pluramon – pick up canyon [1996] / nicki prideaux

pluramon

mille plateaux

KIRA_marcus 005

Mille Plateaux dla wielu jest pewnie wydawnictwem kultowym. Rafał Księżyk w latach 90. odmieniałby tę nazwę przez wszystkie przypadki. Gdyby odmieniała się przez przypadki. Na tym blogu pojawia się po raz pierwszy.

Po raz pierwszy za sprawą Marcusa Schmicklera, człowieka wielu aliasów, i jego pierwszej, rewelacyjnej (najlepszy utwór to chyba Planet) płyty nagranej pod szyldem Pluramon. Na Pick Up Canyon trafiłem pewnie dlatego, że występuje tu gościnnie, w miniaturze Peak, Jaki Liebezeit z Can.

Ktoś może zapytać: „Co w tym wielkiego? Facet pojawia się na chwilę”. To ja powiem: „Gdyby Liebezeit przechodził 20 lat wcześniej sto metrów od studia, w którym nagrywałeś płytę, byłaby to dla ciebie nobilitacja” (Spokojnie, nie podniecaj się tak).

IDM, Post Rock, Minimal, Electro, Avantgarde, Experimental, Abstract, Instrumental – po tagach, które ktoś dopisał do Pick Up Canyon na Discogsie, widać, że Schmickler nie gra muzyki, którą da się łatwo zaklasyfikować, choć kiedyś, jeśli dobrze pamiętam, załatwiało się sprawę post-rockiem.

U nas ten materiał wyszedł na kasecie wydanej przez Sound Improvement, które poza Pluramonem mogło się pochwalić licencjami płyt The Sea and Cake, Mouse on Mars, Tortoise czy The For Carnation (fajnie, nie?). Jeżeli chodzi o polskie zespoły, label Tomasza Szwałka wydał Blimp oraz Low Key – w 2019 r., po latach przerwy od ostatniej wypuszczonej płyty. Im dłużej istniał Sound Improvement, tym mniej ciekawe – poza wyjątkami – rzeczy wydawał, ale o większym potencjale komercyjnym.

Dzieki Bôłt Records ukazała się płyta Mimeo, projektu, w który – obok np. Fennesza – zaangażowany był nasz bohater. Pewnie ma on więcej związków z naszym pięknym krajem.

Zdecydowanie godny polecenia jest również drugi album wydany dla Mille Plateaux, Render Bandits.

Trzecia płyta Pluramona, Bit Sand Riders, zawiera (podobnie jak epka Reservoir) remiksy m.in. Mogwai i Lee Ranaldo. Czwarta, Dreams Top Rock, to krok w stronę shoegaze’u i popu. Atrakcją jest gościnny udział (i to nie symboliczny) Julee Cruise, ale mnie się to o wiele mniej podoba niż muzyka z dwóch pierwszych płyt. Piąty i ostatni materiał, The Monstrous Suplus (znów z Cruise, ale też z drugą wokalistką, Julią Hummer; sam Schmickler również próbuje czarować swym głosem) można by otagować jako indie pop.

Bit Sand Riders i The Monstrous Suplus wydało Karaoke Kalk.

Jak widać, od pierwszej do ostatniej płyty Pluramon przeszedł długą drogę, i aż dziwne, że wszystkie nagrał pod jednym nickiem.

***

Nicki Prideaux – Australijczyk mieszkający w Paryżu. Świetne zdjęcia. Również wśród komdercyjnych fotek zdarzają się perełki. Czasem zresztą można by je wrzucić do kategorii Personal.

piotrek markowicz – up the river [opus elefantum; 2023]

bandcamp

facebook

Widziałem na fejsie Opus Elefantum, że nowa płyta Piotrka Markowicza spotkała się z dość sporym odzewem recenzentów, więc – pół żartem, pół serio – poczułem się zwolniony z obowiązku pisania o niej. Jednak fakt, że Up the River to rzecz wyśmienita oraz pewne skojarzenia z nią związane, kazały mi wrzucić parę zdań na blog.

W notce prasowej czytamy: „Up the River to przede wszystkim ukłon w stronę lat 50. XX wieku. Pomysłem na płytę jest dźwiękowy zapis z podróży w górę rzeki; strzępy muzyki mieszają się z odgłosami puszczy, ptaków i drzew, ze śpiewami ludzi. Materiał przesiąknięty jest szumem z taśmy, analogowymi zniekształceniami i winylowymi trzaskami”. Pojawiają się w notce również William Burroughs i – co mnie cieszy – Joseph Conrad.

Płyta Markowicza (rewelacyjna okładka, swoją drogą) zaczyna się co prawda tak, że przywołuje na myśl Bajki z mchu i paproci (to komplement – kreskówki ze Żwirkiem i Muchomorkiem to arcydzieła psychodelii). Po chwili jednak zacząłem ją odbierać jako ścieżkę dźwiękową do tego okresu życia, jakim jest końcówka młodości; do momentu, gdy już za chwilę nie dasz rady pójść z kumplem na piwo czy nad rzekę, bo pojawia się praca, rachunki do zapłacenia itp.

Tak więc w notce Burroughs i Conrad, u mnie –  zapomniany (poza Krzeszowicami) Stanisław Czycz i jego opowiadania oraz Andrzej Barański i adaptacja tych opowiadań – mój ulubiony polski film Nad rzeką której nie ma (brak przecinka celowy – Barański w ten sposób nawiązuje do nieoczywistego podejścia Czycza do interpunkcji).

To właśnie ten film – z Markiem Bukowskim, Mirosławem Baką (filmowy „Wódz” już biegał do roboty), Tomaszem Hudziecem, Andrzejem Mastalerzem i Joanną Trzepiecińską – idealnie pokazywał ten stan, który tak dobrze udało się też oddać zespołowi Komety w piosence Spotkajmy się pod koniec sierpnia (będącego ostatnim sierpniem młodości).

Muzyka z Up the River otagowana została jako ambient/experimental, co daje jakiś jej obraz (choć jest tu i trochę jazzu, i nawet dubu, są fragmenty jak ze starych filmów; jest eklektycznie, lecz spójnie), ale najlepiej – wiadomo – sprawdzić samemu, żeby się przekonać, iż trudno ją sensownie określić.

Jest też muzyka Markowicza trochę jak słuchowisko bez opowiedzianej (czy też raczej wypowiedzianej) historii, z pięknie wkomponowanymi odgłosami przyrody. Up the River może – choć brak na niej słów – zmusić do zastanowienia się nad tym, czy nie warto czasem choćby na chwilę się zatrzymać, zamiast gonić Bóg wie za czym.

Na koniec czepialstwo: wolałbym, żeby ta płyta miała polski tytuł i żeby tytuły utworów też były polskie, zwłaszcza że mamy do czynienia z Piotrkiem Markowiczem, nie typem o dobrze brzmiącej z angielska ksywie. Ale to szczegół.

Znika Czycz, znika Barański. Zostaje sam Markowicz i jego niezwykła płyta.

***

A to wcześniejszy materiał, wydany w 2017 r. przez Trzy Szóstki:

I jeszcze rzecz sprzed dwoch lat, z Opus Elefantum:

|fontanna| – voicollages [opus series; 2022]

bandcamp

facebook

opus series

requiem records

Słuchając Crépuscule I & II Tujiko Noriko w tych momentach, gdy pojawia się wokal, przypomniałem sobie, że dostałem do recenzji płytę Voicollages, sygnowaną pseudonimem |fontAnna|.

Kryje się za nim Anna Niestatek, która „Nie korzysta ze słów, pragnąc porozumieć się ze słuchaczem na poziomie doznań zmysłowych. (…) Gra głosem w różnych technikach. Dokonuje doświadczeń z artykulacją, dynamiką, rytmem, kształtem dźwięku, niekiedy transponując na swój głos dźwięki otaczającego świata”. Niestatek to „Artystka dźwiękowa, wokalistka, dyrygentka, perkusjonistka, eksperymentatorka, współautorka instalacji dźwiękowych, poszukiwaczka indywidualnych, awangardowych form ekspresji wokalnej”.

Bohaterka tego postu udziela również korepetycji ze śpiewu. Na poniższym filmie ciekawie opowiada m.in. o tym, dlaczego wstydzimy się śpiewać, pokazuje również ćwiczenia, dzięki którym łatwiej wydobyć z siebie głos.  Polecam. Może nie będziesz musiał się napić, żeby pośpiewać na koncercie.

Umysł człowieka wędruje różnymi ścieżkami, jednocześnie kręcąc się wokół tego samego. Pomyślałem, że „Niestatek” to świetne nazwisko i od razu przyszły mi na myśl komiksy Tadeusza Baranowskiego, z takimi postaciami jak lopa (przeciwieństwo antylopy). Byłem też pewny, że autorka Voicollages po raz pierwszy zagości na moim blogu. Jak się okazało, pisałem o niej trzy lata temu przy okazji notki płycie Peron VI duetu Salimara, który Anna współtworzy z Marcinem Karnowskim (m.in. Variété). W tamtej recenzji pojawił się znikąd Eskimos (którego dziś powinniśmy nazywać Inuitą). Może związek pomiędzy twórczością bydgoskiej wokalistki a wybitnym autorem komiksów i malarzem to rzecz naciągana, ale osobiście jestem zadowolony z tego skojarzenia.

Voicollages zawiera muzykę pozbawioną instrumentów – takie może czy nawet musi być pierwsze wrażenie. Kolejne – że zawiera jeden instrument: głos (wspaniały zresztą). Następne: że jest tu kilka instrumentów, kilka głosów. Pojawia się podejrzenie, że Niestatek robi nas w konia, że to nie jest jej solowa płyta, bowiem do nagrania Voicollages zaprosiła kilka równie zdolnych koleżanek. Tyle się tu dzieje, tak różne postacie przybiera |fontAnna|.

„Solowy album Voicollages zawiera utwory charakteryzujące się wykorzystaniem głębokich, wodnych pogłosów różnego rodzaju, symbolizujących oniryczny, tajemniczy i ulotny świat akwatyczny. Tafla wody symbolizuje obraz podświadomości, na pierwszy rzut oka – nieruchoma i spokojna, w swych odmętach kryjąca jednak ogrom niedostępnych dla nas treści nierozłącznie oddanych w nasze posiadanie (…)” – tak została opisana ta płyta przez wydawcę bądź samą artystkę. Szczerze mówiąc, kompletnie w ten sposób Voicollages nie odebrałem, natomiast gdy czytam o „pogłosach”, myślę o tym, że jest kilka takich momentów na tym albumie, iż mam wrażenie, jakby zmiksował go śp. Robert Brylewski (zwłaszcza Voicollage #6), uznając, że można zrobić duby z płyty składającej się z samych wokali.

To, co mnie najbardziej urzeka, to zahaczanie przez Niestatek o różne gatunki muzyczne. Oczywiście, łatwo otagować Voicollages jako etno, ethereal czy avant-garde. Ja tu słyszę jednak nawet pop – w przywodzącym na myśl Dolores O’Riordan Voicollage #3, („pop” też może brzmieć dumnie – przypomnijcie sobie choćby Moloko) czy o R&B (skupiając się na głównym wokalu w ostatnim utworze, z miejsca mam ochotę włączyć A Little Deeper Ms. Dynamite). Jest też noise w Voicollage #8.

Noise, pop, etno… Bez obaw: to spójna płyta. Niestatek ma wszystko pod kontrolą.

Takie albumy, jak Voicollages, często określa się jednocześnie nobilitującym i zbywającym mianem „awangardy”. To, co zrobiła |fontAnna| to awangarda (cokolwiek to dziś znaczy), ale nie tylko do podziwiania („jaka ulga, że już się skończyło – daję cztery gwiazdki na pięć”), ale też do słuchania dla przyjemności.

Najważniejsze jest jednak to, że Anna Niestatek potrafi uderzać w struny, dzięki którym człowiek ma zamiar zacząć pisać o duchowości itp. Co sobie, oczywiście, daruję, kończąc stwierdzeniem, że Voicollages to wyjątkowo piękna płyta.

boro/sull. – the flat parts of the day [2022]

bandcamp

!!!ZESPÓŁ SZUKA WYDAWCY NOŚNIKA FIZYCZNEGO!!!

A miało być Borowski / Sulik. Poważnie niczym w jazzie.

Bartosz „Boro” Borowski (min. rewelacyjne Lonker See [obecnie w zawieszeniu] i Why Bother?) oraz Piotr Sulik (kiedyś m.in. prawdziwa niczym ból zęba Guernica Y Luno i „najlepszy zespół w Europie” – Ewa Braun, dziś chociażby niezwykła formacja Titanic Sea Moon) – możemy więc mówić o „supergrupie” (albo raczej „superduecie”). Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że supergrupy często bywają atrakcją na miarę mysłowickiego dworca PKP albo zejścia po ziemniaki do piwnicy. Jak jest tym razem?

Spotkałem się z opinią (konkurs z nagrodą: zgadnij, czyja to opinia, a podaruję ci kota, który wysikał się na mój winyl Ritual de lo habitual Jane’s Addiction), że „w chuj takich płyt, a to jedna z tysięcy”. No i że za jakiś czas nie będzie się o niej pamiętać. Z drugą opinią mogę się zgodzić. W końcu kto dziś pamięta chociażby o wspólnej płycie Omara Rodrígueza-Lópeza i Johna Frusciante, absolutnie wspaniałej rzeczy w poniekąd podobnym klimacie, co nagrania Borowskiego i Sulika. Muzyki tyle wokół, że można oszaleć.

Jeśli to coś warte, z pierwszą opinią się nie zgodzę. „W chuj takich płyt” słyszałem i w „tej jednej z tysięcy” dostrzegam coś, czego większość nie ma (bo po prostu nie ma; a może, lecz nie poświęciłem należytej uwagi, bo akurat miałem ochotę na Immolation albo Red Hot Chili Peppers, nie na ambienty – nieważne). Coś, co przykuwa uwagę i uruchamia wyobraźnię.

Niestety artyści nie przysłali w celach promocyjnych żadnego współnego zdjęcia, więc wrzucam kibiców Senegalu z trwających MŚ. „Lwy Terangi” niestety poległy w starciu z „Lwami Albionu”

The Flat Parts of the Day… Podoba mi się klimat całości – jakby z postapokaliptycznego (space) westernu. Już psychodeliczny, „pustynny” „otwieracz”, 1:00 a.m. (mocno z czymś się kojarzący, lecz nie wiem z czym) wprowadza w ów klimat – klimat soundtracku do nieistniejącego filmu.

Te psychodeliczno-postrockowe (też ambientowe i bodaj raz prawie noise’owe) dźwięki zostały wygenerowane przez Borowskiego i Sulika przy użyciu czterech wzmacniaczy, dwóch gitar, loopów, efektów gitarowych wszelkiej maści, slide’u i być może nawet śrubokrętu. Ten nie w stu procentach potwierdzony śrubokręt brzmi groźnie, ale całość jest zaskakująco przystępna. To płyta, dzięki której raczej odpłyniesz (czy może, nawiązując do nienakręconego westernu, zgubisz się w kosmosie albo zjesz kaktus na prerii), niż sięgniesz po środek przeciwbólowy.

Jeśli coś mi tu nie pasuje, to czasem (rzadko, bo rzadko, lecz się pojawia) nieco banalna, kojarząca się z post-rockiem à la Mono, gitara (na marginesie, na żywo Japończycy miażdżą). No i „zamykacz”, 7:00 a.m., mógłby być ciekawszy, jednak to, że nagle się urywa, daje ciekawy efekt końcowy.

Wychodzi na to, że jest szansa, iż przynajmniej jedna osoba o The Flat Parts of the Day będzie nawet po dwóch latach pamiętać.

Acha. I tak sobie myślę, że skoro czasem dźwięki z tej płyty z czymś mi się mocno kojarzą, ale nie wiem z czym, to pewnie chodzi najzwyczajniej w świecie o to, co wcześniej, na innych płytach, zagrali Bartosz Borowski i Piotr Sulik.

I jeszcze jedno, mało istotne. Czasem wydaje mi się, że wymyślanie tytułów utworów instrumentalnych jest pozbawione sensu, ale potem przypominam sobie, że przecież mamy takie kawałki bez wokali jak Chłopek z Lego napił się prądu czy I Love You, I’m Going to Blow Up Your School, i stwierdzam, że sens jednak jest. Duet Boro/Sull. poszedł na łatwiznę, ale łatwiznę pomysłową (oksymoron?) – że tak to ujmę.

oren ambarchi – quixotism [2014] / herbert list

linki w komentarzach / links in comments

oren ambarchi

black truffle

Od dawna chciałem wrzucić coś Orena Ambarchiego. Problem w tym, że ten australijski multiinstrumentalista ma dość pokaźną dyskografię, więc trudno się zdecydować. Padło na Quixotism (czyli donkiszoterię), choć pewnie mogło też na coś innego, ale ile można się próbować zdecydować.

To cudo powstało dzięki nielichej liczbie muzyków, bowiem do ósemki, wśród której znajduje się chociażby Jim O’Rourke (syntezatory), trzeba doliczyć Sinfóníuhljómsveit Íslands, czyli islandzką orkiestrę pod batutą izraelskiego dyrygenta, Ilna Volkova. Ambarchi gra na Quixotism na gitarze i instrumentach perkusyjnych. Muzykę nagrywano w czterech krajach, w latach 2012-2014. Polecam zresztą tekst z Bandcampa na temat tej płyty.

Mam wrażenie, że Ambarchi – mimo że jest artystą wybitnym, nagrywającym z wielkimi postaciami awangardy (Keiji Haino, Stephen O’Malley, Richard Pinhas, Alvin Lucier…) – nie jest tak znany i ceniony, jak powinien być (w sumie – jak to zmierzyć?). Pewnie gdyby był z Londynu, nie z Sydney, wyglądałoby to inaczej. A może mnie się tylko tak wydaje.

Pierwszym instrument Australijczyka, który nagrywa też ze swoją partnerką – crys cole (pojawia się zresztą na Quixotism), to perkusja, więc być może dobrym podsumowaniem jego działań jest stwierdzenie Philipa Sherburne’a w pitchforkowej recenzji tegorocznej płyty Shebang: „Jako kompozytor Oren Ambarchi myśli jak perkusista”.

Quixotism to doskonała płyta. Przy pobieżnym odsłuchu nie dzieje się nic, przy uważnym – wszystko.

Może to ten przypadek, gdy muzyki lepiej słuchać z kompaktu, nie z winylu, bowiem wtedy leci ona bez przerwy, a Quixotism można traktować – mimo podzielenia na pięć części – jako jeden utwór.

W tym roku Ambarchi wydał jeszcze Shebang, ਚੈਨਲKAANALचैनलRÁÐעָרוּץ (z Charlemagne Palestine i Erikiem Thielemansem), «Caught in the dilemma of being made to choose» This makes the modesty which should never been closed off itself continue to ask itself: «Ready or not?» (z – nie mogło być inaczej, biorąc pod uwagę dość długi tytuł – Keiji Haino oraz Jimem O’Rourkiem) i Ghosted (podpisali się też Johan Berthling i Andreas Werliin).

No i weź to wszystko ogarnij.

Tymczasem. Idę posłuchać jakiegoś rocka.

PS Właśnie widzę, że Ambarchi jednak pojawił się na moim blogu. W 2017 r. wrzuciłem tu Tikkun, który nasz bohater nagrał wspólnie z Richardem Pinhasem. Rzecz też z 2014 r.

***

Herbert List

emiter – five tracks from a single source [antenna non grata; 2022]

emiter

antenna non grata

fot. Dewi Anna

WSPOMINKI, BY UCIEC OD PISANIA O MUZYCE

Myślałem ostatnio o tym, że po raz pierwszy z twórczością Marcina Dymitera spotkałem się w… radiowej Trójce. W pierwszej połowie lat 90. leciała w niej wybitna audycja Macieja Chmiela, „Ręka boksera” (odgrażałem się kiedyś, że zripuję te wspaniałości z kaset do mp3, ale taśmy jednak zaginęły podczas przeprowadzek), i w jednej z nich MC Chmiel puścił jakieś utwory Ewy Braun; na pewno „Kamienny krzyż” (wstęp trochę jak „To tylko tango” Maanamu), puentując go stwierdzeniem, że ta piosenka dokonuje ostatecznego podziału na „my i oni”. Pamiętam, że zabrzmiało to bardzo poważnie jak na tego dość frywolnego radiowca.

Pozostając w temacie poczucia humoru, poważka Ewy Braun męczyła jej perkusistę, Dariusza Dudzińskiego, stąd dowcipny, jednoosobowy zespół Przyzwoitość. Może też nieco cierpiał Dymiter, bo jako emiter nagrał prawdziwy hit, jakim jest (albo powinno być) bez wątpienia „1500 wiadomości” z „#2: Static”, będący odbiciem słynnych wersów z „Randki z mutantem” Pawła Konnaka: „[kot Antek] rozszerzy zasięg telefonów era gsm / mówi szymon ja kocham erę gsm / bo pierwsze pięć sekund rozmowy jest za darmo / i można powiedzieć dupa dupa dupa”.

Tak więc Dymiter towarzyszy mi od 30 lat. Były przecież oprócz Ewci wspaniałe Mordy, niski szum, Trys Saulės, Zemiter (duet z Hubertem Zemlerem), Sonda, współpraca z Arszynem, solowe płyty jako emiter czy pod własnym nazwiskiem… No, trochę tego jest.

NOBEL DLA DYMITERA!

51-letni słupszczanin zdaje się być osobą dość pracowitą. W tym roku – oprócz „Five tracks” – wydał „Where old buildings once stood come new ones” w Pawlaczu Perskim i ELECTRONICS FOR DOGS (w duecie z Dominiką Korzeniecką).

Facet wydał multum płyt, nagrywa innych wykonawców, prowadzi warsztaty, jest kuratorem festiwali, pisze książki (np. „Notatki z terenu”), jest po prostu żywą legendą undergroundu, choć nie dba o poklask (polecam w tym miejscu bardzo dobrą stronę emitera, żeby poczytać o jego działalności). Myślę, że gdy prezydentem zostanie jakiś Trzaskowski, Dymiter dostanie Złoty Krzyż Zasługi – niczym nasze stare punki od Komorowskiego.

***

Muszę się przyznać, że kompletnie nie potrafię załapać field recordingu (choć i w tej materii coś tam pomarudziłem), którego nasz bohater jest bodaj najbardziej znanym propagatorem w Polsce i stanowi on pokaźną część jego twórczości, więc nieco od tego, co były gitarzysta i wokalista Ewy Braun robił w ostatnich latach, się oddaliłem.

Natomiast gdy dostałem nowe płyty od Antenny Non Grata: „Five tracks from a single source” właśnie, „Breath” ZTB, „zeroes on the loose” gr​ü​m, pomyślałem, że warto wpierw sprawdzić, co słychać u Dymitera. Wręcz postanowiłem sobie, że jaka by nie było jego nowe dzieło, napiszę o nim.

CYTAT Z BANDCAMPA, BY UCIEC OD PISANIA O MUZYCE

„Jakiś czas temu przygotowałem ścieżkę dźwiękową do prac Magdaleny Franczak. W Miejscu Projektów Zachęty w Warszawie, odbyła się wystawa dwóch artystek – Yael Frank i Magdaleny Franczak pt. «Lód topnieje, Pani Frankczak». Po kilku latach, przeglądając dźwiękowe archiwa, znalazłem utwór z wystawy, a także osobne tracki, z których powstał. Zacząłem słuchać ich jak osobnych utworów. Okazało się, że to dobry początek do dalszej dźwiękowej podróży. Pomyślałem, żeby nawiązać do pojedynczych tracków i na ich podstawie nagrać nową muzykę. Tak powstał ten album”.

W KOŃCU TRZEBA SIĘ Z NIĄ ZMIERZYĆ

No dobra. „Five tracks from a single source” to obok „Archival Recordings for Paolo Monti” Coagulant wydawnictwo Antenna Non Grata, które w ostatnim czasie zrobiło na mnie największe wrażenie. Okazało się znów, że tworzenie muzyki na podstawie starych tracków może przynieść nadspodziewanie dobry efekt. Innym przykładem tego typu działania, o którym z przyjemnością tu pisałem, było zeszłoroczne „Sune Soundtracks” Pawła Nałyśnika.

Płyt z tzw. experimentalem wychodzi pewnie kilkaset dziennie, często po niecałej minucie takowe dzieła wyłączam i nigdy do nich nie wracam. W tym przypadku jest inaczej i nie sądzę, by była to magia nazwiska, bowiem – jak wspominałem – część z tego, co nagrał Marcin Dymiter, nie trafiało do mnie.

***

Trudno napisać coś sensownego o zawartości nowego CD emitera, bo ileż raz można powtarzać to samo przy okazji kolejnego materiału z ambientem, noise’em czy dub techno. Tak czy siak, „Five tracks from a single source” przewspaniale szumi, buczy i trzeszczy oraz trochę też wyje, a nawet (w „4.”), skrzeczy. Mój ulubiony kawałek to chyba „2.” – z tą „przypaloną” elektroniką – który przywołuje na myśl wczesne nagrania kompana pana Marcina z Mapy, Paula Wirkusa.

Kończy się kolejny rok, za chwilę znów zabawa w wybieranie ulubionych płyt. Znajdzie się chyba miejsce dla „Pięciu utworów z jednego źródła”.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

fischerle – zamieć [patalax; 2022]

bandcamp

facebook

Od razu myślę: „zawieje i zamiecie śnieżne”. Ta groźnie brzmiąca zapowiedź z prognoz pogodowych, działająca w dzieciństwie na wyobraźnię, utkwiła mi w pamięci. No i dobrze brzmi. Aż dziw, że nikt (?) nie zrobił z niej tytuły płyty albo chociaż pojedynczego utworu.

Siedzę, słucham Zamieci (bodaj czwartej płyty Fischerlego, która się tu, na blogu, pojawia) i myślę sobie, że mi się podoba, ale, kurde faja, czemu jakby mniej niż inne płyty, które pod tym szyldem nagrał Mateusz Wysocki, a które dobrze poznałem, czyli Ptylotics, α​-​ribbon i Kaznodzieja.

Nawet się cieszę bardziej niż zwykle, bo chyba pierwszy raz w twórczości tego projektu usłyszałem wpływy post-rocka, ale mimo to coś mi nie gra tu do końca. Może tym razem nie trafiła do mnie krótka bajka opowiedziana przez Fischerlego na Bandcampie?

***

Psychodeliczne dub techno. Podejrzewam, że generalnie olewane przez fanów gitarowej alternatywy. A przecież taka Fałda (czy ja tam słyszę gitarę?) mogłaby znaleźć się na płycie niektórych dawnych wizjonerów post-rocka, choćby Tortoise. Różnica jest taka, że Wysocki – w przeciwieństwie do chicagowskich mistrzów – nie zaczął przynudzać. Jest też Zamieć (znów słuchamy Fałdy, ale też Punktów odniesienia) bodaj najbardziej przystępnym materiałem Fischerlego. Rzekłbym, że chwilami nawet może zbyt przystępnym.

Leci po raz kolejny ten album i zastanawiam się znów nad tym, czego mi brakuje. Dochodzę do wniosku, że choć każdy kawałek podoba mi się z osobna, to gdy ogarniam je jako całość, mam wrażenie, że brakuje na nowej kasecie Wysockiego spójności. Jak gdyby były to utwory z różnych sesji.

Z drugiej strony, przypomniałem sobie starsze wydawnictwa Fischerlego i na nich też niekoniecznie wszystkie numery był z jednej parafii, więc może to tylko moje odczucia, może kto inny stwierdzi, że Zamieć to rzecz spójna niczym Real Madryt w finale Ligi Mistrzów.

Tak czy siak, Fischerle na słuchawkach to znów przyjemna ucieczka od wulgarnego banału rzeczywistości.

PS Patalax to sublabel Pawlacza Perskiego.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

melatony – droga do rem [pawlacz perski; 2022]

pawlacz perski

hubert zemler

motyw

Zdjęcie pochodzi z facebooka Huberta Zemlera

Niedawno miałem problemy z zasypianiem, postanowiłem więc kłaść się z ambientem na uszach. William Basinski, Noveller, Stars of the Lid, Tim Hecker i inni pomagali zasnąć. Bodaj jedyna płyta, która nie wykonała powierzonego jej zadania, to „Ambient 1: Music For Airports” Briana Eno, według Pitchforka ambientowy album wszech czasów. Na drugi dzień, przy pierwszej możliwej okazji, gdy mogłem w spokoju posłuchać muzyki, wracałem do tego, co pomagało mi zasnąć, albo i – w jednym przypadku – nie pomagało.

Po co ten wtręt osobisty? Już tłumaczę cytatem z bandcampowego opisu płyty Melatonów „Droga do REM”: „Tytuł projektu i albumu Huberta Zemlera sugerują, że autorowi nie będzie za bardzo przeszkadzało jeśli uderzycie przy nim w kimę. Musi się z tym liczyć tworząc muzykę oniryczną i hipnotyzującą. Jeśli jednak wam się to przydarzy nie zapomnijcie wrócić do Melatonów na drugi dzień, by przekonać się, że dziwne zwroty akcji wcale się wam nie przyśniły”.

Przy okazji pierwszego materiału Melatonów czytaliśmy o „Niewątpliwie relaksującym potencjale pierwszej części płyty, wypełnionej monotonnymi, krautrockowymi motywami (…)”, co mnie skierowało ku refleksji: jakże łatwo uznajemy kraut jako synonim awangardy. Czytamy „kraut”, myślimy „Can”, „Faust”, „Neu!” A jak się trafi na jakąś składankę zespołów krautrockowych, to podczas jej słuchania ma się ochotę założyć sandały i zapuścić wąsy, bo gros tych kapel to niemiecki rock regresywny. Ale to tak na marginesie.

„Melatony” były bardziej spójne i bardziej poważne niż „Droga do REM”. Czemu bardziej spójne – za chwilę. A dlaczego bardziej poważne? Może dlatego, że na nowej płycie Huberta Zemlera za gwiazdę większą niż inni goście, czyli Todd Barton, Antonina Nowacka i Emiter, robi dzięcioł, który „dostaje lekkiego szału”. Może zabawny bandcampowy opis zawartości też sprawia, że z automatu myślę o nowym materiale Melatonów jako o będącym mniej na serio.

Ponoć nazwa tego projektu oraz tytuł płyty wskazują na to, że Zemlerowi nie będzie przeszkadzać, gdy uderzysz podczas słuchania w kimę. Tylko jak przy tym dzięciole to zrobić? Równie dobrze można by zasnąć przy zwierzaku z „The Muppet Show”.

Jakoś dziwnie mi się słuchało „Drogi do REM”, nie do końca umiałem się skupić na tej muzyce. Zaczynający całość „Hamakiem”, choć trwa prawie sześć minut, wydaje mi się góra dwuminutowy; potem ten dzięcioł; w „Via Saterna” kobiecy wokal; „Corriendo Galarreta” to niemal dub techno, ładnie złagodzone gitarą (lekkie skojarzenie z Rozwodem), przechodzące w ambient czy raczej w coś, jakby Spiritualized robili wstęp do swej odmiany gospel (poniosło mnie); na koniec tytułowy numer, wykorzystujący oklepany motyw jadącego pociągu. No, ale jak Artysta bierze na warsztat oklepany motyw, i tak wychodzi coś nieprzeciętnego. Zresztą głos Antoniny Nowackiej sprawia, że robi się pięknie i poważnie, i chyba nawet boję spytać, wolę nie wiedzieć, dokąd jedzie ten pociąg.

No i co? Kiedyś, przy takim miszmaszu, pisało się „postmodernizm” – i cześć. Dziś tego słowa nie używają chyba nawet ci, co je wymyślili (abstrahując od tego, czy wciąż żyją).

Nie wiem, czy podoba mi się nowy materiał Melatonów jako całość, czy tylko polubiłem każdy utwór z osobna. W grę wchodzi raczej ta druga możliwość. Wracał będę raczej do „jedynki”.

***

W czerwcu Pawlacz Perski sięgnął do kabury i od razu oddał trzy strzały. Oprócz Melatonów można więc cieszyć się tym, co nagrali Emiter:

i Antek Cholewiński (tytuł jego płyty, „Kotek”, zabawnie został nazwany „clickbaitowym”):

Okładki wszystkich trzech nowych kaset to dzieło podlinkowanego wyżej motywu, co powoduje, że można patrzeć na czerwcowe wydawnictwa Pawlacza jak na całość czy tam trylogię. Podejrzewam, że miło je mieć, choćby po to, by sięgnąć po nie po latach. Tak jak dziś fajnie jest znaleźć na półce muzykę wydaną na kasetach np. przez Obuha.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

rozwód – gold [fonoradar records; 2022]

rozwód

fonoradar

Wydawca stwierdził, że „Gold” Rozwodu to „płyta roku”. Jednak odkąd niemal 30 lat temu Zic Zac próbował sprzedać zespół Wniebowzięci jako polską Nirvanę, nie ufam wydawcom.

Artyści raczej nie lubią, gdy się ich z kimś porównuje. Jakiś czas temu muzyk z zespołu czerpiącego wiadrami z klasyki nurtu post-punk poważnie się obruszył, gdy ktoś (nie ja) nazwał jego zespół „postpunkowym”. Dobrze chociaż, że recenzent nie wspomniał, iż wokalista sepleni niczym śp. Grzegorz Ciechowski.

Co ja poradzę, gdy zazwyczaj wszystko mi się z czymś kojarzy. Rozwód też, ale o tym za chwilę.

Wchodzimy na bandcamp zespolu i widzimy, że muzyka z „Gold” została otagowana w następujący sposób:

Nie wiem, skąd ten postpunk; ja bym tu dorzucił raczej doomjazz (chwilami, bo chwilami, ale pojawia się taki klimat na „Gold”). Oczywiście takie tagi mogą mówić wszystko i nic, ale myślę, że – poza postpunkiem – dobrze opisują drugą płytę Rozwodu. Płytę, o której… nie bardzo wiem, co pisać.

Chyba jeszcze tak nie miałem, żeby nie umieć sklecić pięciu zdań na temat albumu tak bogatego brzmieniowo, odwołującego się do kilku stylistyk, pełnego fantastycznych pomysłów, przywołującego na myśl cenionych wykonawców i – last but not least – najzwyczajniej świetnego, dużymi fragmentami porywającego. Dawno też nie miałem do czynienia z płytą, która przy jednym odsłuchu wydawała mi się niesamowicie fascynująca, a przy kolejnym przelatywała przeze mnie, nie zostawiając śladu. W końcu jednak za każdym razem te 38 minut i 27 sekund z „Gold” zaczęły sprawiać mi przyjemność.

Nową płytę Rozwodu idealnie się przyswaja na słuchawkach. Wtedy łatwiej (przynajmniej mnie) usłyszeć owe fantastyczne pomysły Damiana Kowalskiego, Czarka Rosińskiego i Szymona Szwarca. Jak choćby pojawiające się nagle to lekko nerwowe brzdąkanie na gitarze w kojarzącym się z Lotto (z tymi skojarzeniami chodziło właśnie o to genialne trio, o którym Rozwód przypomina mi w swych najlepszych momentach) – i może trochę Pan Sonic (mnie się ostatnio wszystko, co ma cokolwiek wspólnego z cięższą elektroniką, kojarzy z tymi Finami) – kapitalnym „Hantel V2”. Niby trochę od czapy, a jest idealnie. Albo kontrolowany chaos utworu „Diesel”, w którym trio zdaje się wcielać w rolę młodszych kolegów Mouse on Mars, jednocześnie trochę oddając im hołd, trochę ich przedrzeźniając. Gdy leci tytułowy „Gold”, myślę o kasetach wydawanych przez Pawlacz Perski. Albo arcydzielne „E” – wpierw postrockowo-doomjazzowe, w pewnej chwilami zamieniające się w ponury dub techno/industrial.

Koniec pisania. Tego trzeba posłuchać, i tyle. W życiu bym nie pomyślał, że słowo „rozwód” może się dobrze kojarzyć.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)1/2

coagulant – archival recordings for paolo monti [antenna non grata; 2022]

coagulant

antenna non grata

Ambient to zapieczone gówno – można w ten sposób nawiązać do retoryki Charlesa Bukowskiego (nie wiem czyje to tłumaczenie), który tak wyraził się na temat Karola Marksa.

Miliard płyt z muzyką, którą możesz sobie puścić do roboty przyniesionej do domu, do czytania książki czy czego tam jeszcze, ale jeśli potraktujesz ją jako danie główne – umrzesz z nudów. Ambient to zazwyczaj ściema.

Zdarza się jednak, że muzyka, którą można w ten sposób – jako ambient – otagować, wyróżnia się, wchodzi w łeb jak najlepszy szlagwort, najbardziej nośny refren. I właśnie tak na mnie działają „hipnotyczne drone’y” Coagulant. (A niedawno Zguba).

Oczywiście można się posprzeczać o to, czy te nagrania można podciągnąć pod ambient. Według mnie – tak. Choć myślę, że noise ambient to najlepsza łatka.

Coagulant to „konceptualny projekt soundartowy”, wymyślony w 1998 r. przez Fkdrone, a obecnie prowadzony przez Fabia Kubica (pewnie to jedna i ta sama osoba). W notce na temat muzyki zawartej na opisywanej pozycji fonograficznej kluczowe jest dla mnie właśnie określenie „hipnotyczne drone’y”. Bo muzyka zawarta na tym CD to właśnie takie hypnotic drones; wspaniale narastające (choć dające też na chwilę wytchnienie), wbijające się w czaszkę. To muzyka pozbawiona przestojów, nudy, niepotrzebnych urozmaiceń. 33 minuty pieszczenia zmysłów.

„Archival Recordings for Paolo Monti” to nie ambient kojący, raczej coś, co na potrzeby nagrań (albo przy innej okazji) Les Vampyrettes – projektu Holgera Czukaya i Conny’ego Planka – zostało nazwane horror ambientem.

Słuchałem tej płyty kilka razy; w różnych sytuacjach, przy odmiennych nastrojach; po to, by się przekonać, czy pierwotny zachwyt nie był jednorazowy. Nie był. Płyta Coagulant za każdym razem działa (od pierwszego odsłuchu – jak wspomniałem – co też jest dla mnie ciekawe, bo zazwyczaj potrzebuję czasu, by „wejść” we wcześniej niesłyszaną muzykę) na mnie w ten sam, intensywny sposób.

Jest to pierwsza rzecz tego „projektu soundartowego”, którą miałem okazję poznać. No i – jak się obawiałem – Coagulant wydał kilkadziesiąt płyt. Pół żartem, pół serio: oby okazały się gorsze od „Archival Recordings for Paolo Monti”, bo nie wiem, czy mam czas, żeby w to wszystko wsiąknąć.

***

Muzyka oraz opracowanie graficzne poświęcone zostały pamięci wielkiego włoskiego fotografa Paolo Montiego (1908-1982). Zdjęcie zdobiące okładkę (w czasach coraz powszechniejszych ułatwień dla osób niedowidzących tak nieczytelne napisy, jakie widzimy [?] na niej, uważam za skandal), którego autorem jest sam Fabio Kubic, chyba nawiązuje do twórczości urodzonego w Novarze artysty.

Włączyć Coagulant i oglądać prace Montiego – takie połączenie musi dać satysfakcję.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

%d blogerów lubi to: