Co wiemy o Man Sized Action? Na przykład to, że z uznaniem o zespole mówił Steve Albini („to jeden z najlepszych zespołów z Minneapolis albo skądkolwiek”; jego autorstwa jest równie fotka zespołu). Albo że Brian Poulson (grał tylko na drugiej płycie, Five Story Garage) nagrywał arcydzieło Slint, Spiderland. Nagrywał też wspomniany drugi album Man Sized Action (pierwszy – Bob Mould; Grant Hart, perkusista Hüsker Dü, zaprojektował okładkę).
Za wiele o zespole nie ma w sieci. Niemal wszędzie podobne, krótkie notki. Tu warto kliknąć, zwłaszcza że jest nagranie na żywo z reunionu.
Serio, niczego ciekawego nie idzie znaleźć. Albo źle szukam, więc jeśli ktoś ma jakiś dobry tekst o bohaterach tego wpisu, niech da znać. Czytam na Trouser Press artykulik jakiegoś gościa, który wyżej stawia Five Story Garage (wyszło też poszerzone o w sumie średnio fascynujące nagrania live; wydawcą Garage d’Or). Według mnie lepszym materiałem jest Claustrophobia.
Warto poznać też dwie składanki, na których pojawili się Man Sized Action: Barefoot & Pregnant i Kitten: A Compilation.
Mieli, będąc przecież jedną z miliona (post)punkowych kapel, coś w sobie. Ich pierwszy materiał ma z jednej strony gówniarską, nerwową energię, z drugiej – dojrzałość. Dla mnie bomba.
Obie płyty wyszły w Reflex Records, wytwórni założonej przez Terry’ego Katzmana (inżynier dźwięku, producent, właściciel sklepu muzycznego, później zawiadywał wspomnianą Garage d’Or) i Hüsker Dü w celu promowania zespołów z Minneapolis.
Wspaniała płyta. Nic tylko wznawiać.
***
Piękne są te polaroidy Robby’ego Müllera, autora zdjęć do filmów Wima Wendersa, Petera Bogdanovicha czy Jima Jarmuscha. Więcej do obejrzenia tu.
素晴らしさ- tak w języku japońskim zapisujemy (przynajmniej według tłumacza Google) słowo „przepych” (chyba że nazwa zespołu nie oznacza – według definicji PWN-u – „rzucającego się w oczy bogactwa” lub „wielkiej ilości, różnorodności czegoś”, lecz pochodzi od czasownika „przepychać”).
Piszę o tym, gdyż wrocławskie trio przypomina mi – gdy akurat nie słychać polskiego wokalu – szalone zespoły japońskiej awangardy rockowej: słuchasz jednego utworu, trwającego cztery minuty, a masz wrażenie, że właśnie zaliczyłeś z pięć płyt różnych kapel. Masz wrażenie, że owi Japończycy zaraz wyskoczą z głośników i zaczną, dziwnie poprzebierani, odbywać dziwny performance w twoim pokoju. Dadzą krótki koncert za friko i znikną. Otwierająca „i inne zabawne rzeczy” „Kuchnia fusion” jest jakby streszczeniem płyty.
Pobawię się jeszcze w skojarzenia, bo lubię. Słuchając „i innych zabawnych rzeczy”, pomyślałem, że Przepych mógłby nieco przypominać Deerhoof, gdyby ekipa z San Francisco, zamiast flirtować z popem, zbliżyła się do punka. Co jeszcze? Może szaleńcy z Cardiacs, gdy atakowali słuchacza cięższymi fragmentami. I najprzyjemniejsze skojarzenie: świetny i zapomniany zespół Ameba – gdy łączą się wokal Ewy Głowackiej i jej gra na klawiszach. Jak kogoś interesuje, z czym kojarzy mi się zamykający całość utwór tytułowy – niech pisze na priv.
Mogę się tak bawić jeszcze jakiś czas, ale tak czy siak – Przepych to… Przepych. Tego post- czy artpunkowego tria nie pomylisz z żadnym innym. Niezależnie, czy słuchasz debiutu „Regresarabas”, czy „i innych zabawnych rzeczy”.
Przepych bywa męczący i irytujący. Męczący i irytujący maniakalnie powtarzanymi motywami, męczący i irytujący wokalem – obu „męczarni” najlepszym przykładem jest bodaj „Dron Dron Dron” (świetna jest tu zwłaszcza gitara). Oczywiście słowa „męczący” i „irytujący” robią tu za komplement. Alternatywa ma wkurzać, nie pozwalać usiedzieć, a nie szlajać się po Męskich Graniach.
Przepych bywa też wręcz kojąco przyjemny dla ucha. Jak w „In Europe”, i to mimo świetnych, „nerwowych” bębnów, które teoretycznie powinny zrobić z tego numeru rozpierduchę. No i może trochę pod koniec robią.
To, co się dzieje na „i innych zabawnych rzeczach”, może wprawić w kompleksy niejeden zespół. Myślę, że to nie fair ze strony Ewy Głowackiej (wokal, klawisze, sampler), Jakuba Majchrzaka (wokal, bas, gitara, sampler) i Łukasza Platy (wokal, perkusja, drum pad) [w trzech utworach pojawia się gościnnie Szymon Szwarc] – mieć tyle pomysłów i nie podzielić się nimi z mniej zdolnymi przedstawicielami polskiej alternatywy. Aż mi się przypomniał Ciaran McLaughlin z That Petrol Emotion mówiący: „Gdyby ktoś inteligentny, na przykład Prince, zechciał nam podpowiedzieć, co robić, posłuchalibyśmy. Nikt jednak nie kwapi się, by nam pomóc, nasze utwory kleimy więc z tych lichych, wątłych pomysłów, jakie wpadają nam czasem do głów”. Kurczę, pomyśleć, że kiedyś byłem na tyle wredny, by wymienić parę kapel, które powinny się zgłosić do Przepychu po parę wskazówek.
Ale pisząc całkiem serio – szkoda, że próbując mniej lub bardziej udolnie oddać to, czym jest Przepych, robię tu niejako za kronikarza rodzimego undergroundu.
„i inne zabawne rzeczy” to ostatnia płyta tria. Czasy trudne, więc wychodzi tylko na CD. Na winylu niedługo wyłącznie Adele i Depeche Mode.
Krotka płyta – krótka recenzja. Nie oznacza to, że gdy ktoś mi podeśle trzypłytowy box, napiszę esej.
***
Co tydzień wychodzi chyba z milion płyt z post-punkiem. Zdarzają się bardzo dobre, zdarzają przynajmniej słuchalne, bywają też słabe – wiadomo. Czasem pojawia się zespół tagowany jako „post-punk” i może jeszcze „art punk”, nad którym cmokają krytycy i słuchacze. Potem się okazuje, że to niby fajne, tyle że np. Pere Ubu grali coś podobnego, no i dużo lepiej oraz bardziej radykalnie, w latach 70.
Osobiście męczy mnie też nurt post-punka z fajnym, gadającym gościem na wokalu, który chyba wypłynął na fali sukcesu Fontaines D.C.
***
Mnoda (też gra post-punka – z elementami noise rocka – stąd wstęp) nie zostanie uznana za awangardę przez kogokolwiek, bowiem jej muzyka – podobnie jak ta recenzowanych niedawno Bad Light District – z miejsca wydaje się mocno osadzona w innej epoce.
Trochę jarocińska (proszę sobie wyobrazić, że to w tym przypadku komplement), jeśli wiesz o czym mówię. Dzięki wokalowi jakby ze starego domu kultury (może to akurat nie jest wielki komplement, ale też nie zarzut). Wyróżnia się dzięki umiejętnemu wykorzystaniu trąbki.
Warto zwrócić uwagę na teksty. Te całkiem proste: jak „W niedzielę”, opisujący nudę – jak ładnie tłumaczy nam to Wikipedia – „dnia między sobotą a poniedziałkiem” i „Czego chcesz jeszcze?” (na pewno nie żubra), jak i te bardziej poetyckie: „A co u Ciebie?” i „Podróż na księżyc”.
Zresztą „A co u Ciebie?”, bliski zimnej fali, długi, bo ponaddziewięciominutowy utwór, to chyba najlepsza część płyty. Może tylko chciałbym tu bardziej dynamicznego, hookowskiego (od Petera Hooka) basu. Za to końcowa psychodela może się podobać, a skojarzenie z „I nikomu nie wolno się z tego śmiać” (sorry, ale żona usłyszała) Kobranocki nie przeszkadza.
***
Gdybym miał się do czegoś przyczepić, to do tego, że „Dziękuję, źle” (świetny tytuł) czasem jest za mało… surowa (w „W niedzielę” gitarę w pewnym momencie wziąłem za podrasowaną elektronikę; gdzie indziej pojawia się na krótko „kaczka”, której mogłoby nie być). Ale to już czepialstwo. No ok, jeszcze jeden kamyczek: początek „Podróży na księżyc” jest nieco banalny. Od pewnego momentu robi się z niej jednak świetny numer.
Tak czy siak, bardzo dobra płyta. Od czasu hitu o GG Allinie Mnoda nie dała mi tak dużej przyjemności.
No i okładka bardzo ładna. Trzeba by wydać winyl (choć kaseta przecież prezentuje się jak najbardziej wyjściowo) albo przynajmniej wydrukować plakat.
A do gościa, który ma pracę w Resorcie Zbędnych Snów, odezwę się, jak znów mi się przyśni, że siedzę na matmie w ogólniaku ze świadomością, że nie zdałem do następnej klasy.
Zawsze byłem fanem składanek (nawet samemu chciało mi się je robić), ale w tym roku mam lekki kryzys. Jednej nowej nie zmęczyłem, druga czeka.
Tak czy siak, lubiłem spędzić pół dnia na odsłuchiwaniu kompilacji: najlepiej, gdy znałem ze trzy zespoły, a resztę poznawałem dzięki danej płycie.
Wychodzi tego od groma. Najczęściej miałem do czynienia z postpunkowymi rzeczami i sceną indie z Wielkiej Brytanii, miliardem indie- czy tweepopowych kapel stamtąd. Jakiś zespół wydał jednego singla w 82, a ja z satysfakcją odkrywam informację, że wokalistka Susan obecnie uczy w szkole w Leicester. W sumie przyjemny sposób na marnowanie życia.
Jak wspomniałem, mam lekki kryzys składankowy, ale jak sobie włączyłem „Nothing Short of Total War”, pomyślałem, że można by ją wrzucić. Obok gwiazd są tu zespoły pewnie niektórym nieznane, przez innych zapomniane. Zamula trochę Sonic Youth.
Ta płyta może z jednej strony rozczarowywać, z drugiej – imponować totalną wyjebką. Przepiękny zapis lat 80. i jednocześnie kolejnej dekady.
Wspomnijmy też z należytym szacunkiem Blast First. Kurde, ile oni wspaniałych rzeczy wydali.
Również w 1989 wyszedł materiał „The Devil’ Jukebox” – to poszerzona wersja „Nothing Short of Total War”.
***
Wspaniały Kurt Hutton, panie i panowie. Nie znalazłem porządnej strony o nim. Mnóstwo zdjęć jest na Getty Images. Niestety każde zostało sprofanowane przez ich logo.
Lubię słuchać składanek z zespołami post-punkowymi i no wave (dużo ich wychodzi) i sprawdzać, jak się potoczyły losy ludzi, którzy w nich grali. Od tych, którzy szybko zniknęli ze sceny, po tych, którzy zrobili karierę w popie, jak chociażby Simple Minds czy INXS.
