automaty – nowa synagoga [nasiono records; 2023]

bandcamp

facebook

nasiono

fot. Grzegorz Nowaliński

„Piękno tkwi w prostocie”. To mądre zdanie zostało sprowadzone do sloganu, którym można zareklamować np. samochód. Tak czy siak, pasuje do grafik, których autorem jest Piotr Czerski. Jedną z nich widzimy właśnie na okładce nowej synagogi, inne mogliśmy zobaczyć chociażby na orce (ta podoba mi się najbardziej) i zgrzytach morza.

Zerknąłem w zestaw moich ulubionych płyt 2022 r. i zauważyłem, że większość z nich zawiera muzykę instrumentalną. Kiedyś nie do pomyślenia. Teraz niemal się wzdrygnąłem, usłyszawszy, że na nowej synagodze ktoś zaczął gadać.

Jednak dobrze wychodzi to gadanie w Nieweselu (które usłyszałem jako pierwsze, bo zapowiadało płytę) – trochę jakby Grzegorz Kaźmierczak z Variété przestał udawać, że umie śpiewać.

Poza tym to dobry tekst, choć z ogranym motywem. Przy okazji – mam wrażenie, że słowa „hajs” używają już tylko ludzie zaawansowani wiekowo. Ale to jeszcze nic: pewien czterdziestoparoletni męczący felietonista wciąż używa słowa „szmal”, które już chyba zawsze będzie mi się kojarzyć z Markiem Piekarczykiem („Tyle kłamstwa wokół nas / Żeby zdobyć cholerny szmal”).

Będąc przy Nieweselu (zresztą co chwilę – jakby to była recenzja nie całej płyty, lecz jednego kawałka, ale jak im wyszedł to numer, to daj Panie Boże zdrowie; jest kapitalny) – trochę trudno zresztą było mi wejść w ten album z uwagi na to, że ten kawałek okazał się zaskakująco łatwo wpadać w ucho, być hitem na tle pozostałych. Ale reszta też w końcu wpadła.

***

W Automatach możemy trafić na te same osoby, które grają w rewelacyjnym morzu: wspomnianego Czerskiego, Jarosława Lipszyca i Karola Schwarza. Muzykę z nowej synagogi można nazwać – podobnie jak tę, którą słyszymy na orce i zgrzytach – psychodeliczną. Tu mamy jednak psychodelię (nagraną na żyw) w innej, łagodniejszej wersji. Jeżeli orka chwilami zahacza o noise, to nowa synagoga czasem ociera się o ambient. Taka właśnie jest różnica, upraszczając, między morzem a Automatami. Pewnie też brak perkusisty, Jacka Jewuły, ma zasadniczy wpływ na ciężar muzyki. Tu, zamiast żywych bębnów, mamy bity Schwarza.

Czasem ma się wrażenie, że na nowej synagodze musi w końcu nastąpić pierdolnięcie, musi zacząć rzęzić i zrobić się głośniej. Ale tak się nie dzieje i – co ciekawe – to niespełnienie oczekiwań jest całkiem przyjemne.

***

Co jeszcze? Niewesele (o, znowu) słyszę jako utwór rozpoczynający jakiś bardzo dobry, polski film lub serial (będący dziełem np. Jana Holoubka, który ma na koncie Rojsta).

***

Gdy leci ta płyta, mam ochotę się spakować i pojechać pochodzić po jakimś pięknym mieście, poszwendać się między starymi murami (a przy Gdzie jest Jeden? wypocząć na jakimś zadupiu). To wyznanie pojawia się tu zamiast banalnego „to świetny album”.

***

Styczeń to chyba nie jest dobry czas na wydanie płyty. Ciekawa byłaby statystyka dająca odpowiedź na pytanie, ile z nich jest pomijanych w rocznych podsumowaniach tylko dlatego, że ukazały się za wcześnie. No, ale muzyka to nie wyścigi. Mnie się wydaje, że pod koniec roku o nowej synagodze będę pamiętał.

***

Na koniec minus. Gdzie jest Jeden? przypomina o największej bolączce polskiego rocka: głos męski potrafi trochę przeszkadzać w odbiorze muzyki. A kto wie, czy właśnie czwarty utwór na pierwszej płycie Automatów muzycznie nie jest najlepszy z wszystkich.

morze – orka [2022]

morze.audio

„zespół, ale też rodzaj energii, jak morze”

morze zwróciło moją uwagę przy okazji pierwszej płyty, noszącej tytuł „zgrzyty”, genialną w swej prostocie nazwą zespołu, minimalistyczną okładką oraz – co najważniejsze, wiadomo – muzyką (wtedy podobała mi się zwłaszcza gra perkusisty, Jacka Jewuły), bowiem ta – po pierwsze – była więcej niż słuchalna, po drugie – psychodelia wciąż nie należy do najczęściej uprawianych przez rodaków gatunków, choć nie jest to już ziemia tak jałowa, jak kiedyś.

Zacznijmy od opakowania: drugi album zespołu, „orka”, ma najlepszą – obok „two songs” xPINKxTINGx – tegoroczną okładkę (jej twórcą jest Piotr Czerski). Widać, że ludzie stojący za morzem (czy raczej w morzu – nazwa zespołu oraz tytuł płyty wręcz prowokują do – paradoksalnie – suchych metafor) mają pomysł na swój projekt – również, jeżeli chodzi o stronę graficzną. Nawet taki szczegół, jak pisownia nazwy zespołu i tytułów płyt, układa się w intrygującą całość.

No dobra, ale jak śpiewał klasyk: „Nie ukrywajmy, liczy się muzyka”. Pytanie: czemu skoro „orkę” dostałem w połowie czerwca, dopiero teraz o niej piszę? Ano temu, że choć słuchanie tych sześciu numerów sprawiało mi przyjemność, to po tym, jak wybrzmiewał ostatni – „alasvegas (revisited), w mojej głowie nie zostawało nic (to pewnie wina głowy).

Teraz też uświadomiłem sobie, że „orka” trwa 44 minuty, i trochę mnie to zdziwiło. Ten materiał tak szybko przelatywał przez uszy, nie nudząc ani przez chwilę, że miałem wrażenie, iż trwa góra pół godziny.

„Szybko przelatuje przez uszy”, „niczego z niej nie pamiętam” – nie brzmi to zachęcająco. Sam się zastanawiam, jak to jest, że ta muzyka (instrumentalna, co w przypadku polskich kapel może być błogosławieństwem), którą możesz nazwać rockiem psychodelicznym, heavy psychem czy free rockiem (bardzo mi się podoba to określenie), nie zostawała w moim łbie. Pozwalając sobie na osobistą rozkminę (w końcu to blog), uważam, że to starość plus za dużo bodźców muzycznych. Płyt do odsłuchania mam tyle, że nie wyrabiam nie tylko czasowo, ale i poznawczo – że tak to ujmę.

Patrzę na to jednak pozytywnie, bowiem za każdym razem, gdy włączałem „orkę”, miałem wrażenie, że po raz pierwszy słucham nowej, świetnej płyty.

Ale w końcu zatrybiło: teraz, gdyby ktoś mnie zaczepił, umiałbym mu opowiedzieć, co gra morze na „orce”. Mimo to wciąż słyszę na niej coś nowego. Jak w tej chwili, gdy poprawiam literówki, dopisuję co nieco i zachwycam się tytułowym utworem.

Nie przeceniam wpływu miejsca, w którym żyje artysta, na muzykę, jaką tworzy. Gdyby taka zależność była oczywista, na Górnym Śląsku mielibyśmy od groma zespołów grających miażdżący industrial, a tu nawet punka nikt nie umie zagrać. Lubię jednak, słuchając nowej płyty Piotra Czerskiego, Jacka Jewuły i Pawła Wojciechowskiego (gościnnie pojawili się Tomek Gadecki i Karol Schwarz), myśleć, że taka muzyka mogła powstać tylko nad morzem.

I tylko szkoda, że „orka” – podobnie jak „zgrzyty” – dostępna jest wyłącznie w plikach.

PS Ponoć jednak płytę można kupić – proszę zerknąć w komentarz.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

PPS Udało mi się nie porównać morza do innych zespołów, ale jednak ten nawyk jest silniejsze ode mnie: „shah met” to White Hills w najwyższej formie.

titanic sea moon – titanic sea moon [2022; fonoradar records]

titanic sea moon

fonoradar records

Z wiekiem gust się wyrabia (chyba), lecz płyty coraz rzadziej wywołują prawdziwie gówniarskie emocje; rzadko pojawia się ten dreszcz, który dawno temu towarzyszył poznawaniu The Velvet Underground czy Minor Threat.

W ciągu ostatnich pięciu lat bodaj dwa albumy zafundowały mi prawdziwy emocjonalny powrót do przeszłości: posthardcore’owy wykurw Hot Snakes na „Jericho Sirens” (2018) oraz „Exit No. 2020” Titanic Sea Moon. Kalifornijczycy przypomnieli mi o mnie, który kiedyś imaginował sobie, że może np. spakować się i przenieść na drugi koniec świata, a w najbardziej ekstremalnych sytuacjach nie dostać nawet po ryju, a TSM – o kimś, kto wolał siedzieć w domu i sprawdzać, czy lepsi nasi: np. Wojciech J. Has i Jerzy Kawalerowicz, czy może Francuzi: François Truffaut i Louis Malle. Albo nasze: Pola Raksa i Beata Tyszkiewicz kontra Francuzki:  Brigitte Bardot i Simone Signoret. W sumie filmy też wciąż wzbudzają emocje (ostatnio największe chyba „Sound of Metal”), do Hot Snakes i TSM dołożyłbym jeszcze Lotto i zapewne parę innych rzeczy, więc może nie jest wcale źle.

Nieważne. W tym może niezbyt sensownym wstępie chciałem przekazać, że cieszę się z tego, iż na stare lata mogłem poznać zespół, który jest dla mnie istotny; na którego koncerty chce mi się jeździć.

***

Nowa płyta Titanic Sea Moon mogła niepokoić. Po pierwsze – trwa 77 minut. Kto potrafi nagrać coś, co trwa godzinę z kwadransem, i nie nudzi? Po drugie – jeśli ktoś chciałby znaleźć słaby punkt w występach zespołu na żywo, mógłby wskazać na wokale (zwłaszcza ten perkusisto-wokalisty). A na „Titanic Sea Moon” pojawiają się one w sześciu na dziewięć utworów.

Piotr Sulik wokalnie nie do końca uniósł ciężar – świetnego zresztą – otwierającego płytę „Drobnego piachu” (tekst Grzegorza Kaźmierczaka), wokal Dariusza Dudzińskiego w „Maści na szczury” bardziej pasowałby do jego solowego projektu Przyzwoitość; sprawia, że ten utwór nie pasuje do całości. Poza tym, jeśli chodzi o śpiewanie, jest OK.

***

Piosenek jest dziewięć. Zagrało je pięć osób: Piotr Sulik (gitara, wokal), Rafał Szymański (bas) i Dariusz Dudziński (perkusja, wokal); z gościnnym udziałem Pawła Nałyśnika (saksofon tenorowy) oraz Małgorzaty Florczak (akordeon; gra z Sulikiem również w That’s How I Fight). Piosenki są jak Jeanne Moreau w „Windą na szafot”, Barbara Brylska w „Późnym popołudniu” albo Maurice Ronet w „Błędnym ogniku” czy Leon Niemczyk w „Pociągu”. Piękne i niepokojące.

***

Być może faktycznie jest tak, że 77 minut to zbyt długo, bowiem cuda zaczynają się od piątego utworu, „Przeciwko śmierci” (co prawda czwarty, „Fucked by the Sun”, to dobry wstęp do owych czarów).

„Exit No. 2020” była bardziej spójna niż „Titanic Sea Moon”, która z kolei jest bardziej emocjonalna (nie na darmo Szymański określił to granie jako „soul”) – nie wiem, co lepsze.

Ta mikstura post- i krautrocka oraz psychodelii wchodzi w rejony zarezerwowane dla największych. Trio czerpie pełnymi garściami z tradycji gitarowego grania, lecz ani przez sekundę nie masz wrażenia, że to jakiś wieśniacki revival czegoś tam czy cytaty z wielkich zespołów z dawnych lat. „Titanic Sea Moon” brzmi na wskroś współcześnie. I ani przez chwilę, słuchając tego, co nagrało słupskie trio, mimo że – jak wspomniałem czerpie z tradycji, nie wymyśla Bóg wie czego – nie myślę o innych kapelach. Leci TSM. Kropka.

Dudziński jest wspaniałym perkusistą, jednym z najlepszych, jakich miałem okazję słuchać. Sulik (gitara) kapitalnie operuje między noise’em a psychodelią. Najjaśniej świeci gwiazda Szymańskiego (bas), który gra – niech stracę, używając takiego porównania – z czułością, jakby głaskał ukochanego, schorowanego psa. Biorąc pod uwagę moje uwielbienie dla psów, trudno o większy komplement.

O wyobraźni muzycznej trójki dżentelmenów tworzących Titanic Sea Moon można by zresztą długo pisać. Wsłuchajcie się chociażby w „pustynny”- nomen omen – „The Sahara Beat”.

***

Cóż tu więcej pisać? Jeśli nie trafią do ciebie takie utwory jak „Niepocieszony” czy „Mały podróżnik”, masz – jak to ujął pewien legendarny bramkarz, który nie poradził sobie z przegraną w półfinale Ligi Mistrzów, więc niesłusznie zwalił winę na sędziego – „śmietnik zamiast serca”.

„Titanic Sea Moon” jest też bardzo dobry w warstwie lirycznej. Kaźmierczak to, wiadomo, ekstraklasa, lecz do mnie trafia najbardziej prosty i pomysłowy „OM (nie się martw”) – głos w kwestii męskiej wrażliwości w dzisiejszym świecie. I za to również wielki plus dla zespołu.

PPS Materiał na razie dostępny jest tylko na CD, lecz ukaże się również na winylu.

PPPS Nietaktem byłoby nie wspomnieć, że płyta świetnie brzmi. Nagrano ją w Hagal Studio.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

pontiak – living [2010] / walter chandoha

linki w komentarzach / links in comments

pontiak

thrill jockey

10 lat temu wiązałem wielkie nadzieje z nowymi kapelami psychodelicznymi. Dawały ją takie płyty jak „jedynka” i „dwójka” Wooden Shjips, self-titled White Hills, jedyny materiał Coconuts, któryś z longów Eternal Tapestry, „On Patrol” Sun Araw…

Po chwili oczywiście okazało się, że jakość poszła w ilość. Wystarczy spojrzeć na dyskografie White Hills czy zwłaszcza Eternal Tapestry – napierdalają tych płyt jak dżezmeni. Dziś rzadko zdarza się jakiś materiał zespołu parającego się psychodelią, którego nie zbywam wzruszeniem ramion. A tegoroczny White Hills… No cóż, po raz drugi raczej go nie włączę.

„Nowa psychodelia” nie zniknęła. Po prostu zaczęła nudzić, zjadać własny ogon itp. Przychodzi do głowy myśl, że nie można zrobić rewolucji, opierając się na tradycji, ale zaraz przypomina się banalny przykład Nirvany i człowiek orientuje się, że jednak można.

Z tamtego, złotego okresu neopsychodelii wrzucam „Living” – fantastyczną płytę Pontiaka. To surowy, minimalistyczny, miejski psychodel, ożeniony ze stonerem, folk-rockiem Neila Younga czy nawet noise rockiem, niemający wiele wspólnego z hipisowskimi klimatami.

(o)(o)

Walter Chandoha (1920-2019) – gość, który zrobił ponoć 90 tys. zdjęć kotów.

Miał swoją stronę internetową, ale ta jest już niestety nieczynna. Znak czasów – wszystko jest na Facebooku, Instagramie, Pintereście i innych gównach, zwykłe strony internetowe padają. Ostatnio np. zniknęła świetna stronka o Brainbomsach.

Zawsze gdy wrzucam coś o kotach, czuję się nie w porządku wobec swojego psa. Właśnie odkryłem, że Chandoha był też wybitnym fotografem tych czworonogów, więc nadrobię następnym razem.

human rites – birth [2019; chyba wyd. własne]

bandcamp

facebook

thornbury records

Dostałem tę płytę we wrześniu ubiegłego roku, spodobała mi się, ale jakoś nie mogłem się zebrać, żeby napisać o niej parę zdań.

***

Human Rites to australijski zespół, określający swoje granie miło brzmiącymi słowami „kraut”, „noise”, „psych”, „doom” i „outsider music”. Czyli może to mówić wszystko i nic. Najbliższy prawdzie wydaje się być „psych”. Jest to jednak psychodelia dość żwawa, nikt tu raczej nie pali tyle, co Ricky LaFleur. Dodałbym jeszcze skojarzenie z angielskim Prolapse i postpunkowe klimaty („Varanasi Drivers”).

***

Tak sobie myślę, że „Birth” się bardzo dobrze słucha (może poza nieudanym „King”), ale niespecjalnie wbija się ten materiał w kiepełę – może dlatego nie dałem rady się wziąć za pisanie o nim. Paradoksalnie dzięki temu jest szansa, że będę do niego wracał, bo w pewnym sensie za każdym razem słucha się go jakby pierwszy raz.

***

W tym roku wyszła epka „Fore”. Muzyka improwizowana ponoć, co średnio – przynajmniej mnie zachęca – zachęca. Ale do sprawdzenia.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

uc project – rck ppr scsrs [2019; gramuzyka nagrania]

bandcamp

facebook

Był taki zespół jak Same Road, który jamował post- i krautrockowo; na Bandcampie można sprawdzić jego cztery płyty. Wyróżniał się nie tylko dobrą muzyką, ale i dowcipnymi tytułami kawałków. Same Road opisywali się jako: „Improvised psych/kraut/space/doom trio”.

Teraz można posłuchać kapeli UC Project (wcześniej Ultimate Collective), którą ze wzmiankowaną wyżej łączy basista Emil Krocz, który także nagrał i zmiksował opisywany materiał (brzmi, swoją drogą, bardzo dobrze), oraz poniekąd tagi. „RCK PPR SCSRS” to – jak piszą sami muzycy – „po trochę wszystkiego. Post – jazz – kraut – impro – rock”.

Mnie UC Project podoba się chyba nawet bardziej niż Same Road, na co wpływ może mieć grający gościnnie na trąbce Cezary Wicikowski. Dzięki niemu koszaliński zespół kojarzy mi się trochę z Abilene, do których mam wyjątkową słabość. Trzeba też zauważyć świetny (może nie licząc końcówki „The Septad”) bas, za który odpowiada wspomniany Krocz.

To jedna z moich ulubionych przegapionych płyt z 2019. „RCK PPR SCSRS” można kupić za jedyne 20 zł.

mirna ray – III [wyd. własne; 2019]

bandcamp

facebook

discogs

Lakonicznie pochwaliłem poprzednie wydawnictwo Mirny Ray – „22” (2015), potem przegapiłem kolejną płytę – „III” (2019), ale o moim niedopatrzeniu zostałem poinformowany przez ¼ zespołu. Zespołu, którego skład uzupełniła multiinstrumentalistka z Hiszpanii, Mercedes Maresca. A wy, biedaki, co: rozkmina, czy brać tego młodego kuca na gitarę?

(o)(o)

„Nagraliśmy kilka nowych kawałków z Mirną Rey. Chyba nawet lepszych niż ostatnio”. Sprawdzamy.

Tak, te kawałki są lepsze. „22” wydaje się brzmieć przy „III” wręcz amatorsko (właśnie udało mi się kogoś na jednym wydechu pochwalić i skrytykować – gratulacje).

Mirna Ray to zespół dość oryginalny, co w dzisiejszych czasach nie zdarza się często; mający w sobie to coś. Oczywiście, ktoś może skontrować, że za oryginalną uważamy jakąś kapelę tylko dlatego, że akurat nie usłyszeliśmy setki podobnych.

Oryginalnie się zresztą zaczyna, bo już w pierwszej piosence mamy niby obciachowy w rocku instrument – flet (gra na nim wspomniana Maresca). Obciachu nie ma – świetnie flet się wpasował w to granie.

Z czym kojarzy mi się do tej pory kojarzyło nazwisko „Maresca”?

(o)(o)

„Danse Macabre” – noiserockowa lo-fi psychodelia (ufff…) – to udany otwieracz.

„Poziome tornado” (???) pokazuje, że Mirna Ray programowo robi wiele, by zabrzmieć źle, garażowo czy nawet jak z piwnicy. Ten numer to skrzyżowanie Breakout z Mugstar. Po raz drugi chylę czoła.

Później mamy „Portosan” oraz „Teatr cieni” – i znów dwa razy (heavy) psych (przyjemna dla oka okładka kojarzy się raczej z blackowymi klimatami) Mirny Ray daje radę.

Nieco sentymentalnie „III” przenosi mnie do drugiej połowy lat 00., gdy wydawało mi się, że nowa psychodelia takich zespołów jak Wooden Shjips, Psychic Ills czy Lumerians będzie zjawiskiem bardziej znaczącym, niż okazała się być.

Można ich co najwyżej opieprzyć za lenistwo, bo to tylko cztery numery. Z drugiej strony, gdyby każda kapela wiedziała, co to brzytwa Ockhama, świat byłby lepszy. Ile to razy myślałem: „Gdyby ta płyta była krótsza o 15 minut…” albo: „Po kiego te bisy?”. „III” to prawie 20 minut bardzo dobrego grania. Może w sam raz.

Nieskładnie opisywaną pozycję fonograficzną nagrał taki oto skład: Marcin Dzierbuń (perkusja), Bartek Dzierbuń (gitary, perkusja, synth), Mercedes Maresca (flet) i Marcin Unold (konga, przeszkadzajki). (Ktoś tu jeszcze śpiewa – nie ma się czego wstydzić). I taki oto skład miał właśnie zagrać kilka koncertów. Może za rok.

Na razie warto przelać Mirnie kasę na Bandcampie lub kupić winyl.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

I jeszcze wspomnienie z Offa:

kiev office – nordowi môl [halo kultura; 2020]

bandcamp

facebook

halo kultura


Zdjęcie: Paweł Jóźwiak

„Eklektyczny” – to słowo tak często pojawia się w recenzjach, że aż wstyd go używać. Chyba jednak w przypadku tej płyty trzeba. Pierwszy, tytułowy i hitowy, numer zaczyna się od basu à la stare Pixies i płynnie przechodzi w klimaty postrockowo-psychodeliczne; drugi („Szkwał”) to w sumie noise rock; w trzecim („Rëbôczczi”) Julia Szczypior śpiewa pieśń rybacką w języku kaszubskim… Oklepane słowo „eklektyzm” jest tu jak najbardziej na miejscu.

Czy ta różnorodność służy płycie? Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, raczej skłaniałbym się ku temu, by Kiev Office siedział cały czas w psychodelizujących klimatach. Z jednej strony wspomniana różnorodność sprawia, że trudno „Nordowim Môlem” (czyli „północnym miejscem”) się znudzić, z drugiej – mam wrażenie, że nie słucham muzyki jednego zespołu, a składanki kapel z Pomorza.

W ostrzejszych fragmentach Kiev Office jest ok, ale nie zachwyca (choć i tu bywa ponadprzeciętnie), natomiast, gdy wchodzi we wspomniane klimaty psychodeliczno-postrockowe – jest naprawdę bardzo dobry. Zaczynający się około piątej minuty fragment „Abrazji”, to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy w polskim rocku, jaką słyszałem w ciągu ładnych paru lat.

(Na marginesie, wokalista zespołu dziwnie kładzie akcent, podobną uwagę miałem, pisząc o Popsysze. Może to jakiś lokalny koloryt).

Duży plus za zgłębianie lokalnej tradycji. Widać, że Kiev Office nie traktuje jej jako ciekawostki, mającej nieco ubarwić płytę. Dialekt kaszubski jest piękny i warto go propagować, przypominać o jego istnieniu. Zresztą sam zespół pisze o roku intensywnych prac, o zgłębianiu mitologii Kaszub.

Część zespołów z północy ma w sobie to coś, co powoduje, że słuchając ich, z miejsca mam ochotę wybrać się nad morze (inna sprawa, że byłem nad nim ostatnio chyba w 2000 roku). Podobne odczucia wywołuje Kiev Office, gdy stawia na psychodelię.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

hopper – hopper [gusstaff records; 2019]

hopper – bandcamp

hopper – facebook

gusstaff records – facebook

gusstaff records – sklep


fot. Krzysztof Ożóg

Zapomniałem o zespole Hopper. Miałem jakiś czas temu zająć się jego płytą i wyleciało mi to z głowy. Nie zasługuję nawet na prowadzenie tego biedablogu.

(o)(o)

Podobno artyści nie lubią, gdy porównuje się ich do innych artystów (wszyscy tacy oryginalni). Może panowie z Hoppera (Edward? Dennis?) nie obrażą się jednak, jeśli napiszę, że podczas pierwszego odsłuchu ich debiutu pomyślałem o drugiej płycie Abilene (właśnie się zorientowałem, że plik z tą recenzją zamiast „Hopper” nazwałem „Abilene”). Myślę, że tradycja takiego grania może być Hopperowi bliska. Na potrzeby tej pisaniny odświeżyłem sobie „Two Guns, Twin Narrows”. Coś łączy obie płyty, nie tylko obecność trąbki. Choć o wielkim podobieństwie muzycznym w sumie nie ma mowy.

(o)(o)

Hopper pochodzi z Wołowa. W ubiegłym roku pisałem o innym zespole będącym po części również z tego miasta, Vermona Kids. Autorzy płyty „Very Sorry” również przywoływali pamięć o latach 90. XX w., o amerykańskim emo tamtej dekady. Self-titled Hoppera w oczywisty sposób też nawiązuje do tamtych lat i nieco późniejszych, moich ulubionych w muzyce.

(o)(o)

Zaczyna się świetnie (i, zaspoileruję, tak jest do końca). W utworze „Rydygiera” bas pędzi w towarzystwie perkusji, ma się wrażenie, że zaraz nastąpi jakieś posthardcore’owe jebnięcie, lecz jest trzymany w ryzach przez trąbkę, która brzmi, jakby grający na niej Mateusz Skrzypicki znajdował się w innym pomieszczeniu niż reszta zespołu. Gitara gra swoje, czasem soniczne, czasem niemal jazzowe dźwięki. 11 transowych minut mija nie wiadomo kiedy.

Następnie „Ebbing”. Przeczytałem gdzieś, że w polskim undergroundzie pojawia się coraz więcej zespołów uciekających od piosenkowej formuły, grających dłuższe kawałki, improwizujących. Najlepszym przykładem jest tutaj Lonker See, zespół, którego płyty co prawda nie rzucają mnie na kolana, ale na koncerty twórców „One Eye Sees Red” mógłbym chodzić może nie codziennie, ale raz w miesiącu na pewno. Pomyślałem o zespole Tomasza Gadeckiego, słuchając właśnie „Ebbing”, drugiego kawałka na płycie. Również o Obiektach i ich wspaniałym „Czarnym mieście”. Może nawet bardziej.

W „Kazu” (zakładam, że to hołd złożony pani Makino z Blonde Redhead) najważniejsze wydają się być bębny…

No dobra, dość tego opisywania kawałka po kawałku. Zawsze bawiły mnie recenzje, w których analizowana jest piosenka po piosence; proponuję zająć się w taki sposób np. „Plague Soundscapes The Locust”. Niby „Hopper” to tylko cztery numery, ale opisywanie jednego po drugim jest jednak trochę nudne.

(o)(o)

Nudy nie znajdziesz za to w muzyce zespołu z Wołowa. Fantastyczny, niezwykle klimatyczny materiał. Do słuchania o każdej porze, ale pewnie w pełni jego magię poczujesz nocą.

Pisałem kiedyś, że jak słucham zamykającego „Kopalino” Popsysze kawałka „Latarnia”, to mam ochotę pojechać nad morze. Od tamtego czasu nad morze się nie wybrałem. No to może do Wołowa? Mam bliżej. Jest po co? Mają tam cmentarz i zamek, więc może jest. No i pewnie więcej dobrych kapel niż w mających 302 tys. ludzi Katowicach.

Podoba mi się też zupełna bezpretensjonalność Hoppera, co przy tego typu muzyce, głównie instrumentalnej i „poważnej”, nie jest regułą. Żadnych kawałków typu „Przebudzenie Boga Wschodu” czy „W otwarte dłonie powietrze sypie gruz przedświtu”, żadnej otoczki „wyjątkowości”.

(o)(o)

Gdybym wcześniej dokładnie zapoznał się z tą płytą, pewnie znalazłby się w zestawieniu najlepszych albumów 2019 roku.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

reverberation – blue stereo music [1996] / laurent robillard

linki w komentarzach / links in comments

discogs

3rd stone

taang

Wszyscy mają w dupie francuskie zespoły, więc wrzucam kolejny.

Reverberation ma na koncie maxi singel (dawno nie słyszałem tego określenia), singiel, LP oraz EP-kę z remiksami Muslimgauze. Grupa J.P. Chauveta, Laurenta Lanouzière’a i Thierry’ego Bernardona była francuską wersją Spiritualized. Albo – jak kto woli – kopią, bowiem jak się słucha Reverberation, można odnieść wrażenie, że to faktycznie zespół J. Spacemana.

Jest taki noiserockowy zespół New Brutalism. Słuchając go, miałem wrażenie, że to poboczny projekt panów z Shellaca. Tu to wrażenie jest jeszcze silniejsze: autentycznie leci stare Spiritualized.

Oczywiście w takich przypadkach pojawia się pytanie, czy warto słuchać kopii, skoro ma się oryginał. W przypadku „Blue Stereo Music” uważam, że warto. Czytałem gdzieś, że ponoć sam J. Spaceman lubi ten materiał. Mnie kolejna, bardzo dobra płyta Spiritulized zupełnie nie przeszkadza.

***

Laurent Robillard

%d blogerów lubi to: