Zespół Bellini przed Teatro Massimo Bellini w Katanii (fot. Maria Vittoria Trovato)
Głos Giovanny Caccioli sprawia, że Bellini może być trudno w pierwszej chwili odróżnić od innego włoskiego zespołu, mianowicie od Uzedy, w którym ta pani również śpiewa (a Agostino Tilotta, mąż donny Caccioli, w obu grupach gra na gitarze). Swoją drogą, zastanawiam się, czy The Precious Prize of Gravity nie byłaby lepsza, gdyby ten specyficzny wokal pojawiał się rzadziej. No, ale ok: artysta ma męczyć odbiorcę.
Dawno temu, gdy muzykę poznawało się z zapartym tchem, ta nazwa, Uzeda, wydawała mi się nieco dziwna, działała na wyobraźnię. Plus fakt, że Steve Albini ponoć poleciał do Włoch, by nagrać drugi album, Waters, za darmo.
Wtedy w sumie połowa nazw wydawała się osobliwa, najbardziej chyba Calexico. Nim po raz pierwszy włączyłem ich muzykę (kiedyś od poznania nazwy kapeli do usłyszenia jej twórczości mogło minąć trochę czasu), spodziewałem się Bóg wie, jakich niesamowitości. Nie wiem, czy kiedykolwiek dźwięki tak bardzo nie pasowały mi do nazwy wykonawcy (nie wiedziałem, czym jest to całe Calexico – kojarzyło mi się z czymś, nie wiem, industrialnym, nie z tym, czym w rzeczywistości jest). Na szczęście zacząłem bodaj od Hot Rail, więc się nie rozczarowałem.
Bellini też nagrywał Albini, co od razu, od otwierającego The Precious Prize of GravityWake Up Under a Truck, słychać. Mnie ta, niczym z At Action Park, gitara niespecjalnie przeszkadza. Uzeda jest bardziej rockowa (choć zależy co, bo np. 4, które tu wrzucałem, brzmi dużo ciężej niż np. debiut), w Bellini więcej noise rocka. Ważne, że oba zespoły świetne. Uzeda włoska, Bellini włosko-amerykańskie (na pierwszej płycie bębnił Damon Che z Don Caballero, potem już Alexis Fleisig z Girls Against Boys).
Na marginesie, co do Stevena Franka Albiniego, ciekawa jest ta część Wszyscy kochają nasze miasto Marka Yarma, w której słynny inżynier dźwięku opowiada, że przez współpracę z Nirvaną niemal nie splajtował. Dobrze znać, mimo gównianej korekty w polskim wydaniu.
Upiększanie piękna to zazwyczaj nie jest dobry pomysł. Musiałby się za to wziąć fotograf naprawdę wybitny, z poczuciem humoru. Guy Bourdin co prawda nie żyje, ale ma utalentowanych naśladowców, kilku zresztą pojawiło się na 10fs. Zauważyłem, że często aktorki, generalnie gwiazdy, są tak „ulepszane” (vide jakaś koszmarna sesja Kate Winslet) – i przez profesjonalistów, i przez fotografów amatorów – że czasem trudno je poznać. No, ale ludzie pieją z zachwytu. Dograjmy może solówki Yngwiego Malmsteena do Revolver albo The Velvet Underground & Nico.
Nagminnie poprawiana przez czarodziei Photoshopa Monica Bellucci jest trochę jak wielkie płyty nagrywane po latach przez gorszy zespół. Signe Vilstrup czasem też popełnia to faux pas (rozumiem, że takie są wymogi fotografii „okładkowej”), ale – nie licząc nie zamieszczonych tu przypadków – bez wiochy.
Kończymy podsumowanie roku 2022. Tym razem starocie: boxy, niewydane wcześniej płyty itp. Gros wydawanych staroci to zwykłe żerowanie na martwych artystach, czasem zresztą pirackie (sam niemal kupiłem jakiś koncert Lou Reeda wydany na winylu, uprzejmie opisany jako unofficial release).
Skupiłem się wyłącznie na legalnych, wyjątkowych pozycjach, które nie są wznowieniami jeden do jednego starych płyt.
Nie ma w zestawieniu (w sumie zależy, jak na to spojrzeć) 1970s The Fall. Bagatela, 12 płyt. Jest 7 stycznia, a ja jestem na dziewiątej piosence z trzeciego krążka. To akurat ósma:
Czego sobie życzyć na 2023? Żeby Putin zdechł, to na pewno. No i nowej płyty Shellaca.
Na Bandcampie nie posłuchasz ani jednej kawałka z boxu. Jest za to pół wrześniowego singla
Al Cisneros – jak mówią w co drugim amerykańskim filmie: „I’m a big fan”. Pamiętam, jak jechaliśmy na koncert Sleep i auto się zepsuło, więc nie dojechaliśmy. Ponoć koncert był „średni”. Akurat. Jeszcze bardziej niż Sleep lubię Om. Om akurat zobaczyłem, choć tylko na Off Festivalu.
Na Sinai 2012-2022 Dub Box mamy utwory z singli i epki plus trzy niepublikowane kawałki. Jak zauważył czujny użytkownik Discogsu, paru rzeczy brakuje. To, co jest, to duby pozbawione reaggowej miękkości, łatwiej tu – mimo reaggowych rytmów – dostrzec szorstkość industrialu (no, może trochę przesadzam). Tak to słyszę.
Piękny „kondon” z CMPTR STDNTS świeci się na mojej półce.
Płyta noiserockowców z Joliet, która wyszła w 1996 r. nakładem Skin Graft i Gasoline Boost, zremasterowana i poszerzona o kawałki ze splitu z OXES oraz o dema i outtake’i. Niemal zawsze mam mieszane uczucia co do tych wszystkich dem, dodatków etc., ale tu nie ma biedy. Warto znać ten płynący z trzewi, klasyczny noise rock.
Ciekawostka: piosenka Old Work Song (to zresztą jeden z najlepszych kawałków Big’n) kiedyś nosiła tytuł Old Negro Work Song. Nawet – jak by to ujął Marek Niedźwiecki – „ostrzaki” się cenzurują.
The Offical Box Set w wersji super deluxe zawiera 12 winyli i dwie książki. Przeszedł mi przez głowę ten pomysł szalony, w trybie przyspieszonym, żeby kupić to imponujące wydawnictwo, lecz usłyszałem też głos: Hej, człowieku! Uspokój się, i nie kupiłem. Mam wszystkie płyty Blondie (te sprzed reaktywacji), więc wziąłem na luz. No i autobiografia Debbie Harry w pewnym stopniu mogła mieć wpływ na podjętą decyzję.
No, ale taki box, podejrzewam, musi być powodem do dumy. I dla zespołu, i dla fana.
Pod tym niezgrabnym tytułem kryje się płyta z ośmioma piosenkami nagranymi nielegalnie w 1986 r. w studiu w Wawrzyszewie. Była to ostatnia sesja ze Skandalem, który później pojawił się już tylko gościnnie na Kolaboracji. Dwa utwory, Śmierdząca rzeczywistość i Zatańcz, poznaliśmy wcześniej dzięki składance Jak powstrzymałem III wojnę światową (1993).
Świetnie się tego słucha, sto razy lepiej od drętwej płyty Kłamstwo to nowa prawda (2021). Mam tylko wrażenie, że Skandal jest na tym materiale lekko przygaszony, trochę brakuje energii jego śpiewaniu. Tak czy siak, 1986 to być może najmilsza muzyczna niespodzianka ubiegłego roku.
Jeżeli chodzi o Darka Hajna, odsyłam do książki Zagrani na śmierć Tomka Lady, choć mam pewne obiekcje, gdyż ta wyszła nakładem wydawnictwa, którego największą gwiazdą jest ten zjeb Stasiuk.
Znów niezgrabny tytuł. Choć widzimy tu takie tytuły, jak Waiting for the Man czy Heroin, daleko tym piosenkom do antyhipisowskiego rocka The Velvet Underground. Lou Reed jest tu de facto pieśniarzem folkowym. I nawet jeśli Music & Words to z artystycznego punktu widzenia (o Jezu) nic wielkiego, to jednak ma to swój urok, gdy Lewis Allan Reed na folkową nutę śpiewa o wspaniałości heroiny. Trudno uwierzyć, że chwilę po tych nagraniach demo wyszło coś takiego, jak The Velvet Underground & Nico.
Jedynym awangardowym na – jak się to kiedyś pisało – longu utworem jest Wrap Your Troubles in Dreams, zaśpiewany przez Johna Cale’a. Walijczyk – przedstawiciel awangardy, Reed – przedstawiciel tradycji. To duże uproszczenie, ale coś chyba w tym jest. To coś nie mogło trwać długo. Najważniejsze, że się pojawiło, i zaowocowało powstaniem The Velvet Underground.
Wspaniałe nagrania z sesji u najważniejszego propagatora muzyki alternatywnej, Johna Peela. Sesje z lat 1994, 1996 i 1997. Złote czasy post-rocka, bodaj najbardziej kreatywnego stylu muzycznego lat 90. Czytając „Brum”, trafiłem na wzmiankę o Movietone, podejrzewam, że autorstwa Rafała Księżyka. Co ciekawe, coś, co kiedyś było wrzucane do szufladki z napisem POST-ROCK, dziś bywa niepewnie tagowane na różne inne sposoby. Być może bierze się to stąd, że gatunek muzyczny kojarzony kiedyś z Tortoise, którego prekursorem jest Talk Talk z ostatnich płyt, stał się kolejną skamieliną.
Talk Talk w muzyce Movietone nietrudno zresztą usłyszeć. Już pierwszy utwór z Peel Sessions, Mono Valley, uruchamia takowe skojarzenie (jak i z którąś z wersji Fausta). Piękna płyta.
(o)
NEIL YOUNG WITH CRAZY HORSE – TOAST [REPRISE RECORDS]
„Zagubiony” album Neila Younga (nagrany w latach 2000-2001), zawierający przynajmniej trzy utwory, które pojawiły się potem na Are You Passionate? Gdybym miał wymienić pięć ulubionych płyt Kanadyjczyka (sam Young mówi o sobie Canerican), Are You Passionate? znalazłaby się w takim zestawieniu, obok Ragged Glory, Broken Arrow, Zumy i Living with War. Are You Passionate? i Broken Arrow uznawane są jedne z mniej udanych dzieł Mistrza, co zawsze mnie dziwiło.
Are You Passionate? ukazała się w 2002 r. Pamiętam, że Filip Łobodziński (w „Newsweeku”?) podkreślał fakt, że 57-letni artysta zadaje takie pytanie. Wtedy mężczyzna w tym wieku uchodził za starego.
Oto Neil Young 20 lat później:
I jeszcze Neil Young i przyjaciele w hołdzie Lou Reedowi:
Say a word for Jimmy Brown He ain’t got nothing at all Not the shirt right off his back He ain’t got nothing at all And say a word for Ginger Brown Walks with his head down to the ground Took the shoes right off his feet Threw the poor boy right out in the street And this is what he said
Oh, sweet nothin’ She ain’t got nothin’ at all Oh, sweet nothin’ She ain’t got nothin’ at all
Say a word for Pearly May She can’t tell the night from the day They threw her out in the street But just like a cat, she landed on her feet And say a word for Joana Love She ain’t got nothing at all ‚Cause everyday she falls in love And every night she falls And when she does, she says
Oh, sweet nothin’ You know she he ain’t got nothing at all
Zbyt szybko to wszystko zleciało.
(o)
PS Zapomniałem o pewnym nie najgorszym, trzypłytowym wydawnictwie. Ale przynajmniej wiem (patrz: komentarz), że co najmniej trzy osoby rzuciły okiem na moje podsumowania.
Rok się kończy, więc pora na zestaw ulubionych płyt. „Ulubionych”, nie „najlepszych”. Zdarza się, że wysoko oceniam jakiś materiał w recenzji, ale żebym go bardzo lubił – trudno stwierdzić.
Kolejność nie ma większego znaczenia. Może poza miejscem pierwszym, bo drugi album Titanic Sea Moon jest mi najbliższy – jeśli można tak powiedzieć – duchowo.
Żadnego krytykowania w tym podsumowaniu. Jezus patrzący z obrazu kupionego w Domach Tkaczy w Chełmsku Śląskim mówi, że nie warto.
A cały ten post wygląda paskudnie i nieczytelnie. Pora pomyśleć o jakichś zmianach graficznych.
Mój ulubiony zespół stąd, więc się trochę poegzaltowałem w recenzji, ale wszystko podtrzymuję. Również to, że pierwsze 3-4 utwory mogły wyjść jako epka – żeby płyta była krótsza i bardziej spójna. Aha, Darek Dudziński wspaniałym perkusistą jest.
Prawdziwą ucztą dla tak wrażliwych osób jak ja są koncerty Titanica. Niestety, z powodu choroby żona i ja nie mogliśmy pojechać do Czech na te czary-mary.
Gdyby nie Marcin Olejniczak z Antenny Non Grata, może w życiu bym nie trafił na Coagulant (-a?), projekt Fabia Kubica. Bardzo cenię to wydawnictwo, regularnie dostarczające nam eksperymentalnych dźwięków na cedekach. Działające, podejrzewam, na granicy zwątpienia.
Ekipa zaprzyjaźniona z Black Country, New Road. Muzycznie jednak to zupełnie co innego. Slint, Codeine, lata 90., ale bez stylizacji. Naturalne i doskonałe. Długie, a mimo to bez dłużyzn. Chciałbym deathcrash na żywo.
Absolutnie wspaniałe. Trudno, żeby było inaczej, gdy spotykają się ludzie z Marriage, Black Eyes czy USA/Mexico. Najpierw wyszła Repeater, potem Rat – efekt tej samej sesji. Warto poznać obie. Minimalny maksymalizm, repetytywność, brud, geniusz. U nas w podobne rejony zapuszcza się chwilami morze. Daję obie płyty, bo choć chyba bardziej podoba mi się druga, kto wie, czy bym je odróznił.
Historia tragicznej miłości Niny Nastasii, którą można przeczytać na jej Bandcampie, daje po łbie. Amerykańska artystka doszła do siebie (przynajmniej w dużym stopniu) i po kilkunastu latach wróciła z bardzo surową, minimalistyczną płytą. Nie jest to jej najlepszy materiał, ale wobec tego, co przeżyła, nie ma to wielkiego znaczenia. Zresztą jest to po prostu świetna płyta. Najmocniejszy utwór to This Is Love, który stał się obok A Dog’s Life moim ulubionym tej artystki.
Nie ma już z nami Jakiego Liebezeita, lecz Burnt Friedman wciąż jest królem w świecie mechanicznych rytmów i nie pracuje z przypadkowymi ludźmi. João Pais Filipe mówi o tym, że CAN z Liebezeitem miało na niego ogromny wpływ. Więc to, że tworzy z Friedmanem, to piękna kontynuacja tego, co znamy z Secret Rhythms.
Są tacy, co twierdzą, że Immolation znów zagrało to samo i że Acts of God to płyta zdecydowanie zbyt długa. Jebać ich.
Ten zespół to potęga. Zabija nawet z mp3. Aż boję się włączyć winyl.
Będąc przy death metalu, trzeba wspomnieć o epce Malefic Throne (Hells Headbangers), który tworzy m.in. Steve Tucker z Morbid Angel. Trzy wpierdole plus cover Sodom. No i zapowiedziana na przyszły rok duża płyta. Oby bolało.
W recenzji pisałem o tym, że lubię myśleć, iż taka muzyka mogła powstać tylko nad morzem. Gdy słucham orki, zdarza mi się pomyśleć też o Water Damage. I odwrotnie. Chyba już napisałem coś podobnego.
To faust Zappiego Diermaiera, który odróżniamy od innych Faustów (w świecie niemieckiego krautocka też się kłócą) poprzez to, że nazwa zapisywana jest małą literą. Faust Joachima Irmlera to Faust, natomiast Faust Jean-Hervé’a Perona (do 2021 r. z Zappim) to FaUSt. Tak więc faust to w sumie nowy zespół, bowiem na koncie ma tylko Daumenbruch. Proste jak sprawy premii w polskiej kadrze.
Te trzy utwory nagrali Diermaier, Dirk Dresselhaus i Elke Drapatz. Dostali je inni muzycy (m.in. dwaj z Einstürzende Neubauten) i nie wiedząc, co kto robi, dograli swoje. Mistrzostwo.
Polska artystka mieszkająca w Norwegii wydaje płytę w słowackim labelu. Kiedyś dałoby to asumpt do rozważań na temat globalnej wioski itp., dziś dziwi to w takim samym stopniu, jak Hiszpan w polskiej ekstraklasie. Dość późno poznałem Vibrant Touch, nie wysłuchałem jej tyle razy, ile bym chciał, ale zachwyt jest.
Ostatnio byłem na nich w katowickim Spodku. Kawał czasu. Pamiętam, że koleżanka wysyłała mi SMS-y z relacją z meczu Ligi Mistrzów Roma – Real (to była chyba druga kadencja Fabia Capello, więc trochę zleciało). Było ostro i bez klawiszy. Długo i wspaniale.
Teraz było czasem ciężko i głośno, no i były klawisze. Co najważniejsze, było długo i wspaniale. Początkowo jakoś to wszystko średnio mi brzmiało, lecz nie musiało minąć dużo czasu, żebym poczuł się jak w niebie i wzruszył parę razy.
A w klimat koncertu wprowadzały mnie wspomnienia, nieustająca miłość do Kjurów oraz stare „Non Stopy”.
Nick Cave and the Bad Seeds (Gliwice, 6.08.2022)
Cave (jest w wybitnej formie) nie jest dla mnie tak istotnym artystą jak Smith, ale w sumie niewielu jest, których bym bardziej lubił i podziwiał niż Australijczyka. Problem podobny jak z The Cure: zbyt wiele genialnych numerów, by nie znaleźli się rozczarowani setlistą. No i w sumie ja do nich należę, choć np. Vortex był przemiłą niespodzianką.
Dziwne wrażenie: na The Cure wydawało mi się, że jestem w tym samym miejscu, w którym byłem na Cave’ie. Te koszmarne Tauron Areny niczym się nie różnią. Siedząc w takim, pozbawionym wyrazu molochu, jeszcze bardziej docenia się fantastyczny budynek NOSPR-u. Tam zresztą widziałem w tym roku jaimie branch, której już nie ma z nami.
Pytanie (w obu przypadkach), na ile to zaangażowanie w granie, biorąc pod uwagę wysiłek fizyczny i psychiczny, jaki trzeba włożyć w trasy, jest kwestią kreacji pod publikę.
Aleksandra Słyż (Katowice, 12.11.2022)
Witamy panią ponownie.
Znów na siedząco, tym razem w Kinoteatrze Rialto. Najlepsze w Katowicach są właśnie kina: Rialto, Światowid i mój ulubiony Kosmos, w których można zobaczyć ambitne filmy współczesne, ale też starocie.
Podczas występu Słyż myślałem o tym, że mógłby się nigdy nie skończyć. Wsiąknałęm w tego typu granie (pętle, drone’y etc. w 2022 głównie dzięki Disintegration Loops Williama Basinskiego).
Starzy Singers (Łódź, 16.12.2022)
Po raz ostatni Starych widziałem 15 lat temu, na mysłowickim Off Festivalu. Co to był za koncert! Tzn. ten teraz, w Łodzi. W Mysłowicach też. W takim razie: co to były za koncerty! Pomyśleć, że w jednym roku zobaczyłem The Cure i Starych Singers. Było naprawdę doskonale. Miejsce świetne, ludzi pełno. Jak oni w ogóle grają – kłaniam się nisko, szacunek. Aż człowiek zapomniał w ten piątkowy wieczór o tym, że na dworze panuje pogoda nieprzyjazna dla żywych organizmów.
Mając w tym roku pewne problemy z zaśnięciem (wspominałem o tym wstrząsającym fakcie przy okazji recenzji nowej płyty Melatonów), wziąłem sobie listę 50 najlepszych ambientowych albumów wg Pitchforka i – ze słuchawkami na uszach – leciałem z nią na noc po kolei. Zacząłem od Ambient 1: Music for Airports Briana Eno (1. miejsce), obecnie jestem na Ambient 4: On Land (24. miejsce). Jak widać, Eno jest dość cenionym twórcą, choć sam wolę paru innych. W tej chwili nie mam już żadnych problemów, żeby uderzyć w kimę, o czym świadczy fakt, że ostatnio zasnąłem przy Junkyard The Birthday Party.
Ambientu słuchałem od lat, choć mam do niego stosunek ambiwalentny (ambientwalentny, he, he). Wydaje mi się – słusznie czy nie – że to muzyka, w której chyba najłatwiej o ściemę. Czy też najłatwiej nabrać niewyrobionego słuchacza – powie jakiś snob. Jak kto uważa.
Puścisz komu Playthroughs Keitha Fullertona Whitmana, ten zacznie cmokać, a ty mu, że to twój utalentowany kolega z bloku obok. Konsternacja.
Tak czy siak, słuchając „gatunku eksperymentalnej muzyki elektronicznej, cechującego się odejściem od linearnie rozwijanej linii melodycznej” (w tym rzeczy nieujętych w liście Pitchorka, np. wspaniałej Noveller)… dopisałem sobie do swojej własnej listy płyt wszech czasów (ogólnej, nie ambientowej) The Disintegration Loops II Williama Basinskiego.
Ten wyszkolony klarnecista jest jednym z najbardziej znanych twórców ambientu, którego przez lata niesłusznie olewałem, a teraz cenię na równi z Timem Heckerem.
O TDL II wspomniany Pitchfork pisał, że „to muzyka, która pozwala ci uwierzyć w Niebo, że właśnie takie dźwięki muszą z niego płynąć”, a niejakie ARTINFO mniej poetycko skomentowało, że to „dwie najważniejsze minimalistyczne kompozycje poprzedniej dekady” (teraz mamy już dwie wstecz).
Nic dodać, nic ująć. Słuchanie tej płyty w nocy, najlepiej na słuchawkach, to wspaniałe przeżycie. Coś mistycznego, czyż nie?
Pod wrzuconym na YouTube’a d|p 3 możemy przeczytać, jak powstał ten utwór.
Mnie nawet bardziej podoba się „poszarpany” d|p 2.2. Coś zupełnie niesamowitego. A może jednak nie? Może gdy d|p 3 coraz bardzie się dezintegruje, podoba mi się równie mocno?
Arcydzieło Basinskiego nigdy nie ukazało się na winylu. Pozostałe części The Disintegration Loops również zapewniają niebiańskie orgazmy.
W tym roku William wydał, wraz z Jankiem Schaeferem, płytę …on reflection, ale na razie nie wzbudziła ona we mnie większych emocji.
The Disintegration Loops II – 10/10. Inna sprawa, że przy takiej muzyce używanie jakichkolwiek skal ocen należy do komedii.
Nawiązując na końcu do Eno, wspomnijmy, że Basinski może się pochwalić dziełem Music for Abandoned Airports: Tegel.
***
Serge Gainsbourg i Jane Birkin w obiektywie Francisa Giacobettiego – kiedyś to musiał być skandal, dziś mogłaby się obruszyć co najwyżej moja babcia, choć i tego nie jestem pewny. Chociaż… skoro Przyjaciele oskarżani są o homofobię, a Seinfeld o rasizm – kto wie. Prawicowe pojeby i lewicowe sztywniaki są w stanie przyczepić się do wszystkiego.
Tak czy siak, nie mogłem sobie odmówić drugiej wrzutki z fotografiami Giacobettiego. Nieoczywiście piękna Birkin i Gainsbourg, który miał urodę taką bardziej, rzekłbym, houellebekowską, ale cóż – Artysta.
Z czym kojarzy mi się 2019? Z koncertami dobrych kapel, na których nie pojawili się ani przysłowiowy pies z kulawą nogą, ani przysłowiowy chuj na kaczych łapach. Niepokojące zjawisko.
Poza tym, jak zwykle, ogrom świetnych płyt, i u nas, i za granicą. Trudno to wszystko ogarnąć. Poniższa lista może byłaby inna, ale nie było szans na to, by poświęcić wszystkim albumom należytą uwagę.
Do zestawienia ulubionych albumów kończącego się roku nie dawałem staroci, które dopiero teraz wyszły. Sesje Shellaca u Johna Peela, koncerty Sonic Youth – kto miałby szanse z takimi cymesami?
Dziękuję wszystkim zespołom za wysłane płyty, kasety, empetrójki. Jeśli kogoś nie zrecenzowałem, to dlatego, że jest słaby nie znalazłem czasu.
Poniżej najfajniejsze dla mnie płyty – od mojego ulubionego Oozing Wound po Hey Colossus.
Jeśli są jeszcze tacy, co ściągają mp3 na dysk, dałem do nich linki (w tytułach). Ale polskie kapele, które nie udostępniają swoich materiałów za darmo, oszczędziłem.
I jeszcze składanka. Ale bez Dynasonic, bo ich płyta to dwa numery mające po ponad 10 minut.
Piękny, poruszający materiał, zwłaszcza piosenka „These Present Arms”. Shannon Wright na amen porzuciła gitarę (przynajmniej na „Providence”), ale w niczym to nie przeszkadza.
Chłop zapełnia stadion, wiesza billboardy z cytatami ze swych kawałków, a wy co: koncert dla dziesięciu osób w klubie, w którym nie odróżnisz kibla od baru? xD
„Muzyka współczesna” to najlepszy materiał Pezeta od czasu „Muzyki poważnej”; wreszcie ktoś, konkretnie Auer, godnie zastąpił Noona.
Warszawski raper najlepszy jest w kawałkach, które opisują niełatwe relacje z kobietami: „Dom”, „Nauczysz się czekać”, „Nie zobaczysz łez” to kapitalne numery.
Na marginesie, zastanawiam się, czy jeśli podoba mi się taki numer jak „Magenta”, to nie czas, by zbijać trumnę.
Wywal ze dwa kawałki i miałbyś wybitną płytę. Tak czy siak, „Muzyka współczesna” to rewelacyjny album.
Lightning Bolt w Pogłosie – chyba najlepsza rzecz, jaką w tym roku widziałem na żywo. Najebka w granicach rozsądku, pełno ludzi, znajomi dawno niewidziani i przede wszystkim wpierdol (muzyczny). Aha, płyta zajebista.
Największą muzyczną ekstremą ostatnich lat nie jest dla mnie żaden noise czy blackened harsh industrial, lecz piosenki Mount Eerie (chyba się tego nie odmienia), które Phil Elvrum nagrał po śmierci swej żony Geneviève Elverum (rak trzustki – trzeba przyznać, że język polski, jak idzie o nazywanie chorób, jest czasem jednocześnie trywialny i straszny).
To moja ulubiona postać, jeżeli chodzi o współczesny jazz. Jazz jak jazz – to, co się dzieje na tej płycie-opowieści, wykracza daleko poza ten gatunek. Dawać ją na Offa!
Trochę mi ten materiał przypominał „Elite Feline” Lotto, moją ulubioną polską płytę ostatnich. Nowe Lotto mnie rozczarowało, a Dynasonic nawet sobie kupiłem (handmade z Don’t Sit On My Vinyl, trochę trzeszczy na stronie A). KLIK
Też doskonale wypadli na żywo we Wrocławiu, w tym lub ubiegłym roku. Od tamtego czasu zbieram się, by zrobić post o nich. Aha, Jars to doskonały noise rock z Moskwy.
Jeden z kliku zespołów Bartosza Leśniewskiego. Miało nie być tej płyty w zestawie, ale wracając tramwajem z pracy, poczułem jej moc. Czasem warto być debilem bez prawka. Piękna jest ta psychodelia Obiektów.
Starzy wyjadacze, jak to się mówi (jedna trzecia zespołu to King Coffey z Butthole Surfers). Genialny, stary klimat Trance Syndicate. Na liście – głównie za ostatni numer. Tak w ogóle, to co za brzmienie USA/Mexico osiągnęło na tej płycie? Miazga.
Bodaj dziewięć płyt w ciągu roku. Więcej, panowie. Będzie jeszcze łatwiej to ogarnąć. xD A tak w ogóle, to najbardziej niedoceniany, a może – obok Columbus Duo – najlepszy zespół w Polsce. Już widzę te trzy osoby na koncercie w Katowicach.
Noise rock nie całkiem umarł, choć wiele gównianych klonów Unsane próbuje go uśmiercić. Ale są tacy, co walczą o dobre imię najlepszej muzyki na świecie. Bardzo dobry, brudny materiał Greków.
Słuchałem ładnych parę razy tej płyty i zastanawiałem się, dlaczego tak bardzo mi podchodzi. W końcu, 25 grudnia, wpadłem na to: Hey Colossus przypomina mi Young Widows, tyle że w łagodniejszej wersji.
***
Pozostając przy życiu kulturalnym, stwierdzam, że ogromne wrażenie zrobiła na mnie Serotonina (2019) Michela Houellebecqa, zwłaszcza zakończenie. Michel Thomas mnie zaskoczył.
Pozostając przy żabojadach, stwierdzam, że duże wrażenie zrobiło na mnie Królestwo (2014, u nas 2016) Emmanuela Carrère’a. Może tylko fragment o pornosie z masturbującą się pięknością i o tym, że sam autor lubi cofać Bułgara, był trochę od czapy.
Banalnie stwierdzając – chciałbym czytać więcej (przeczytałem więcej niż te Francuzy, żeby nie było; po prostu dwie książki wyróżniłem), ale jest jak jest: łatwiej ogarnąć serial. Właśnie kończę Moje autobiografie Thomasa Bernharda. Trzeba przyznać, że gardzonko jest konkretne u tego pana.
No dobra, przejdźmy do seriali; kocham seriale.
Deuce (2017-2019)
Drugi sezon trochę rozczarował, ale trzeci, zamykający całość, dał po łbie. Typowy David Simon, nie zostawia wiele złudzeń, choć nie dołuje na siłę. Geniusz.
Absolutnie wspanianiali Maggie Gyllenhaal i James Franco w podwójnej roli. Plus dużo ryjów znanych chociażby z „The Wire”.
Ozark (2017-2018)
Rozczarował nowy „Mindhunter” (podobnie jak trzecia odsłona „Detektywa”), za to kapitany okazał się drugi sezon „Ozark”. Coś jak bardziej hardkorowe „Justified”.
After Life (2019)
Morda Ricky’ego Gervais uratowałaby nawet film „Black Panther”. Szkoda, że ostatni odcinek rozbił „After Life” jako całość.
Better Call Saul (2015-2018)
Nie mam pojęcia, czemu tak długo zwlekałem z tym serialem. Miazga. Kolejny sezon w lutym.
Ok, już mi się znudziło pisanie. Jeszcze może wrzucę Wielkiego Jana Frycza ze średniego serialu „Ślepnąc od świateł” (również Robert Więckiewicz zagrał wybitnie), i to by było na tyle.
No i „Maniac”.
Niezły psychodel i wspaniała Emma Stone, wybitna również w „Faworycie”.
Aha, jeśli chodzi o filmy, to Irlandczyk (choć nie przekonuje mnie cyfrowe odmładzanie aktorów) i Historie małżeńskie, w których Scarlett Johansson i Adam Driver po prostu pozamiatali. 7 uczuć Marka Koterskiego – można umrzeć ze śmiechu i jednocześnie poczuć jak na terapii (która i tak nic nie da).
Sobie życzę, żeby ten blog jak najszybciej zdechł. Może oznaczałoby to, że zacząłem robić coś sensownego w życiu.
Postanowiłem pisać co miesiąc po parę słów na temat płyt, których udało mi się uważnie wysłuchać. Pewnie chęci nie starczy mi już na luty, ale zobaczymy. Może to mi pomoże lepiej się odnaleźć w bajzlu, jaki powoduje milion wydawanych albumów miesięcznie.
Oczywiście wciąż zapraszam do podsyłania swoich wydawnictw – wtedy jest szansa na zrobienie o nich osobnego postu. Warunek: nośnik (może być nawet kaseta) i/lub pliki, które można pobrać na dysk.
Pozdrowienia dla tych, którzy wiedzą, skąd wzięła się nazwa cyklu.
Materiał wyszedł gdzie indziej w ubiegłym roku, ale jeden z moich ulubionych labeli – Tenzenmen – wydał go również teraz, więc czemu by o nim nie napisać.
Dziwaczna nazwa zespołu, pojebany tytuł płyty – to musi być Japonia. Na „nOBLE iMPULSE. + nORMAL iNSANITY.” ni. najdłuższy numer trwa 35 sekund. To hardcore, ale bez Simple Jacków z bandanami i groźnymi minami.
Leci konkret wpierdol ze szczekającymi wokalami i nagle mamy niemal funkowy fragment, że aż ma się ochotę włączyć Big Boys.
Garstka Polaków.
Czule pomyślę o .ni podczas kolejnego nudnego koncertu HC/punk.
Klasycy shoegaze’u – chociażby Ride – czasem udowadniają, że swoje kariery powinni zakończyć w latach 90., czasem – jak Slowdive – że nie muszą być przykrym archaizmem.
Jeżeli chodzi o najnowsze wydawnictwo Swervedriver (na pitchforkowej liście 50 najlepszych shoegaze’owych płyt znalazły się dwa dzieła kapeli z Oksfordu: „Raise” na 15. miejscu, „Mezcal Head” na 10.), słuchałem go bez bólu, chwilami z przyjemnością, ale nie sądzę, bym do niego wracał.
Z drugiej strony, gdy słyszę chociażby „Everybody’s Going Somewhere & No-One’s Going Anywhere” (bardziej w klimacie Morphine niż shoegaze’u) albo brzdąkanie przesterowanej gitary w tytułowym kawałku, nie żałuję tych kilku odsłuchów.
Pewnie na żadnej liście „Future Ruins” się nie znajdzie, ale jest to niezła płyta. I może dzięki niej w dwójnasób słychać świeżość debiutu, „Raise”.
„God Bless”, „Nowhere, Now Here”, „Meet Us Where the Night Ends” … Jak widać po tytułach, Mono nie zmieniło poetyki. Wciąż raczej nie jest to zespół, który można by postawić obok Cosmic Psychos albo Starych Singers.
Nowa płyta Japończyków przynosi patetyczny post-rock, od którego – gdy go odpowiednio podkręcić – mogą popękać ściany. Nie brakuje na „Nowhere Now Here” również spokojniejszych, chwilami niemal ambientowych fragmentów. Wygląda na to, że autorzy „One Step More and You Die” wykonali swoje zadanie w 120 procentach. Mnie najbardziej podszedł chyba wspomniany „Meet Us…” z tym fajnym „gruchaniem”, dzięki czemu ten kawałek się wyróżnia. No i jest noise w finale.
Złośliwy powie, że „Nowhere Now Here” to imponująca ścieżka dźwiękowa pod spienione fale, zachmurzone niebo i burzę oraz kapiący deszczyk, gdy wchodzi pianinko. Ale ma to swój klimat. Chętnie poszedłbym na dobrze nagłośniony, siedzący koncert.
A to, że słuchając tego trwającego około dwóch tygodni materiału, mam wrażenie, że obcuję z czymś anachronicznym (podobny casus to Mogwai, choć Szkoci – z lepszym lub gorszym skutkiem – kombinują) oraz fragmentami nudnym niczym rock progresywny (zresztą Mono czasem jest tagowane jako progressive rock) – to już materiał na zupełnie inną historię.
Możesz włączyć tę płytę Mono, ale równie dobrze jakąś inną. W ogóle to mam wrażenie, że Mono ratuje to, że nagrywają się u Albiniego. „Lepszy” producent mógłby z ich materiału zrobić coś, co mogłoby zabrzmieć potężniej, ale jednocześnie ma się wrażenie, że rozwaliłoby to jedynie ściany z kartongipsu.
(Tak, wiem, że rock progresywny nie zawsze jest nudny).
Singiel nieocenionego Hanka Wooda i jego The Hammerheads. Po więcej niż udanej zeszłorocznej płycie panowie nie zwalniają tempa. Dwa szlagi w pysk jak się patrzy. Punk nie umarł, przynajmniej w Nowym Jorku. Zapętliłem jak zły.
Zupełnie nie ruszyła mnie zeszłoroczna płyta tych noiserockowców. Na dodatek najpierw ucieszyłem się, że to split zespołu Marriage z zespołem Cancer, a potem dowiedziałem się, że Marriage zakończył działalność.
Tegoroczny singiel to miła niespodzianka. Dwa bardzo dobre numery, którymi portlandczycy nie odkrywają Ameryki, ale daleko im też do epigoństwa. Nie jest to kolejny zespół, który nieudolnie próbuje grać jak Shellac, The Jesus Lizard czy nie daj Boże Unsane. Czekam na LP.
„Singiel zapowiada płytę długogrającą «Próchno», która ukaże się 22 marca 2019 roku. Płytę CD wydaje Gusstaff Records, a winyl Don’t Sit On My Vinyl”.
Pierwszy numer to lo-fi kraut (kurde, myślałem, że wymyśliłem coś oryginalnego, ale widzę, że sami się tak otagowali) z szatańskim wokalem, drugi to „brudny” ambient, który pewnie mógłby służyć jako otwieracz albo zamykacz albumu.
Przed państwem supergrupa (ktoś chyba na poważnie użył tego określenia, jakby to był Velvet Revolver) Próchno. Czekamy na więcej.
Materiał nagrany w 1973 r. i ponoć zbyt kakofoniczny, żeby chciała go wypuścić Impulse!, która wydawała już Sun Ra. Coś tam się zmieniło w labelu należącym do ABC i płyta, która miała gotowy numer katalogowy, nie ukazała się na rynku. Trzeba było czekać na to oficjalne wydanie ponad 40 lat.
Szczerze mówiąc, nie widzę na tej płycie niczego – jak na tę chyba najbardziej kolorową postać w historii jazzu – wielce nieprzystępnego.
Free jazz w granicach rozsądku, z bardzo ciekawym wykorzystaniem minimooga. Jedyne, czego bym nie zalecał, to słuchanie „Crystal Spears” na słuchawkach. Minimoog leci jedynie w prawym kanale i troszkę to może męczyć.
Kolejne ze wznowień arcybogatego dorobku Hermana Poole’a Blounta. W ubiegłym roku Modern Harmonic wydało to na CD i LP, w styczniu „Crystal Spears” pojawił się na Bandcampie. Wcześniej był chyba tylko bootleg włoskiego Sinner Lady Gloria (2014 r.).