię się na jednym z nich.

Padło na materiał noszący tytuł „V-OICES” (pod tym linkiem można posłuchać całości). Pozostałe również mają całkiem intrygujące nazwy: „Strings – Theory + Tao” oraz „RST_”, i być może na nie też przyjdzie pora. No a gdybym zauważył, że na „RST_” jest Blimp, pewnie zacząłbym od niej.

Folklor, ambient, klasyka, jazz, drone’y… Czego tu nie ma? Imponuje – przy takiej rozpiętości stylistyk – fakt, że płyta jest spójna. Autorzy składanki (idea, koordynacja opracowanie płyty – Robert Szumigalski i Robert Brzęcki) musieli zapewne chwilkę posiedzieć nad doborem i układem utworów.

„V-OICES” to 14 utworów. Mamy tu kawałki zarówno niepublikowane wcześniej, jak i pochodzące z płyt Requiem Records, Gusstaff Records czy Hevhetii.

Nazwa wskazuje na to, że jest to – po pierwsze – piąta płyta w serii „Wieża Ciśnień”, ale mówi nam też przede wszystkim, iż bohaterem wydawnictwa jest głos. Jak pisze sam Brzęcki:

Artur Rimbaud, jak również Stanisław Ignacy Witkiewicz marzyli o znalezieniu jedności w wielości. Podobny wysiłek, ale w obszarze praktyk dźwiękowych przyświecał nam podczas układania tego albumu. Ten eklektyczny zestaw nagrań „zszyty” został dzięki oczywistym lub dyskretnym manifestacjom głosu, a różnicowany przez strategie, postawy, konwencje czy wreszcie różne estetyki w taki sposób, aby naszkicować obszar rozpięty pomiędzy kompozycją a improwizacją, zmysłową recepcją a aspektem ideowym w aurze nie/skrępowanej wolności. To, co łączy je ponadto, to próba wypracowania łagodnej równowagi między dystansem a bliskością, introwertycznym a ekstrawertycznym charakterem wszystkich nagrań.

„Dziewczyny kontra chłopcy / Nikt nigdy nie wygrywa” – śpiewał zespół Partia. No, tym razem wygrały dziewczyny. I to wyraźnie. Wokalna przewaga kobiet na „V-OICES” jest zdecydowana.

Po przesłuchaniu całej płyty, widzimy, że budowanie owej przewagi zaczęło się już od utworu pierwszego – „Veshamru”, autorstwa Vocal Varshe (z towarzyszeniem Jacaszka), w którym prym wiodą sopran Anny Woźnickiej oraz mezzosopran Olgi Wądołowskiej (tu jeszcze udanie, choć w tle, honoru panów broni tenor Jakuba J. Sitarskiego).

Trzeci kawałek „Знову” to wokalny popis Svitlany Nianio. Warto tu zwrócić uwagę na warstwę muzyczną, za którą odpowiada Vllkutan (Sergii Khotiachuk), bo to niezwykle intrygujące połączenie drone’ów z folkiem.

Kolejny, „Błogosławiony Człowiek” Anny Gadt, to mój ulubiony – obok „AbySsusa” Anny Marii Huszczy – utwór na płycie. Co ciekawe, zupełnie nie mogę się przekonać do wokalu Gadt słuchając jej płyt. Nie podeszła mi „Still I Rise”, na którym śpiewa do ułożonego jazzu, „Gombrowicz” nagrany z Marcinem Olakiem ani nawet „Renaissance”, z którego pochodzi wspomniany „Błogosławiony Człowiek”. Za jakiś czas trzeba będzie znów spróbować zapoznać się z twórczością wokalistki.

Jej utwór mógłby potrwać chwilę dłużej. Nie ma się jednak jak przyczepić do długości „AbySsusa” Anny Marii Huszczy (pojawia się tu również m.in. Adam Strug). Ta niemal 14-minutowa perła z „wydziwiAnki” Requiem Records to – jak wspomniałem – jeden z dwóch najmocniejszych momentów na płycie. „AbySsus”, dzięki bębnom, robi się kapitalnie intensywny w pewnym momencie.

***

Wracając do wspomnianego pojedynku wokalnego – zwycięstwo pań jest, jak pisałem, wyraźne. Jeszcze może Grabek nie oddaje pola bez walki, ale Michał Pepol, biorąc na warsztat Kate Bush, nie zachwyca, a Wojciech Brzoska z tria Brzoska/Marciniak/Markiewicz męczy swoją manierą zblazowanego poety. Muzycznie „Egzotarium” może się podobać, ale wokal to nieporozumienie.

Chwaląc „V-OICES”, muszę wspomnieć jeszcze o świetnym klarnecie Michała Górczyńskiego w „Cieple” Danki Milewskiej.

Mam też wrażenie, że pierwsza połowa płyty, kończąca się na „Oddala mene…” Maniuchy i Ksawerego, jest znacznie ciekawsza od drugiej. Druga zaczyna się od nieprzekonującej interpretacji „Among Angels” Kate Bush i choć ma dobre momenty, już nie zachwyca.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Wydawnictwo – jak dowiadujemy się ze strony CKiS – ma charakter promocyjny, nie zostało przeznaczona na sprzedaż. Dostać można je było na koncertach organizowanych w Galerii CKiS „Wieża Ciśnień”. Po więcej informacji na temat tego niezwykłego, jak sądzę, miejsca zapraszam do linku na początku tekstu. Trzeba je będzie w lepszych czasach odwiedzić.

jocelyn packard – nothing is solid [opus elefantum; 2020]

jocelyn packard

opus elefantum


fot. Mikołaj Uchman

Wydanie drugiej płyty Jocelyn Packard (poprzednia ukazała się trzy lata temu) zbiegło się z zamknięciem katowickiej Katofonii. Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że właśnie tam, trzy lata temu, poznałem muzykę zespołu, który nazwę wziął z serialu „Twin Peaks” (Jocelyn Packard to piękna i tajemnicza Azjatka graną przez Joan Chen, dla której stracił głowę szeryf Harry Truman).

25 kwietnia 2017 r. (wydawało mi się, że miało to miejsce ze dwa lata wcześniej) we wspomnianej Katofonii oprócz JP zagrały Lonker See i Makemake. Sam klub jakiś czas później padł, niedawno wrócił, by znów paść. Wiadomo, pandemia, decyzje władz, całe to gówno. 12 października przy Mieleckiego 6 znów mieli zagrać Lonker See.

Pierwsza płyta to był post-rock z wycieczkami, na drugiej ten gatunek muzyczny walczy o pierwszeństwo z (gitarowym) ambientem. A może nie walczy, lecz tworzy zgraną całość?

Post-rock Jocelyn Packard kłania się (nienachalnie) takim zespołom, jak Mono czy This Will Destroy You. Ja to lubię, choć nigdy tego typu muzyka, choć zdaje się mieć taki potencjał, nie wystrzeli mnie w kosmos.

Co do ambientu, to… jest ambient i jest ambient. Jeden pasuje do hotelowej windy, drugi zaprasza do lynchowskiej Czarnej Chaty. Jocelyn Packard wybrała drugą opcję. Niepokój, smutek (ale nie mazgajowatość), spokój wynikający ze zmęczenia, nie z niezmąconej ciszy.

Najlepszym momentem „Nothing Is Solid” jest czwarty utwór, „Kate Song”, w którym nastrój zostaje zbudowany przez niepokojące „skrzypienie” w tle, przywodzące na myśl nieco złagodzoną wersję „filmu grozy”, który nakręcili Hair Police na „Mercurial Rites”.

Zamieniłbym chociażby „Oset” na dodatkowych parę minut poświęconych tajemniczej Kasi.

***

Słuchać płyty po ciemku. Przy „Kate Song” zapalić światło.

Całość wieńczy kawałek „Miechowice 2 / Czarne Podniebienie”. To może jednak lecimy w kosmos? Może być trasą przez Miechowice.

***

CD (bardzo ładna okładka) Jocelyn Packard wydało Opus Elefantum – wytwórnia, na którą koniecznie należy zwrócić uwagę.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

%d blogerów lubi to: