Czy Lotto to najlepszy zespół na świecie?
Ktoś może, całkiem sensownie, odpowiedzieć pytaniem na pytanie: A jak to sprawdzić? W pierwszej połowie lat 90. jakiś dziennikarz uznał za najlepszą kapelę na Ziemi (w kategorii indie) bodaj Young Marble Giants. Jeden z członków YMG odparł, że równie dobrze można kogoś uznać za najwyższego karła na świecie.
Odpowiadając samemu sobie na zadane wyżej pytanie, stwierdzam, iż słuchając Elite Feline, VV i Hours After, mam wrażenie, że faktycznie obcuję z najwspanialszym bandem na naszej planecie. Takim, który niczym nie ustępuje, dajmy na to, The Necks czy najlepszym nagraniom Orena Ambarchiego (na marginesie, za mastering Axolotla odpowiada zresztą Joe Talia, współpracujący z autorem Quixotism).
Wiem, że są tacy, którzy po jednym odsłuchu płyty – jednocześnie przewijając dziecko i oglądając serial na Netflixie – potrafią ex cathedra stwierdzić, że mieli właśnie do czynienia z rzeczą na miarę Exile on Main St. albo bezprzykładnym gniotem. Sam lubię posiedzieć nad muzyką długo, aż do przesady. Nawet jeśli potem efektem jest ledwie kilka, wiele nie wnoszących zdań. Czuję też, że gdybym dał się za bardzo wciągnąć analizie nowych płyt Lotto, skończyłbym pisać o nich w grudniu. Może więc ten nieskładny tekst to raczej hołd dla bohaterów tego postu, nie recenzja ich albumów.
Z notki na temat Axolotl dowiadujemy się, skąd wzięło się ponuractwo tej płyty: „(…) sesja przypadła na dość trudny moment dla zespołu, który był świeżo po wyczerpującej, pechowej trasie. To zmęczenie i rodzaj pewnej rezygnacji czy apokaliptyczny klimat słychać w nagranej muzyce”. Faktycznie, ta płyta jest niczym wieko zamykającej się trumny.
Czym jeszcze wyróżnia się Axolotl? Tym, że został nagrany głównie przy pomocy elektroniki; że nie ma gitary basowej i kontrabasu; gitara pojawia się raz; perkusja została przetworzona lub zastąpiona automatem; są też – nowość – wokale.
Słucham tego niezwykłego albumu i stwierdzam, że faktycznie jest ponury. Choć sam aksolotl robi inne wrażenie:
Inna sprawa, że miewa koszmarne zwyczaje.
To, co mi się w Axolotl nie do końca podoba, to… długość utworów. Lotto to mistrzowie długich form („mistrzowie długich form” to taki sam komunał jak osławiony „rockowy pazur” czy „psychodeliczny klimat”), a tu najdłuższy kawałek nie dobija do czterech minut. Swoją drogą, jest to zapowiadający album Dogs in the Distance, po którym można się było spodziewać, że gdy pojawi się całość, będzie można krzyknąć niczym komentator sportowy: „Oni znów to zrobili!”.
Po Axolotlu – Summer. Znów ponuro (obłędne „Melody”) i pasowałoby mi tu raczej Long Cold Winter, nie lato, ale: „Dwudniowa sesja przypadła na rekordowe upały tamtego roku, co oddawało duszną atmosferę muzyki”. Też pasuje.
Lotto nie gra po to, by się mizdrzyć do publiczności. „[W maju 2002, w warszawskim SPATiF-ie] Zamiast znów grać bardzo głośną i intensywną muzykę, czyli taką, jakiej spodziewała się publiczność, Lotto zagrało wyciszony koncert, ze stonowaną, stojącą, niepokojącą muzyką, momentami na granicy ciszy”. I taka jest Summer. Też taka, jakby grał tu inny zespół niż ten z Axolotl.
Minimalizm, uproszczone instrumentarium, głosy otoczenia (kroki w Heater przypominają o All Night Long, utworze ze wspaniałej płyty Holgera Czukaya Moving Pictures). Tym razem dłuższe formy (dziękuję) – od 5’11” do 7’”41 – każą myśleć może nie o otwartej przestrzeni, co o dużej, lecz raczej przytulnej hali.
***
Minie trochę czasu, nim dowiem się, czy Axolotl i Summer spodobają mi się tak bardzo, jak Elite Feline i Hours After bądź zajmująca w moim rankingu płyt Lotto trzecie miejsce – VV (która przez dość długi czas była dla mnie lekkim rozczarowaniem).
Jadąc pociągiem na Cherubs, włączyłem wpierw Axolotl. Słuchając kilku pierwszych utworów, umilałem sobie czas porównywaniem ich do nagrań innych artystów. Pomyślałem, że Lotto za każdym razem gra trochę lepiej od nich. Potem ta gra mi się znudziła albo po prostu słyszałem już tylko Mike’a Majkowskiego (nb. gra też z Ambarchim), Łukasza Rychlickiego i Pawła Szpurę. Ale wolę chyba Summer – tę z dłuższymi kawałkami, tym wybitnie ponurym (znowu) powiedzmy-że-jazzem. Zobaczymy, co będzie potem.
Jeszcze jedno. Nie wiedziałem w sumie, czy o tym pisać, ale jakoś nie daje mi to spokoju. Gdy wyświetlił mi się na Facebooku Łukasz Rychlicki, widząc, że na zdjęciu profilowym ma zdjęcie Enzo Scifo, jednego z moich ulubionych piłkarzy z dzieciństwa, wszedłem z ciekawości na profil muzyka Lotto (i Kristen).
No i przeczytałem jego opowieść o tym, z czym zetknął się w Neubrandenburgu (łatwo znaleźć), i odtąd, obawiam się, Axolotl być może zawsze będzie mi się kojarzył z nieprawdopodobną ludzką głupotą. „Pacyfiści jako pożyteczni idioci” – stary, niezwykle ciekawy i przykry temat.
Żeby jednak nie było zbyt ponuro, wróćmy do pytania zaczynającego tę pisaninę. Kiedyś pewien trener stwierdził: „Nie wiem, czy jestem najlepszy na świecie, ale nie ma lepszego ode mnie”. Kwestie nie do rozstrzygnięcia dobrze zbywać bon motem.
Niewielu jest artystów, którzy poprzez muzykę oddziałują na mnie tak silnie, jak robi to Lotto.
Axolotl i Summer (jak widać, wolę chyba tył okładki) ukazały się 22 września. Za CD odpowiada Gusstaff Records, a za LP – Don’t Sit On My Vinyl! (sublabel GR). Winyle nie są tłoczone – to płyty lathe-cut, wycinane przez właściciela Gusstaffa.