phicus – spontaneous live series 13 // chore ia – postscriptum / neologizmowa // krija – klang

Chciałoby się w spokoju posłuchać Rolling Stonesów, lecz niszowi wydawcy zasypują człowieka płytami z muzyką eksperymentalną. Raczej niczego, co znajduje się na przedstawionych niżej płytach, nie zanucisz jak Ruby Tuesday czy Under My Thumb, ale może warto włączyć Phicusa (na zdjęciu), CHORE IA i Kriję? Odpowiedź niżej.

Nie przepadam za tego typu postami – więcej niż jedna płyta w jednym wpisie. Zwłaszcza Krija zasłużyła na osobny tekst.

(o)(o)

PhicusSpontaneous Live Series 13 (Spontaneous Music Tribune; 2023)

kto gra? Kataloński Phicus tworzą: Ferran Fages (gitara elektryczna), Àlex Reviriego (kontrabas) i Vasco Trilla (perkusja).

z czym mamy do czynienia? Z koncertem, który odbył się 6 października ur. w poznańskim Dragon Social Clubie (nagranie – Eryk Kozłowski, mix i mastering – Witold Oleszak). Występ po roku ukazał się na CD (200 sztuk).

Muzycy grają ze sobą w tym składzie prawie 6 lat, nagrali cztery płyty, ale te dźwięki, które zaserwowali nam w Dragonie być może były najlepszymi momentami w dotychczasowej historii tria. Tę śmiałą tezę potwierdzili także same artyści” – czytamy w zestawie prasowym.

szalenie ważna opinia 10fs Gdy widzę, że coś jest podpisane nazwiskiem „Vasco Trilla”, z miejsca staram się temu czemuś poświęcić należytą uwagę. Ten fan zespołu Mgła mógłby, podejrzewam, sprawić, że muzyka Taylor Swift nie wydawałaby się mdła.

Trzy utwory z 013 są niezwykle ciekawe m.in. dlatego, że z jednej strony mamy tu „nerwowe”, podszyte niepokojem impro, a z drugiej – w muzyce Trilli, Fagesa i Reviriega jest coś pełnego niemal medytacyjnego. Podczas pierwszego odsłuchu wydawało mi się, że wręcz ambientowego, ale to chyba przesada. Chociaż… O, jest w press kicie o „post-ambiencie”, więc może nie jest tak źle z moimi uszami. Medytacja medytacją, ale muzyce z Spontaneous Live Series 013 blisko chwilami do dziwacznego post-rocka doskonałej grupy Storm & Stress.

Granie wciągające i oryginalne, co w zalewie miliarda płyt zakrawa na cud. Jestem pewny, że Phicus zachwyciłby mnie na żywo.

(o)(o)

CHORE IAPostscriptum / Neogolizmowa (Antenna Non Grata [ANG CD31-32/2023] + Zoharum [ZOHAR 301-2]; 2023)

kto gra? Jacek Wanat, czyli „(…) urodzony w 1966 roku filozof, basista, entuzjasta awangardowego rocka. Poszukuje harmonii w dysonansie. Artysta eksperymentujący z dźwiękiem, formą i słowem, zgodnie z założeniem przekonującym, iż «wyodrębniając ciszę z hałasu tworzy się muzykę»” – czytamy na Bandcampie Antenny.

z czym mamy do czynienia? Z dwupłytowym (2 x CD) wydawnictwem, na którym znajdziemy ambient, echa industrialu oraz rockowej awangardy i zapewne wiele innych muzycznych gatunków. Jeśli ktoś chce się pobawić w ich nazywanie, nie widzę przeszkód.

szalenie ważna opinia 10fs Za dużo tych płyt. Nie czytałem przed włączeniem tego wydawnictwa, będącego efektem współpracy Antenny Non Grata i Zoharum, niczego na jego temat. Po wysłuchaniu chciałem błysnąć tekstem o „obuhowym klimacie”, zupełnie zapominając, że – po pierwsze – CHORE IA dawno temu wydawał OBUH i że – po drugie – kaseta z Neologizmową znajduje się w przepastnej kolekcji mojej żony. Ba, ja nawet pisałem już o tym projekcie Wanata – przy okazji płyty Reanimacja.

***

Nowy album (nie znalazłem informacji, kiedy został nagrany), Postscriptum, to „(…) muzyczna opowieść o przemijaniu, samotności oraz naiwności. Nie możemy zrozumieć siebie, ale możemy usłyszeć (na przykład wyrywając ciszę szumowi)”. Neologizmowa zawiera stare nagrania, dzięki czemu możemy się przekonać, co się zmieniło w twórczości CHOREgo IA. I czy na lepsze.

Postscriptum to znakomita rzecz. Czy Wanat porusza się w rejonach niemal czystego ambientu, czy robi sobie wycieczkę na tereny industrialu i rockowej awangardy w The Say Nothing / Oni umarli – efekt jest wyśmienity. Nie jestem co prawda pewny, czy potrzebny jest w tym utworze głos, ale skoro przyniósł skojarzenie z Za Siódmą Górą, to może jest. Kapitalny, 17-minutowy numer.

Zamykający Postscriptum I’m Raining, głównie dzięki wokalowi, brzmi trochę niedzisiejszo, więc płynnie – przynajmniej na bandcampach Antenny i Zoharum, na którym obie płyty zostały wrzucone razem – przechodzimy do staroci, czyli Neologizmowej. Czy ta broni się po niemal 30 latach (nagrano ją w 1994 r.)? Muzycznie – często tak. To materiał dość mocno różniący się od Postscriptum, chwilami wręcz mogący przywodzić na myśl coś, co nazwałbym freak folkiem. Ma słabsze momenty, lecz warto go poznać bądź przypomnieć sobie. Trochę razi amatorski wokal, mimo że Wanat ma przyjemny głos.

Podsumowując: Postscriptum – nie do przegapienia, Neologizmowa – raczej do archiwum (ale kasetę pewnie jeszcze kiedyś włączę).

Całość zamyka bonus – udany Post Scriptum TRIPTYCH.

Warto nadmienić, że rzecz została bardzo ładnie, kolorowo wydana, a za oprawę graficzną odpowiada sam Wanat.

I jeszcze jedna refleksja. Każdy odsłuch Postscriptum każe inaczej patrzeć na tę muzykę. Teraz, gdy leci otwierający płytę I’m waiting for nothing to happen (kapitalny tytuł), mam ochotę znów ponarzekać na wokal i myślę sobie, że jednak CHORE IA przez te trzydzieści lat chyba jednak zasadniczo się nie zmieniło. Choć jednak jest lepsze – mniej lub bardziej (jak kto woli) chore.

(o)(o)

KrijaKlang (Pawlacz Perski [PPT57]; 2023)

kto gra? Emil Pietrzyk (gitara/shakuhachi), Lila Waszkiewicz (skrzypce/głos), Paweł Szpura (perkusja).

z czym mamy do czynienia? „Krija to rytuał. Dźwiękowa praktyka medytacyjna. Skrzypce, perkusja, gitara, shakuhachi, a nawet głos – to brzmienia unoszone przez nurt, który powoli zaciera ich widzialne granice, aż stają się nierozerwalną częścią płynącego wywaru. Koryto poszerza się niepostrzeżenie. Pojawiają się fale i wiry. I to, co pod powierzchnią. Jeśli chcesz, możesz zanurzyć głowę i spróbować dojrzeć dno. Jest głęboko” (tekst z Bandcampu Pawlacza).

szalenie ważna opinia 10fs Niedawno po raz pierwszy w życiu zobaczyłem na żywo Lotto. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie gra perkusisty tria, Pawła Szpury. Sam się, oczywiście nie znam, ale dwóch znajomych, zajmujących się na co dzień muzyką, potwierdziło mój zachwyt („no, dobry jest”). Fakt, że współtworzy Kriję, był głównym powodem, by włączyć Klang.

Klang jest płytą – proszę wybaczyć banał – eklektyczną, na którą składają się:

  • czternastominutowy, „poszarpany” dust, który może skojarzyć się z genialną serią Williama Basinskiego, Disintegration Loops, oraz ze świetną tegoroczną płytą Nate’a Scheible’a, plum;
  • „indiańskie” šuo;
  • psychrockowy san;
  • horroambientowy void;
  • po części drone’owe, przywołujące chwilami na myśl wspaniałe nagrania Aleksandry Słyż, pelenai.

Każdy utwór z innej parafii, ale zdałem sobie sprawę z tego dopiero wtedy, gdy przysłuchiwałem się im z osobna. Krija jakimś cudem jest spójna, co świadczy niewątpliwie o ogromnych talentach i wrażliwości muzycznej Pietrzyka, Waszkiewicz i Szpury.

Żeby docenić te nagrania, wcześniej przelatujące przeze mnie i nie zostawiające wyraźnych śladów, musiałem usiąść spokojnie w dniu wolnym. Wtedy poczułem, jak piękna to muzyka. Choć też trochę niepokojąca, co najlepiej słychać w końcówce pelenai. Wiesz, masz co prawda wolne, ale zdajesz sobie sprawę, że w każdej chwili mogą zadzwonić.

Pawlacz Perski w zbliżającym się do końca roku uraczył nas tylko jedną kasetą. Ale za to jaką.

mila cloud – long way back from the familiar place we’ve never been to [2023]

bandcamp

facebook

Jakoś nie mam szczęścia do Mili Cloud czy też raczej Mila Cloud nie ma szczęścia do 10fs. Spodobał mi się poprzedni materiał artystki, Graylight, jednak nie na tyle, żeby zachciało mi się napisać recenzję na blog (od dłuższego czasu pisanie o muzyce raczej mnie męczy). No, ale wrzutkę na ten beznadziejny Facebook mogłem sklecić, prawda? Przecież wydana w październiku ubiegłego roku płyta to nie byle jaka rzecz.

Poza tym nie umiałem nawet artystki będącej bohaterką tego postu znaleźć na Bandcampie, uparcie wpisując w wyszukiwarkę „milla cloud”. Tu wina ewidentnie leży po stronie Milli Jovovich, fanem której byłem za młodu. Wtedy chyba nie było jeszcze wyszukiwarek.

A Long Way Back From The Familiar Place We’ve Never Been To: w oczy, obok efektownego tytułu albumu, rzucają się nie mniej efektowne tytuły utworów. Pewnie zaraz pojawi się raper o ksywie Some Warsaw Junkie. Jego występ na Off Festivalu da asumpt do sprawdzenia oferty gastro. Ale te tytuły są naprawdę dobre – jakby kawałków grupy Mogwai.

***

„This album is about Warsaw in the 90’s. It tells the story about blocks of flats, clouds, night buses, junkies, parks and backyards.

Some places have probably never been as we remember them now. We’ve never been there, so it’s time to come back”.

Ten tekst z Bandcampa działa na autora blogu, który tęskni za latami 90., choć za dobrze je pamięta, żeby – gdyby była taka możliwość – zamienić na nie to, co mamy teraz.

To zresztą świetny pomysł – umiejscowienie muzyki instrumentalnej w kontekście. Takie działanie sprawia, że dany album z miejsca robi się „jakiś”.

***

A muzyka Mili Cloud? To post-rock, gitarowy ambient, czasem nawet noise (na Bandcampie widzimy też inne, ładnie brzmiące, dla mnie nieco abstrakcyjne tagi: cloudgaze, doomgaze, dronegaze), które każą zadać pytanie: czemu akurat A Long Way… ma, a tysiące innych płyt nie mają tego czegoś, co przyciąga uwagę? Przecież albumów w podobnym klimacie wychodzi tyle, że nawet gdybyś zaczął słuchać tylko tego, co tagowane jest jako ambient/experimental i miał żywotność niczym para Jagger/Richards, nie dałbyś rady tego ogarnąć.

Zastanawiam się tylko, czy brak jakiegoś mocnego akcentu na koniec (po ostatnim tracku, Dzielna Street Recovery Center, mam wrażenie, jakby coś się nagle urwało) nie jest minusem tego albumu. No, ale gdyby Mila Cloud zakończyła swoją płytę dosadnym pierdolnięciem, może pisałbym, że zabrakło na koniec jakiegoś niedopowiedzenia.

Bardzo dobra płyta, o której pewnie powinienem napisać więcej. A może mniej.

lotto – axolotl / summer [gusstaff records / don’t sit on my vinyl!; 2023]

lotto

gusstaff records

don’t sit on my vinyl!

Czy Lotto to najlepszy zespół na świecie?

Ktoś może, całkiem sensownie, odpowiedzieć pytaniem na pytanie: A jak to sprawdzić? W pierwszej połowie lat 90. jakiś dziennikarz uznał za najlepszą kapelę na Ziemi (w kategorii indie) bodaj Young Marble Giants. Jeden z członków YMG odparł, że równie dobrze można kogoś uznać za najwyższego karła na świecie.

Odpowiadając samemu sobie na zadane wyżej pytanie, stwierdzam, iż słuchając Elite Feline, VV i Hours After, mam wrażenie, że faktycznie obcuję z najwspanialszym bandem na naszej planecie. Takim, który niczym nie ustępuje, dajmy na to, The Necks czy najlepszym nagraniom Orena Ambarchiego (na marginesie, za mastering Axolotla odpowiada zresztą Joe Talia, współpracujący z autorem Quixotism).

Wiem, że są tacy, którzy po jednym odsłuchu płyty – jednocześnie przewijając dziecko i oglądając serial na Netflixie – potrafią ex cathedra stwierdzić, że mieli właśnie do czynienia z rzeczą na miarę Exile on Main St. albo bezprzykładnym gniotem. Sam lubię posiedzieć nad muzyką długo, aż do przesady. Nawet jeśli potem efektem jest ledwie kilka, wiele nie wnoszących zdań. Czuję też, że gdybym dał się za bardzo wciągnąć analizie nowych płyt Lotto, skończyłbym pisać o nich w grudniu. Może więc ten nieskładny tekst to raczej hołd dla bohaterów tego postu, nie recenzja ich albumów.

Z notki na temat Axolotl dowiadujemy się, skąd wzięło się ponuractwo tej płyty: „(…) sesja przypadła na dość trudny moment dla zespołu, który był świeżo po wyczerpującej, pechowej trasie. To zmęczenie i rodzaj pewnej rezygnacji czy apokaliptyczny klimat słychać w nagranej muzyce”. Faktycznie, ta płyta jest niczym wieko zamykającej się trumny.

Czym jeszcze wyróżnia się Axolotl? Tym, że został nagrany głównie przy pomocy elektroniki; że nie ma gitary basowej i kontrabasu; gitara pojawia się raz; perkusja została przetworzona lub zastąpiona automatem; są też – nowość – wokale.

Słucham tego niezwykłego albumu i stwierdzam, że faktycznie jest ponury. Choć sam aksolotl robi inne wrażenie:

Inna sprawa, że miewa koszmarne zwyczaje.

To, co mi się w Axolotl nie do końca podoba, to… długość utworów. Lotto to mistrzowie długich form („mistrzowie długich form” to taki sam komunał jak osławiony „rockowy pazur” czy „psychodeliczny klimat”), a tu najdłuższy kawałek nie dobija do czterech minut. Swoją drogą, jest to zapowiadający album Dogs in the Distance, po którym można się było spodziewać, że gdy pojawi się całość, będzie można krzyknąć niczym komentator sportowy: „Oni znów to zrobili!”.

Po AxolotluSummer. Znów ponuro (obłędne „Melody”) i pasowałoby mi tu raczej Long Cold Winter, nie lato, ale: „Dwudniowa sesja przypadła na rekordowe upały tamtego roku, co oddawało duszną atmosferę muzyki”. Też pasuje.

Lotto nie gra po to, by się mizdrzyć do publiczności. „[W maju 2002, w warszawskim SPATiF-ie] Zamiast znów grać bardzo głośną i intensywną muzykę, czyli taką, jakiej spodziewała się publiczność, Lotto zagrało wyciszony koncert, ze stonowaną, stojącą, niepokojącą muzyką, momentami na granicy ciszy”. I taka jest Summer. Też taka, jakby grał tu inny zespół niż ten z Axolotl.

Minimalizm, uproszczone instrumentarium, głosy otoczenia (kroki w Heater przypominają o All Night Long, utworze ze wspaniałej płyty Holgera Czukaya Moving Pictures). Tym razem dłuższe formy (dziękuję) – od 5’11” do 7’”41 – każą myśleć może nie o otwartej przestrzeni, co o dużej, lecz raczej przytulnej hali.

***

Minie trochę czasu, nim dowiem się, czy Axolotl i Summer spodobają mi się tak bardzo, jak Elite Feline i Hours After bądź zajmująca w moim rankingu płyt Lotto trzecie miejsce – VV (która przez dość długi czas była dla mnie lekkim rozczarowaniem).

Jadąc pociągiem na Cherubs, włączyłem wpierw Axolotl. Słuchając kilku pierwszych utworów, umilałem sobie czas porównywaniem ich do nagrań innych artystów. Pomyślałem, że Lotto za każdym razem gra trochę lepiej od nich. Potem ta gra mi się znudziła albo po prostu słyszałem już tylko Mike’a Majkowskiego (nb. gra też z Ambarchim), Łukasza Rychlickiego i Pawła Szpurę. Ale wolę chyba Summer – tę z dłuższymi kawałkami, tym wybitnie ponurym (znowu) powiedzmy-że-jazzem. Zobaczymy, co będzie potem.

Jeszcze jedno. Nie wiedziałem w sumie, czy o tym pisać, ale jakoś nie daje mi to spokoju. Gdy wyświetlił mi się na Facebooku Łukasz Rychlicki, widząc, że na zdjęciu profilowym ma zdjęcie Enzo Scifo, jednego z moich ulubionych piłkarzy z dzieciństwa, wszedłem z ciekawości na profil muzyka Lotto (i Kristen).

No i przeczytałem jego opowieść o tym, z czym zetknął się w Neubrandenburgu (łatwo znaleźć), i odtąd, obawiam się, Axolotl być może zawsze będzie mi się kojarzył z nieprawdopodobną ludzką głupotą. „Pacyfiści jako pożyteczni idioci” – stary, niezwykle ciekawy i przykry temat.

Żeby jednak nie było zbyt ponuro, wróćmy do pytania zaczynającego tę pisaninę. Kiedyś pewien trener stwierdził: „Nie wiem, czy jestem najlepszy na świecie, ale nie ma lepszego ode mnie”. Kwestie nie do rozstrzygnięcia dobrze zbywać bon motem.

Niewielu jest artystów, którzy poprzez muzykę oddziałują na mnie tak silnie, jak robi to Lotto.

Axolotl i Summer (jak widać, wolę chyba tył okładki) ukazały się 22 września. Za CD odpowiada Gusstaff Records, a za LP – Don’t Sit On My Vinyl! (sublabel GR). Winyle nie są tłoczone – to płyty lathe-cut, wycinane przez właściciela Gusstaffa.

that’s how i fight – movement two [zoharum; 2023]

that’s how i fight

zoharum

autor grafiki (pięknej!) : Wojciech Stefaniec

Post-rock, echa ambientu i industrialu, bonus w postaci wokalu Paulusa von Kinsky’ego, dzięki czemu That’s How I Fight przez chwilę przypomina starych Swansów (ktoś może powiedzieć, że wokalista zespołu Kinsky swoim głosem burzy klimat płyty, ale ja uważam, że to dobrze; niech burzy) – tu jest tyle atrakcji i wszystko tak dobrze brzmi, że od razu powinienem się Movement Two zachwycić, napisać o niej, sprawdzić, czy nie powtarzam tych samych tekstów, co ostatnio, i wrzucić na blog. Ale – jakoś nie umiałem pokochać tej płyty.

Chciałem napisać, że jest to „ciekawy materiał” (bo dzieje się tu wiele, a nie mamy do czynienia z bezsensownym miszmaszem). Przyszło mi jednak do głowy, że w tekstach typu „to jedna z najciekawszych płyt tego tygodnia/miesiąca/kwartału” jest coś lekko udupiającego. Jakby recenzent dopowiadał w myślach: „OK, nareszcie mam to za sobą. Teraz mogę posłuchać czegoś, co naprawdę sprawia mi przyjemność”. Ciekawy to jest fakt, że gówno pingwinów emituje pokaźne ilości gazu rozweselającego, którym te bezlotki potrafią strzelać prawie na metr. Ale słowo „ciekawy” w kontekście muzyki to, zdaje się, taki sam komplement jak „ładny”.

No więc tak sobie tego That’s How I Fight słuchałem, z jednej strony w ogóle się nie nudząc (a z sześciu numerów najkrótszy trwa 8’03’’), a z drugiej – zastanawiając się, czemu nie zachwyca.

Po wave’ach włączyłem Movement Two z CD i ożywiłem się, gdy usłyszałem fragment, który zabrzmiał mi, jakby Talk Talk zaczęli grać industrial na swój niepowtarzalny sposób. No i znów, kolejne próby. Wszystko mi się podoba: to, co wyżej, ale dochodzi też przecież ambientowa gitara Sulika, przypominająca o jego Titanic Sea Moon (i w jednym przpadku o piosence TSM (OM) nie się martw), który to zespół potrafi wyczarować to i owo, zarówno na dwóch studyjnych płytach, jak i na koncertach.

Są też inne atrakcje: jak głos Kinsky’ego jakby nieproszony burzy klimat płyty (choć pasuje do konkretnego utworu), tak też zachowuje się wspaniale brzmiący bas Maćka Wasilewskiego, dość brutalnie wchodzący w 10 (Raróg) i 5.

Zresztą taka jest ta płyta: jakby That’s How I Fight chciało powiedzieć, że ładne wygrywa nie tyle z brzydkim, co z brutalnym. Przykład na to mamy w pierwszym utworze na płycie, 14 (kto wymyślał tytuły?), gdy przyjemny (zbyt przyjemny?) klawisz zostaje nagle spacyfikowany przez uderzenie perkusji na zasadzie „co za dużo, to niezdrowo”. Albo ta ambientowa gitara (znów zbyt miło?), nagle zduszona w 5 przez bas i bębny. Bywa też inaczej: gdy na koniec 16 wygrywa spokój.

Choć zespół porusza się po różnych stylistykach, wytrąca z równowagi, przeskakując płynnie z ładnego w brzydkie, to jednak płyta jest spójna; nie masz wrażenia, że to groch z kapustą, ugotowany podczas kilku sesji w różnych miejscach. Tak czy siak, wolę chyba każdy numer z osobna niż cały materiał. Najbardziej chyba polubiłem 9. Straszy tak, że mógłby polecieć w ósmy odcinku trzeciego sezonu Twin Peaks (czy ambient otwierający następujący po 9 16, nie każe pomyśleć o Laurze Palmer?).

Nie zakochałem się w Movement Two, ale widzę, że przesłuchałem ją – nie będąć masochistą – jedenaście razy.

Movement Two ukazała się nakładem Zoharum (CD). Zespół tworzą: Gosia Florczak (syntezator, sampler, akordeon), znana z Rigot Mortiss; Piotr Sulik (gitara, wokal, loopy), znany z Titanic Sea Moon, Ewy Braun i Guerniki y Luno; Jacek Sokołowski (perkusja), znany z Rigor Mortiss, Hazael i Lorien oraz Maciek Wasilewski (bas).

pluramon – pick up canyon [1996] / nicki prideaux

pluramon

mille plateaux

KIRA_marcus 005

Mille Plateaux dla wielu jest pewnie wydawnictwem kultowym. Rafał Księżyk w latach 90. odmieniałby tę nazwę przez wszystkie przypadki. Gdyby odmieniała się przez przypadki. Na tym blogu pojawia się po raz pierwszy.

Po raz pierwszy za sprawą Marcusa Schmicklera, człowieka wielu aliasów, i jego pierwszej, rewelacyjnej (najlepszy utwór to chyba Planet) płyty nagranej pod szyldem Pluramon. Na Pick Up Canyon trafiłem pewnie dlatego, że występuje tu gościnnie, w miniaturze Peak, Jaki Liebezeit z Can.

Ktoś może zapytać: „Co w tym wielkiego? Facet pojawia się na chwilę”. To ja powiem: „Gdyby Liebezeit przechodził 20 lat wcześniej sto metrów od studia, w którym nagrywałeś płytę, byłaby to dla ciebie nobilitacja” (Spokojnie, nie podniecaj się tak).

IDM, Post Rock, Minimal, Electro, Avantgarde, Experimental, Abstract, Instrumental – po tagach, które ktoś dopisał do Pick Up Canyon na Discogsie, widać, że Schmickler nie gra muzyki, którą da się łatwo zaklasyfikować, choć kiedyś, jeśli dobrze pamiętam, załatwiało się sprawę post-rockiem.

U nas ten materiał wyszedł na kasecie wydanej przez Sound Improvement, które poza Pluramonem mogło się pochwalić licencjami płyt The Sea and Cake, Mouse on Mars, Tortoise czy The For Carnation (fajnie, nie?). Jeżeli chodzi o polskie zespoły, label Tomasza Szwałka wydał Blimp oraz Low Key – w 2019 r., po latach przerwy od ostatniej wypuszczonej płyty. Im dłużej istniał Sound Improvement, tym mniej ciekawe – poza wyjątkami – rzeczy wydawał, ale o większym potencjale komercyjnym.

Dzieki Bôłt Records ukazała się płyta Mimeo, projektu, w który – obok np. Fennesza – zaangażowany był nasz bohater. Pewnie ma on więcej związków z naszym pięknym krajem.

Zdecydowanie godny polecenia jest również drugi album wydany dla Mille Plateaux, Render Bandits.

Trzecia płyta Pluramona, Bit Sand Riders, zawiera (podobnie jak epka Reservoir) remiksy m.in. Mogwai i Lee Ranaldo. Czwarta, Dreams Top Rock, to krok w stronę shoegaze’u i popu. Atrakcją jest gościnny udział (i to nie symboliczny) Julee Cruise, ale mnie się to o wiele mniej podoba niż muzyka z dwóch pierwszych płyt. Piąty i ostatni materiał, The Monstrous Suplus (znów z Cruise, ale też z drugą wokalistką, Julią Hummer; sam Schmickler również próbuje czarować swym głosem) można by otagować jako indie pop.

Bit Sand Riders i The Monstrous Suplus wydało Karaoke Kalk.

Jak widać, od pierwszej do ostatniej płyty Pluramon przeszedł długą drogę, i aż dziwne, że wszystkie nagrał pod jednym nickiem.

***

Nicki Prideaux – Australijczyk mieszkający w Paryżu. Świetne zdjęcia. Również wśród komdercyjnych fotek zdarzają się perełki. Czasem zresztą można by je wrzucić do kategorii Personal.

piotrek markowicz – up the river [opus elefantum; 2023]

bandcamp

facebook

Widziałem na fejsie Opus Elefantum, że nowa płyta Piotrka Markowicza spotkała się z dość sporym odzewem recenzentów, więc – pół żartem, pół serio – poczułem się zwolniony z obowiązku pisania o niej. Jednak fakt, że Up the River to rzecz wyśmienita oraz pewne skojarzenia z nią związane, kazały mi wrzucić parę zdań na blog.

W notce prasowej czytamy: „Up the River to przede wszystkim ukłon w stronę lat 50. XX wieku. Pomysłem na płytę jest dźwiękowy zapis z podróży w górę rzeki; strzępy muzyki mieszają się z odgłosami puszczy, ptaków i drzew, ze śpiewami ludzi. Materiał przesiąknięty jest szumem z taśmy, analogowymi zniekształceniami i winylowymi trzaskami”. Pojawiają się w notce również William Burroughs i – co mnie cieszy – Joseph Conrad.

Płyta Markowicza (rewelacyjna okładka, swoją drogą) zaczyna się co prawda tak, że przywołuje na myśl Bajki z mchu i paproci (to komplement – kreskówki ze Żwirkiem i Muchomorkiem to arcydzieła psychodelii). Po chwili jednak zacząłem ją odbierać jako ścieżkę dźwiękową do tego okresu życia, jakim jest końcówka młodości; do momentu, gdy już za chwilę nie dasz rady pójść z kumplem na piwo czy nad rzekę, bo pojawia się praca, rachunki do zapłacenia itp.

Tak więc w notce Burroughs i Conrad, u mnie –  zapomniany (poza Krzeszowicami) Stanisław Czycz i jego opowiadania oraz Andrzej Barański i adaptacja tych opowiadań – mój ulubiony polski film Nad rzeką której nie ma (brak przecinka celowy – Barański w ten sposób nawiązuje do nieoczywistego podejścia Czycza do interpunkcji).

To właśnie ten film – z Markiem Bukowskim, Mirosławem Baką (filmowy „Wódz” już biegał do roboty), Tomaszem Hudziecem, Andrzejem Mastalerzem i Joanną Trzepiecińską – idealnie pokazywał ten stan, który tak dobrze udało się też oddać zespołowi Komety w piosence Spotkajmy się pod koniec sierpnia (będącego ostatnim sierpniem młodości).

Muzyka z Up the River otagowana została jako ambient/experimental, co daje jakiś jej obraz (choć jest tu i trochę jazzu, i nawet dubu, są fragmenty jak ze starych filmów; jest eklektycznie, lecz spójnie), ale najlepiej – wiadomo – sprawdzić samemu, żeby się przekonać, iż trudno ją sensownie określić.

Jest też muzyka Markowicza trochę jak słuchowisko bez opowiedzianej (czy też raczej wypowiedzianej) historii, z pięknie wkomponowanymi odgłosami przyrody. Up the River może – choć brak na niej słów – zmusić do zastanowienia się nad tym, czy nie warto czasem choćby na chwilę się zatrzymać, zamiast gonić Bóg wie za czym.

Na koniec czepialstwo: wolałbym, żeby ta płyta miała polski tytuł i żeby tytuły utworów też były polskie, zwłaszcza że mamy do czynienia z Piotrkiem Markowiczem, nie typem o dobrze brzmiącej z angielska ksywie. Ale to szczegół.

Znika Czycz, znika Barański. Zostaje sam Markowicz i jego niezwykła płyta.

***

A to wcześniejszy materiał, wydany w 2017 r. przez Trzy Szóstki:

I jeszcze rzecz sprzed dwoch lat, z Opus Elefantum:

nac/hut report – absent [crunchy human children records; 2023]

nac/hut report

crunchy human chidren records

Zdjęcie z koncertu w krakowskim Klubie Re (grudzień 2022), wzięte z Facebooka Gabriela Kutza

Głos ½ Nac/Hut Report, czyli Jadwigi Taby, bardzo mi się kojarzył z czyimś śpiewaniem. Niezwykle męczące są chwile, gdy wiesz, że jesteś o krok od zatrybienia, o co chodzi, ale nie masz pojęcia, czy uda się do tego dojść za pięć sekund, czy może nigdy.

W każdym razie – sukces:

Mam nadzieję, że skojarzenie nie wpłynie negatywnie na wieloletnią znajomość 10fs z Nac/Hut Report. Na marginesie, Uwaga! Jedzie tramwaj to świetna rzecz.

***

Kiedyś postrzegałem muzykę Nac/Hut Report jako będącą na granicy słuchalności. Dzisiaj postrzegam ją niemal jako łagodną. Zawsze lekko mnie żenują wtręty o charakterze osobistym, ale – tak: dźwięki płynące z Absentu pozwalały zapomnieć o wyjątkowo chujowym lutym, miały charakter niemal terapeutyczny.

I niekoniecznie chodzi o to, że duet wydawany przez Crunchy Human Children Records (którym zawiaduje Jakub Tyro Niezgoda) wydaje się łagodnieć, iść od połamanego noise’u w kierunku niemal ambientowym, bowiem stare płyty również odbieram dziś, mimo ich „dziwności”, jako przyjemne dla ucha.

I chętnie do nich wróciłem, dostrzegając w nich coś, czego nie słyszałem wcześniej. Fascynująca jest dla mnie chociażby odkryta na nowo Schism No Symmetry (2015), która momentami brzmi, jakby połączyli swe siły William Basinski z Disintegration Loops II z Sutcliffe Jügend.

***

„Tym razem poszliśmy w trochę innym kierunku, porzucając kompletnie gitarę i koncentrując się wyłącznie na elektronice i samplach, więc rezultat jest też mniej noise’owy. Sample, których użyliśmy, pochodzą głównie z audycji radiowych i sygnałów krótkofalowych” – informuje JT.

(Można by się w sumie zastanawiać się, czy pasuje w powyższej wypowiedzi słowo „więc”, bowiem mnie akurat „mniej gitar” nie implikuje tego, że coś może być „mniej noise’owe”).

Tak czy siak, wciąż daleko Nac/Hut Report daleko do krainy łagodności (vide chociażby 702 KHz, Radio Stockholm).

***

„Cała muzyka została wyodrębniona z krótkofalowych radiowych sygnałów interwałowych różnych międzynarodowych nadawców (sygnały interwałowe były krótkimi frazami muzycznymi używanymi podczas przerw w transmisjach radiowych)” – czytamy na Bandcampie (tłum. Tłumacz Google).

Brzmi to fascynująco, ale może rodzić pytanie, czy nie będziemy mieć do czynienia z experimentalem prowokującym do modlitwy o to, żeby się już skończył. Odpowiedź znajduje się niżej.

***

„Z eskapizmu uczynić religię” (Michał Kaczyński).

***

„– Czemu nie ma nas tam?

Bo jesteśmy tutaj” (dialog z Radio Days Woody’ego Allena).

***

„Zgadzam się z Troutem co do realistycznych powieści z ich nagromadzeniem drobiazgowych szczegółów. W jego powieści pod tytułem Pangalaktyczny Bank Informacji bohater znajduje się w statku kosmicznym długości dwustu mil, o średnicy sześćdziesięciu dwóch mil. Wypożycza sobie realistyczną powieść z biblioteki dzielnicowej i po przeczytaniu około sześćdziesięciu stron odnosi ją z powrotem.

Bibliotekarka pyta, dlaczego książka mu się nie podobała, na co on odpowiada:

– Czytałem już o ludziach.

I tak dalej”. (Śniadanie mistrzów Kurta Vonneguta, tłum. Lech Jęczmyk)

Trzy wtręty pozornie bez związku.

***

Od dawna nie recenzuję płyt, które mi się nie podobają (bo i po co tracić na nie czas?). Następnym krokiem chyba powinno być pisanie tylko o takich, które – jak Absent – mogłyby się nie kończyć (to odpowiedź). Nawet jeśli tym zakończeniem jest coś tak absolutnie nieziemskiego jak So Long Radio Warszawa.

Można powiedzieć, że Nac/Hut Report gra na każdym albumie mniej więcej to samo, swój dream noise. Z naciskiem na „mniej więcej”. Jeżeli za jakiś czas podtrzymam opinię, że Absent to najlepsza płyta duetu, wyjdzie na to, że Taba i Niezgoda nagrali ją metodą prób i błędów, jakimi były poprzednie płyty. Co, podejrzewam, w niczym nie będzie przeszkadzało w ich słuchaniu.

A może po prostu za rok czy dwa Nac/Hut Report wyda coś, co przebije Absent.

|fontanna| – voicollages [opus series; 2022]

bandcamp

facebook

opus series

requiem records

Słuchając Crépuscule I & II Tujiko Noriko w tych momentach, gdy pojawia się wokal, przypomniałem sobie, że dostałem do recenzji płytę Voicollages, sygnowaną pseudonimem |fontAnna|.

Kryje się za nim Anna Niestatek, która „Nie korzysta ze słów, pragnąc porozumieć się ze słuchaczem na poziomie doznań zmysłowych. (…) Gra głosem w różnych technikach. Dokonuje doświadczeń z artykulacją, dynamiką, rytmem, kształtem dźwięku, niekiedy transponując na swój głos dźwięki otaczającego świata”. Niestatek to „Artystka dźwiękowa, wokalistka, dyrygentka, perkusjonistka, eksperymentatorka, współautorka instalacji dźwiękowych, poszukiwaczka indywidualnych, awangardowych form ekspresji wokalnej”.

Bohaterka tego postu udziela również korepetycji ze śpiewu. Na poniższym filmie ciekawie opowiada m.in. o tym, dlaczego wstydzimy się śpiewać, pokazuje również ćwiczenia, dzięki którym łatwiej wydobyć z siebie głos.  Polecam. Może nie będziesz musiał się napić, żeby pośpiewać na koncercie.

Umysł człowieka wędruje różnymi ścieżkami, jednocześnie kręcąc się wokół tego samego. Pomyślałem, że „Niestatek” to świetne nazwisko i od razu przyszły mi na myśl komiksy Tadeusza Baranowskiego, z takimi postaciami jak lopa (przeciwieństwo antylopy). Byłem też pewny, że autorka Voicollages po raz pierwszy zagości na moim blogu. Jak się okazało, pisałem o niej trzy lata temu przy okazji notki płycie Peron VI duetu Salimara, który Anna współtworzy z Marcinem Karnowskim (m.in. Variété). W tamtej recenzji pojawił się znikąd Eskimos (którego dziś powinniśmy nazywać Inuitą). Może związek pomiędzy twórczością bydgoskiej wokalistki a wybitnym autorem komiksów i malarzem to rzecz naciągana, ale osobiście jestem zadowolony z tego skojarzenia.

Voicollages zawiera muzykę pozbawioną instrumentów – takie może czy nawet musi być pierwsze wrażenie. Kolejne – że zawiera jeden instrument: głos (wspaniały zresztą). Następne: że jest tu kilka instrumentów, kilka głosów. Pojawia się podejrzenie, że Niestatek robi nas w konia, że to nie jest jej solowa płyta, bowiem do nagrania Voicollages zaprosiła kilka równie zdolnych koleżanek. Tyle się tu dzieje, tak różne postacie przybiera |fontAnna|.

„Solowy album Voicollages zawiera utwory charakteryzujące się wykorzystaniem głębokich, wodnych pogłosów różnego rodzaju, symbolizujących oniryczny, tajemniczy i ulotny świat akwatyczny. Tafla wody symbolizuje obraz podświadomości, na pierwszy rzut oka – nieruchoma i spokojna, w swych odmętach kryjąca jednak ogrom niedostępnych dla nas treści nierozłącznie oddanych w nasze posiadanie (…)” – tak została opisana ta płyta przez wydawcę bądź samą artystkę. Szczerze mówiąc, kompletnie w ten sposób Voicollages nie odebrałem, natomiast gdy czytam o „pogłosach”, myślę o tym, że jest kilka takich momentów na tym albumie, iż mam wrażenie, jakby zmiksował go śp. Robert Brylewski (zwłaszcza Voicollage #6), uznając, że można zrobić duby z płyty składającej się z samych wokali.

To, co mnie najbardziej urzeka, to zahaczanie przez Niestatek o różne gatunki muzyczne. Oczywiście, łatwo otagować Voicollages jako etno, ethereal czy avant-garde. Ja tu słyszę jednak nawet pop – w przywodzącym na myśl Dolores O’Riordan Voicollage #3, („pop” też może brzmieć dumnie – przypomnijcie sobie choćby Moloko) czy o R&B (skupiając się na głównym wokalu w ostatnim utworze, z miejsca mam ochotę włączyć A Little Deeper Ms. Dynamite). Jest też noise w Voicollage #8.

Noise, pop, etno… Bez obaw: to spójna płyta. Niestatek ma wszystko pod kontrolą.

Takie albumy, jak Voicollages, często określa się jednocześnie nobilitującym i zbywającym mianem „awangardy”. To, co zrobiła |fontAnna| to awangarda (cokolwiek to dziś znaczy), ale nie tylko do podziwiania („jaka ulga, że już się skończyło – daję cztery gwiazdki na pięć”), ale też do słuchania dla przyjemności.

Najważniejsze jest jednak to, że Anna Niestatek potrafi uderzać w struny, dzięki którym człowiek ma zamiar zacząć pisać o duchowości itp. Co sobie, oczywiście, daruję, kończąc stwierdzeniem, że Voicollages to wyjątkowo piękna płyta.

boro/sull. – the flat parts of the day [2022]

bandcamp

!!!ZESPÓŁ SZUKA WYDAWCY NOŚNIKA FIZYCZNEGO!!!

A miało być Borowski / Sulik. Poważnie niczym w jazzie.

Bartosz „Boro” Borowski (min. rewelacyjne Lonker See [obecnie w zawieszeniu] i Why Bother?) oraz Piotr Sulik (kiedyś m.in. prawdziwa niczym ból zęba Guernica Y Luno i „najlepszy zespół w Europie” – Ewa Braun, dziś chociażby niezwykła formacja Titanic Sea Moon) – możemy więc mówić o „supergrupie” (albo raczej „superduecie”). Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że supergrupy często bywają atrakcją na miarę mysłowickiego dworca PKP albo zejścia po ziemniaki do piwnicy. Jak jest tym razem?

Spotkałem się z opinią (konkurs z nagrodą: zgadnij, czyja to opinia, a podaruję ci kota, który wysikał się na mój winyl Ritual de lo habitual Jane’s Addiction), że „w chuj takich płyt, a to jedna z tysięcy”. No i że za jakiś czas nie będzie się o niej pamiętać. Z drugą opinią mogę się zgodzić. W końcu kto dziś pamięta chociażby o wspólnej płycie Omara Rodrígueza-Lópeza i Johna Frusciante, absolutnie wspaniałej rzeczy w poniekąd podobnym klimacie, co nagrania Borowskiego i Sulika. Muzyki tyle wokół, że można oszaleć.

Jeśli to coś warte, z pierwszą opinią się nie zgodzę. „W chuj takich płyt” słyszałem i w „tej jednej z tysięcy” dostrzegam coś, czego większość nie ma (bo po prostu nie ma; a może, lecz nie poświęciłem należytej uwagi, bo akurat miałem ochotę na Immolation albo Red Hot Chili Peppers, nie na ambienty – nieważne). Coś, co przykuwa uwagę i uruchamia wyobraźnię.

Niestety artyści nie przysłali w celach promocyjnych żadnego współnego zdjęcia, więc wrzucam kibiców Senegalu z trwających MŚ. „Lwy Terangi” niestety poległy w starciu z „Lwami Albionu”

The Flat Parts of the Day… Podoba mi się klimat całości – jakby z postapokaliptycznego (space) westernu. Już psychodeliczny, „pustynny” „otwieracz”, 1:00 a.m. (mocno z czymś się kojarzący, lecz nie wiem z czym) wprowadza w ów klimat – klimat soundtracku do nieistniejącego filmu.

Te psychodeliczno-postrockowe (też ambientowe i bodaj raz prawie noise’owe) dźwięki zostały wygenerowane przez Borowskiego i Sulika przy użyciu czterech wzmacniaczy, dwóch gitar, loopów, efektów gitarowych wszelkiej maści, slide’u i być może nawet śrubokrętu. Ten nie w stu procentach potwierdzony śrubokręt brzmi groźnie, ale całość jest zaskakująco przystępna. To płyta, dzięki której raczej odpłyniesz (czy może, nawiązując do nienakręconego westernu, zgubisz się w kosmosie albo zjesz kaktus na prerii), niż sięgniesz po środek przeciwbólowy.

Jeśli coś mi tu nie pasuje, to czasem (rzadko, bo rzadko, lecz się pojawia) nieco banalna, kojarząca się z post-rockiem à la Mono, gitara (na marginesie, na żywo Japończycy miażdżą). No i „zamykacz”, 7:00 a.m., mógłby być ciekawszy, jednak to, że nagle się urywa, daje ciekawy efekt końcowy.

Wychodzi na to, że jest szansa, iż przynajmniej jedna osoba o The Flat Parts of the Day będzie nawet po dwóch latach pamiętać.

Acha. I tak sobie myślę, że skoro czasem dźwięki z tej płyty z czymś mi się mocno kojarzą, ale nie wiem z czym, to pewnie chodzi najzwyczajniej w świecie o to, co wcześniej, na innych płytach, zagrali Bartosz Borowski i Piotr Sulik.

I jeszcze jedno, mało istotne. Czasem wydaje mi się, że wymyślanie tytułów utworów instrumentalnych jest pozbawione sensu, ale potem przypominam sobie, że przecież mamy takie kawałki bez wokali jak Chłopek z Lego napił się prądu czy I Love You, I’m Going to Blow Up Your School, i stwierdzam, że sens jednak jest. Duet Boro/Sull. poszedł na łatwiznę, ale łatwiznę pomysłową (oksymoron?) – że tak to ujmę.

oren ambarchi – quixotism [2014] / herbert list

linki w komentarzach / links in comments

oren ambarchi

black truffle

Od dawna chciałem wrzucić coś Orena Ambarchiego. Problem w tym, że ten australijski multiinstrumentalista ma dość pokaźną dyskografię, więc trudno się zdecydować. Padło na Quixotism (czyli donkiszoterię), choć pewnie mogło też na coś innego, ale ile można się próbować zdecydować.

To cudo powstało dzięki nielichej liczbie muzyków, bowiem do ósemki, wśród której znajduje się chociażby Jim O’Rourke (syntezatory), trzeba doliczyć Sinfóníuhljómsveit Íslands, czyli islandzką orkiestrę pod batutą izraelskiego dyrygenta, Ilna Volkova. Ambarchi gra na Quixotism na gitarze i instrumentach perkusyjnych. Muzykę nagrywano w czterech krajach, w latach 2012-2014. Polecam zresztą tekst z Bandcampa na temat tej płyty.

Mam wrażenie, że Ambarchi – mimo że jest artystą wybitnym, nagrywającym z wielkimi postaciami awangardy (Keiji Haino, Stephen O’Malley, Richard Pinhas, Alvin Lucier…) – nie jest tak znany i ceniony, jak powinien być (w sumie – jak to zmierzyć?). Pewnie gdyby był z Londynu, nie z Sydney, wyglądałoby to inaczej. A może mnie się tylko tak wydaje.

Pierwszym instrument Australijczyka, który nagrywa też ze swoją partnerką – crys cole (pojawia się zresztą na Quixotism), to perkusja, więc być może dobrym podsumowaniem jego działań jest stwierdzenie Philipa Sherburne’a w pitchforkowej recenzji tegorocznej płyty Shebang: „Jako kompozytor Oren Ambarchi myśli jak perkusista”.

Quixotism to doskonała płyta. Przy pobieżnym odsłuchu nie dzieje się nic, przy uważnym – wszystko.

Może to ten przypadek, gdy muzyki lepiej słuchać z kompaktu, nie z winylu, bowiem wtedy leci ona bez przerwy, a Quixotism można traktować – mimo podzielenia na pięć części – jako jeden utwór.

W tym roku Ambarchi wydał jeszcze Shebang, ਚੈਨਲKAANALचैनलRÁÐעָרוּץ (z Charlemagne Palestine i Erikiem Thielemansem), «Caught in the dilemma of being made to choose» This makes the modesty which should never been closed off itself continue to ask itself: «Ready or not?» (z – nie mogło być inaczej, biorąc pod uwagę dość długi tytuł – Keiji Haino oraz Jimem O’Rourkiem) i Ghosted (podpisali się też Johan Berthling i Andreas Werliin).

No i weź to wszystko ogarnij.

Tymczasem. Idę posłuchać jakiegoś rocka.

PS Właśnie widzę, że Ambarchi jednak pojawił się na moim blogu. W 2017 r. wrzuciłem tu Tikkun, który nasz bohater nagrał wspólnie z Richardem Pinhasem. Rzecz też z 2014 r.

***

Herbert List