Jeżeli chodzi o Theoretical Girls, najbardziej znanym członkiem zespołu był Glenn Branca. Legendarny, niezwykły muzyk, który współpracował m.in. z Rhysem Chathamem i Sonic Youth. Zmarł na raka gardła w maju 2018 r.
Jeżeli chodzi o innych członków i członkinie Theoretical Girls, to Margaret de Wys komponuje muzykę filmową, jest też instalatorką dźwięku (o ile tak to można przetłumaczyć). W 2001 r. wydała płytę w Ecstatic Peace!, wytwórni założonej przez Thurstona Moore’a. Strony internetowe, które podlinkowała na Facebooku (ostatni wpis z 2018 r.), padły, trudno więc stwierdzić, jak się ma i co robi.
Wharton Tiers, który wyprodukował chociażby „Meantime” Helmet, ma bardzo dobrą – co dziś jest rzadkością – stronę internetową, więc łatwo sprawdzić, co u niego.
Najtrudniej coś znaleźć na temat Jeffreya Lohna. Ale coś można. No i z Bandcampa Theoretical Girls można się dowiedzieć, że jest artystą, kompozytorem, pisarzem, nauczycielem i hydraulikiem. Był też najważniejszą postacią Theoretical Girls. „Theoretical Record” – na to wygląda – zawiera wyłącznie jego kompozycje, może stąd brak „You Got Me” Branki.
Za życia Theoretical Girls wydały singla „U.S. Millie / You Got Me”, i to by było na tyle. Nagrania tego zespołu (i The Static) można było znaleźć na kompilacji Branki „Songs ‘77’-’79” (merlin.pl sprzedawał ją jako muzykę klasyczną). Lepsza jest jednak „Theoretical Record” (na Bandcampie widnieje jako self-titled).
Jak to w przypadku tego typu wydawnictw, są tu nagrania w lepszej i gorszej, są też właściwie szkice utworów. Nie zmienia to faktu, że ten wybitny zespół w niektórych utworach po prostu jest rewelacyjny – czasem brzmi jakby ożenić Shellaca z „At Action Park” (w „A Minute” chicagowskie trio nawiązuje zresztą do „Computer Dating”) z This Heat. Są to chwile nieprzyzwoicie wręcz intensywnej zajebistości. Końcowe numery, w tytułach których widnieje („Second version”) emanują podskórną energią na granicy rozjebania głośników.
Część utworów brzmi jak poważka grana przy użyciu rockowego instrumentarium, ale nie ma na „Theoretical Record” nudy, akademizmu ani wymyślania kwadratowych jaj. Sama surowa energia zespołu, którego wpływ na gitarowe granie lat późniejszych jest aż nadto słyszalny.
Gdyby zrobić konkurs na najbardziej niedoceniony zespół w historii rocka, pewnie Theoretical Girls zająlby wysokie miejsce. Z drugiej strony, jak docenić coś, co wydało zaledwie singiel.
Jonestown – coś jakby zmieszać The Ex, Alice Donut, Circus Lupus. Oprócz zwyczajnego, rockowego instrumentarium słyszymy na „All Day Sucker” puzon, bandżo, kastaniety czy melodykę. „All Day Sucker” nie jest płytą wybitną, ale warto ją poznać (single też są w cyc).
Na koncie Jonestown widnieje tylko jeden LP (bez problemu można go kupić chociażby via Discogs), ale bodaj siedem singli, w tym split z Dog Faced Hermans.
Nie ma w necie zbyt wielu informacji na temat tego, co poza Jonestown robili członkowie zespołu. Wokalista Dan Gannon nagrywał jakąś elektronikę i folk, Tom Greenwood współtworzy Jackie-O Motherfucker, ale on na „All Day Sucker” nie grał. Albo informacji na temat Jonestown nie ma, albo giną wyniki wyszukiwania wśród tekstów dotyczących The Brian Jonestown Massacre i jakichś ponurych metalowców. No i oczywiście pojawia się Jonestown Jima Jonesa. Nie znalazłem nawet zdjęcia kapeli.
Greenwood prowadził też wydawnictwo Project a Bomb, które wydało jedyny LP Jonestown oraz singiel „Sugar Ship”. Poza tym m.in. Dog Faced Hermans, Guzzard i parę mniej znanych kapel.
***
Larsen Sotelø. Wrzucam go po raz drugi. Nie dlatego, że jest taki dobry – po prostu zapomniałem, że pojawił się tu przy okazji płyty Pitchfork.
Kilkanaście lat temu można było spędzić cały dzień na przeglądaniu blogów. Na Blogspocie było ich od groma. Najbardziej lubiłem chyba „Commercial Zone”, dotyczący muzyki post-punkowej. Jezu, ile tam było genialnych rzeczy. Później zaczęto bez uprzedzenia blogi usuwać, w tym mój – na szczęście (?) zrobiłem backup i wrzuciłem zawartość na WordPressa.
Odwiedzałem też inny (nie pamiętam nazwy) z mnóstwem płyt w (około)postpunkowym klimacie, ale zespołów raczej mi nieznanych. Zwrócił na nim moją uwagę belgijski Struggler z uwagi na kapitalny tytuł płyty: „It Was a Very Long Conversation but at the End We Didn’t Shake Hands”.
Lubię czasem wracać do tego ponuractwa. Są tu lepsze i gorsze momenty, ale podoba mi się całość, najbardziej „Persecute”.
Winyl do kupienia, ale cena odstrasza, co można sprawdzić na Discogsie.
Struggler gra do dziś. W ubiegłym roku wydał niezłą płytę „Wilma (Determined Protector)”, wykonując na niej też nowe wersje dwóch kawałków z „It Was…”. Ze starego składu został tylko Rene Hulsbosch, a prowadzenie blogu stało się niegroźnym dziwactwem.
***
Martine Franck (na zdjęciu nr 1) – belgijska fotografka, tak wspaniała, że trudno było zrobić selekcję jej zdjęć. Żona Henriego Cartier-Bressona, związana z Magnum Photos.
We własnej osobieTown and Wear County. Village of Skinningrove. Workers’ Club Carnival.FRANCE. Clamart. Library for children. Built by the „Atelier de Montrouge”: Jean Renaudie, Pierre Riboulet, Gerard Thurnauer and Jean-Louis Veret. Ile de France. Haut de Seine. 1965.Town of Newcastle on Tyne.SWITZERLAND. Rossinière. French painter BALTHUS at home. 1999.USA. Long Island. Amagansett. Family of fishermen. 1983.NEPAL. Bodnath. Shechen Monastery. Tulku KHENTRUL LODRO RABSEL (12 years old) with his tutor LHAGYEL. At the age of 5, KHENTRUL decided that he had lived enough with his parents and that it was time for him to enter the monastery. Two or three years after their death, important lamas are reincarnated in the body of a child. The search for this child is based on the information left by the lama himself: dreams, visions and the intuition of other lamas. The Tulkus are discovered at 3 or 4 years of age, declared at about 4 or 5 and then enter the monastery at the age of 6. According to the rules of the monastery, each Tulku is instructed by a tutor and is either prevented or restricted from seeing other young monks from their age group. All the Tulkus are called Rinpoche which means „the precious one”. 1996.
Tylko cztery płyty, choć zaczęło wychodzić ich od groma. Znów człowiek gubi się w obfitości nowych materiałów do posłuchania, nie wie, nad którymi się skupić, albo brakuje mu czasu.
Poniższe notki były pisane jeszcze w momencie, gdy miałem do czynienia z typowo noworocznym oczekiwaniem, aż coś rzeczywiście ciekawego zacznie się dziać. No i po chwili zaczęło. Ale o tym może następnym razem.
Jeszcze na ostatnim LP Dezertera „Większy zjada mniejszego” (2014) zdarzały się sensowne momenty. Co prawda trudno znieść protekcjonalny ton tekstu „Hodowla głupków” (choć w sumie, czy to słowo tu pasuje? Protekcjonalność cechuje m.in. „pobłażliwa przychylność”, my mamy do czynienia z mędrcem wyśmiewającym tytułowych głupków). Potem, po dość długiej przerwie, przyszła kiepska epka „Nienawiść 100%” (2019). Teraz pojawił się nowy, doraźny materiał „Kłamstwo to nowa prawda”. Nie wiem, dlaczego „nowa”, skoro świat polityki zawsze był mniej lub bardziej skurwiały.
W Polsce źle się dzieje i Dezerter postanowił zareagować. Najbardziej obrzydliwy rząd po tzw. komunie, Trybunał Konstytucyjny zaklepujący nieludzkie prawo antyaborcyjne, państwem z rozmokłego kartonu trzęsie jeden pierdziel z Żoliborza, a na schedę po nim czyhają katoliccy fundamentaliści… Wygląda to fatalnie.
Tak więc cel słuszny. Tylko płyta słaba.
Proste (często prostackie) kompozycje, proste (często prostackie) teksty. Nawet jeśli na „Kłamstwie” zdarzają się ciekawe fragmenty, zostają zduszone przez ograniczone możliwości wokalne Roberta Matery (choć akurat na tej płycie realizator dobrze ustawił jego wokal). Chwilami te nagrania niemal wywołują zażenowanie – gdy wchodzi refren w tytułowym kawałku, mam wrażenie, że o tym „wejściu” wiedziałem, zanim PiS doszedł do władzy. A „apokaliptyczny” „Idziemy po was” nie wystraszyłby nawet Suskiego.
Gdyby te nagrania miały otworzyć komukolwiek oczy na to, co się dzieje w Kraju Kwitnącej Czereśni, mógłbym dać im nawet ocenę 10/10. Przeglądam jednak internet. Przekonani, że jest chujowo, są wciąż przekonani, że jest chujowo. Debile oskarżają Dezertera o „lewackość”. A protekcjonalny ton Grabowskiego nie pomaga.
Aż dziw, że to ten sam człowiek, który pisał takie teksty jak „Chrystus na defiladzie”, „Apokalipsa według św. Mnie” czy „W zakamarkach”. Zresztą nawet jak walił między oczy, to podziwiało się celność ciosu, nie narzekało, że wali cepem. Liryki z najnowszej płyty wyglądają jak pisane na kolanie. No ale w końcu „Kłamstwo” to rzecz doraźna.
Najlepsza w nowym wydawnictwie Dezertera jest okładka.
Jak niemal każdy wokół, też jarałem się Sleaford Mods. Ten szczur z lapkiem i browcem w ręce plus nawijający typ, wyglądający jak biseksualny kibic West Hamu – niezłe kino. Trzeba przyznać, że mieli goście z Nottingham pomysł na zespół, jakiego nie miał nikt.
Tylko że jakoś tak trudno było mi zmęczyć w całości jakąkolwiek płytę duetu.
Podobnie jest ze „Spare Ribs”. Coś tu niby jest inaczej, gościnnie pojawia się m.in. Billy Nomates, ale jak muzyka leci, to w sumie myślę o tym, że mogłaby się już skończyć.
Słuchałem niedawno „Tehno Terroru” Maxa i Kelnera i trochę mi się to skojarzyło ze Sleaford Mods. Kelner, podobnie jak Jason Williams, nie miał głosu, ale to, co stworzył z Brylewskim, jest o niebo ciekawsze.
Słychać Shellaca, Unwound, Dopplera, Thurstona Moore’a, Truly i pewnie inne mniejsze lub większe gwiazdy gitarowej alternatywy (również, niestety dość tandetny, post-hardcore); czasem wręcz można odnieść wrażenie, że Echoplain kogoś dosłownie cytuje.
I nawet te niby cytaty mi nie przeszkadzają. Problem w tym, że „Polaroid Malibu” jest jak większość nowych płyt noiserockowych: niby OK, ale jednak masz poczucie, że lepiej włączyć coś innego. Ten materiał wydaje się być poza tym wyzbyty energii – jakby ktoś chciał poprawnie odrobić zadanie domowe.
Na Bandcampie Forbidden Place widzimy kilka tagów opisujących muzykę Frack!, lecz żadnym z nich nie jest „hardcore” – określenie będące chyba najbliższe temu, co gra ten zespoł. Poza tym zamykający
całość cover bodaj najsłynniejszego kawałka Black Flag „Rise Above” nakierowuje w dość oczywisty sposób.
Można przy okazji zapytać o sens nagrywania kawałka innego wykonawcy, skoro jest sto razy lepszy od tego, co sam spłodziłeś.
The Jesus Lizard attempts to resurrect Lemmy by having Henry Rollins finally beat the living hell out of Greg Ginn while NoMeansNo drinks beer and cheers – czytamy na wspomnianym Bandcampie. Jest to, delikatnie mówiąc, zbyt przychylna opinia.
Niezła płyta, do której pewnie nigdy nie wrócę. Za mało tu zwracających uwagę momentów, za dużo średniawki. Choć jest w tym klimat starych kapel, których słuchało się z kaset, więc kto wie. Może po paru piwach.
Z nudów, siedząc w robocie, wrzucam po jednym, dwóch zdaniach na temat nowych płyt. Na razie nie słyszałem niczego, co wywaliłoby mnie z butów, ale całkiem przyzwoite rzeczy się zdarzyły, zwłaszcza DEW mi podeszło.
Początek roku to chyba nigdy nie jest ten czas, gdy kapitalne albumy wychodzą hurtowo, ale – jak znam życie – zaraz ludziska dopierdolą potężną dawką rewelacyjnych płyt.
Na newalbumreleases.net ktoś wrzucił płytę zespołu KOZA (co to w ogóle za pokraczna nazwa dla metaluchów?) i dołączył do niej klip polskiego rapera xD.
Stoner/doom/sludge metal razy osiem. Brzmienie takie, że myślałem, iż ściągnąłem uszkodzone pliki mp3. Ale jednak nie: taki sound niechcący wyszedł albo miał wyjść. Mnie się podoba. W jednej z recenzji „Calcification of the Human Ghost” został on określony jako muddy. Ładnie i trafnie.
Oldskulowy, surowy, prosty (są tacy, co uznaliby, że prostacki) post-punk z ekspresyjnym wokalem oraz beatami zamiast perkusji, nagrany na żywo. Muzyka DEW ma w sobie również posmak noise rocka i industrialu i jest lepsza niż granie wielu nachalnie promowanych „nowych zespołów”.
Może i kandydat do zestawienia najlepszych płyt 2021. Ma „Rau.” w sobie coś pociągająco desperackiego, bez popadania w egzaltację.
Battle grind, czyli grind plus odgłosy bitewne. Plus jeden akustyczny numer. Brzmi to niepoważnie, ale jednak Warstone wyróżnia się z tej całej grindowej sieczki.
Nie sądzę, żebym długo pamiętał o „Whose Roots”, ale kasetę chętnie bym przytulił.
Muszę przyznać, że historia z martwą owcą, którą członkowie tego duetu wielu aliasów chcieli rzucić w tłum, średnio mi się podoba, choć doceniam symbolikę. Tak czy siak, jest to jedno z najoryginalniejszych zjawisk w historii popkultury, które chyba bez wielkiej przesady można postawić obok The Residents. Warto poczytać, czym był i jest duet tworzony przez Billa Drummonda oraz Jimmy’ego Cauty’ego.
THE KLF tworzyło utwory czasem niemal obrzydliwie taneczne, czasem awangardowe, czasem jest to miszmasz. Ta składanka z singlami (w zestawie wspaniałe klasyki „What Time Is Love?” i „3AM Eternal”) jest na to dobrym przykładem, bowiem nim całość kończy się wspólnym numerem z Extreme Noise Terror, możemy usłyszeć „Justified & Ancient” z wokalistką country Tammy Wynette na pokładzie.
The KLF zakończyli działalność, żeby pokazać środkowy palec przemysłowi muzycznemu. Dziś ich składanki można posłuchać m.in. na dymającym muzyków Spotify. I mam wrażenie, że ten krótki materiał – choć bardzo fajny – to nie jest idealny wstęp do poznania twórczości Brytyjczyków. Lepiej zacząć od „normalnych” płyt.
Udeathowiony black czy ublackowiony death – wszystko jedno. Ważne, że stereo jest – chyba sam szatan maczał w tym paluchy. Co ciekawe, wygląda na to, że płyta została nagrana w trzech różnych krajach (Australia, Francja, USA), więc cała czwórka sierściuchów, którzy za nią stoją, nie spotkała się w studiu. Na dodatek nie ma tu żywej perkusji. W związku z tym, że w Nowym Lepszym Świecie nie uświadczysz koncertów, nie padnie często powtarzane pytanie: „ciekawe, jak by to zabrzmiało na żywo?”.
Ciężki, brutalny materiał, trzymający poziom od początku do końca, wliczając niemal ośmiominutowy „The Harvesters”.
Okładka płyty wydanej przez Greenworld Records miała ładniejszy kolor niż ta z Roadrunner Records:
The Zulus poznałem dzięki źle przeczytanej albo napisanej informacji, że był to zespół, z którego narodził się Sugar albo zespół powstały po rozpadzie autorów „Copper Blue”. Tak naprawdę ta kapela to pochodna zakończenia działalności przez inną, Human Sexual Response. A okazało się, że w The Zulus grał jeden gość, który potem współtworzył Sugar – Malcolm Travis.
„The Zulus” to bardzo dobry materiał, na którym tzw. alternatywny rock spotyka new wave. Trzy czwarte muzyki lat 80. do pewnego momentu kojarzyło się z new wave.
Po self-titled z 1985 roku The Zulus nagrali drugi materiał, „Down on the Floor”, wyprodukowany przez Boba Moulda.
Trudno mi nie lubić pierwszej płyty zespołu, trudno też zapałać sympatią do drugiego LP, bo to jakiś nieciekawy (hard)rock. Choć i na „Down on the Floor” można znaleźć dobre momenty. Chwilami brzmienie gitar, kawałki „Skinny Dip” i „Gotta Have Faith” oraz ślady klimatu new wave sprawiają, że jednak zostawię sobie tę płytę na dysku. Choć pewnie już nigdy jej nie włączę.
A ten rok przyniósł trzypłytową składankę „Cockfight in a Bullring”, za którą stoi Rich Gilbert, który poza The Zulus, grał jeszcze m.in. z Franckiem Blackiem. Nikt nie pamięta o twoim zespole, więc sam o nim przypomnij.
Jak ktoś ma ochotę, może nauczyć się dzięki Richowi grać na gitarze. 25 dolarów za pół godziny, 45 za godzinę albo pakiet: 5 razy 30 minut za 100 dolców. O wszystkim można poczytać na bardzo fajnej stronie artysty. Oby nie uczył zagrywek z „Down on the Floor”. Można sobie też sprawdzić eklektyczne plejlisty Richa, na których Alice Cooper spotyka się z Brianem Eno.
Na marginesie, kiedyś wrzuciłem Sugar na blog. Link do pobrania płyty ostał się całe pięć sekund.
(o)(o)
Lisette Model (Elise Amelie Felicie Stern; 1901-1983). Przydałaby się jakaś biografia na jej temat, bo fakt, że uczyła Diane Arbus, wcale nie był najciekawszy w jej życiu.