Jedna z moich ulubionych składanek to „Ground Rule Double”. Wydały ją w 1996 Divot i ActionBoy 300, a znaleźli się na niej m.in. Shellac i Mineral, a także wiele mniej znanych kapel. W tym The Trigger Quintet, zespół z Houston, który pozostawił po sobie siódemkę z trzema utworami (Twistworthy Records – ostatni post na fejsie pochodzi z 2019) oraz dwa numery umieszczone na kompilacjach: „Slept for Seven Days” na wspomnianej „Grand Rule Double” i „Crash Course” na „Use This Coupon” (Slave Cut; 1996).
The Trigger Quintet grali absolutnie wspaniałe emo, z którego lata 90. napieprzają jak z „Clerks” albo flanela. To rzecz wchodząca na poziom Hoover, nie czarne grzywki.
Zespół istniał od sierpnia 1994 do lipca 1995 roku. Przynajmniej trzech z czterech jego członków grało w innych kapelach, ale albo ich nie znam, albo nie pamiętam.
Jest nawet koncert, ale kiepsko słychać:
***
Dave Heath (1931-2016). Warto obejrzeć krótki film o nim i poszukać innych materiałów na jego temat, bowiem David Martin Heath miał nieco większe ambicje niż zrobić fajną fotkę. Magia czarno-białej fotografii. Na zdjęciu nr 2 widzimy Roberta De Niro.
Odnalezienie na półce kasety „Dischord 4 Poland” skończyło się oczywiście wysłuchaniem jej – z ogromną przyjemnością, za którą stoi nie tylko sentyment do najpiękniejszej dekady w historii ludzkości, ale również po prostu genialna muzyka. Co prawda chyba nigdy nie przekonam się do Slant 6 i Smart Went Crazy, natomiast The Crownhate Ruin, Regulator Watts, Lungfish i rzecz jasna Fugazi to zespoły, których będę słuchać z ekstatycznym zachwytem, póki nie wybiorę się do Abrahama na piwo.
Dołączoną w 1998 do „Brumu” składankę warto było włączyć również z uwagi na Kerosene 454, czyli zespoł, który tak naprawdę znałem kiepsko.
Waszyngtoński band grał w latach 1993-1998. Ma na koncie trzy albumy, z których najbardziej polubiłem drugi, „Came by to Kill Me” (pierwsza piosenka, „Tracer”, otwierała też D4P).
Właśnie znalazłem krótką recenzję płyty na stronie „Washington Post” – autor przywołuje w niej Roberta Frippa i Philipa Glassa. Ja bym – w kontekście mojego może ulubionego numeru, „Injection” – przywołał June of 44.
Darren Zentek wraz z Erikiem Denno gra (albo grał) w zespole Vica Bondiego Report Suspicious Activity. Chyba „grał”, bowiem ostatni wpis na Facebooku RSA pochodzi z 2018 r. Zresztą czy ja mam ochotę słuchać tego, co obecnie nagrywa Bondi? Wczesniej Zentek i Denno mieli niezłą kapelę Oswego.
Jest na „Came by to Kill Me” niemal wszystko, co najbardziej lubię w muzyce, lubiłem i zapewne będę lubił, choć poziom Lungfish, Regulator Watts czy Hoover to nie jest. Fugazi gra w ogóle w innej lidze.
Może wznowią, choć brak K454 na bandcampie Dischordu nie nastraja optymistycznie.
***
W tych paskudnych czasach warto poczytać o pozytywnych postaciach. Oto Kate Ward, znana jako Camberley Kate. Kobieta, która w ciągu swego życia wzięła pod opiekę ponad 600 psów. Koty też lubiła. Nie kryła swej niechęci do ludzi (dzień dobry!), co nie przeszkadzało jej nieść anonimowo pomocy potrzebującym, a mnie prowadzi do mało oryginalnej refleksji, że są na świecie takie osoby, jak pani Ward, i takie chuje, jak np. Kurwin. O gorszych nie wspominając. Warto poszukać w necie artykułów na Jej temat.
Ech, kurde faja, wejść w posiadanie takiej kasety…
Vineland – jeden z miliona projektów, przez który przewinął się Doug Scharin (inne to m.in. Codeine, June of 44 i Rex). Discogs wymienia dziewięciu członków zespołu, który ma na koncie zaledwie dwa single i niewydany album (na szczęście można znaleźć w necie) oraz składankę i split.
W necie jest bodaj jedno zdjęcie Vineland – jako kwartetu z Dougiem Scharinem (drugi od lewej)
Na „Vineland” zagrali: Fred Weaver, Jon Fine i znany z chociażby z Maserati perkusista Jerry Fuchs, który zginął w listopadzie 2009 r. Straszna historia.
Szkoda, że ten materiał nigdy się nie ukazał. Typowe dla lat 90. granie, dziś trudne do powtórzenia. Jeśli ktoś lubi Bitch Magnet albo Bastro, na pewno podejdzie mu Vineland. Jest tu parę zagrywek, które postawią na nogi każdego, kto tęskni za najlepszą dekadą XX wieku.
O kapeli krótko i ciekawie opowiedział Weaver (link wyżej). Jest tam również wywiad z Fine’em, który sam siebie określa mianem „fiuta”, co może dać odpowiedź na pytanie o częste zmiany składu i rozpad Vineland mimo nagrania płyty, i to pod okiem Steve’a Albiniego.
Może ktoś kiedyś zremasteruje i wyda „Vineland”. Fajnie by było.
Dodałem również do paczki dwa single (na „Obsidian” bębni Scharin).
***
Aaron Bunge – niby zwykłe fotki na ulicy, a tak mnie wciągnęły, że najchętniej wrzuciłbym ich tu ze 200.
Zespół, o którym nie dowiesz się za wiele z netu (zdjęcia też nie znajdziesz). W katalogu Amphetamine Reptile napisano, że to „dwie gitary i przyjazny typ na bębnach”, dzięki Discogsowi zobaczysz, kto grał w FF i czy również w innych kapelach (bardzo skromne to info).
Wydali jeden LP – „My Scientist Friends” (wspomniany AmRep), siódemkę „Bell or Bat” (Meat Records, 1996), której niestety nie znam, kawałek „Slim Sissy” pojawił się na składance wydanej przez No Alternative w 1999 r., a „Deliver Us” na jednej z odsłon kultowej „Dope-Guns-‚N-Fucking In The Streets” (czy może być piękniejszy tytuł?). I to chyba wszystko.
I Heart Noise odsyła nas do nieistniejącej już recenzji na Ink19, w której ktoś, pisząc o FF, posłużył się ponoć zdaniami „Experimental punk rock, reminiscent of the groups such as Helmet, Cosmic Psychos, and Today is the Day” oraz „F² takes a nod from such former acts as Naked Raygun and Reagan Youth and resurrects the spirit of punk when it still had the capacity to break fresh, new, and often weird ground”.
Miło, że nie wszyscy słyszymy to samo, ale jeśli miałbym szukać odnośników – wskazałbym na Drive Like Jehu (a przy „Crows Nest” na Chokebore – można się tak pobawić, jeśli ktoś lubi). Chwilami nawet wokal Franka Bevama przypomina nieco to, co z gardła wydobywa Rick Froberg.
Średnio pasują te zdjęcia urodzonej w Polsce artystki do w sumie pogodnej muzyki Freedom Fighters, ale tak bardzo mi podeszły, że je wrzucam, nie czekając na lepszą okazję.
Tylko cztery płyty, choć zaczęło wychodzić ich od groma. Znów człowiek gubi się w obfitości nowych materiałów do posłuchania, nie wie, nad którymi się skupić, albo brakuje mu czasu.
Poniższe notki były pisane jeszcze w momencie, gdy miałem do czynienia z typowo noworocznym oczekiwaniem, aż coś rzeczywiście ciekawego zacznie się dziać. No i po chwili zaczęło. Ale o tym może następnym razem.
Jeszcze na ostatnim LP Dezertera „Większy zjada mniejszego” (2014) zdarzały się sensowne momenty. Co prawda trudno znieść protekcjonalny ton tekstu „Hodowla głupków” (choć w sumie, czy to słowo tu pasuje? Protekcjonalność cechuje m.in. „pobłażliwa przychylność”, my mamy do czynienia z mędrcem wyśmiewającym tytułowych głupków). Potem, po dość długiej przerwie, przyszła kiepska epka „Nienawiść 100%” (2019). Teraz pojawił się nowy, doraźny materiał „Kłamstwo to nowa prawda”. Nie wiem, dlaczego „nowa”, skoro świat polityki zawsze był mniej lub bardziej skurwiały.
W Polsce źle się dzieje i Dezerter postanowił zareagować. Najbardziej obrzydliwy rząd po tzw. komunie, Trybunał Konstytucyjny zaklepujący nieludzkie prawo antyaborcyjne, państwem z rozmokłego kartonu trzęsie jeden pierdziel z Żoliborza, a na schedę po nim czyhają katoliccy fundamentaliści… Wygląda to fatalnie.
Tak więc cel słuszny. Tylko płyta słaba.
Proste (często prostackie) kompozycje, proste (często prostackie) teksty. Nawet jeśli na „Kłamstwie” zdarzają się ciekawe fragmenty, zostają zduszone przez ograniczone możliwości wokalne Roberta Matery (choć akurat na tej płycie realizator dobrze ustawił jego wokal). Chwilami te nagrania niemal wywołują zażenowanie – gdy wchodzi refren w tytułowym kawałku, mam wrażenie, że o tym „wejściu” wiedziałem, zanim PiS doszedł do władzy. A „apokaliptyczny” „Idziemy po was” nie wystraszyłby nawet Suskiego.
Gdyby te nagrania miały otworzyć komukolwiek oczy na to, co się dzieje w Kraju Kwitnącej Czereśni, mógłbym dać im nawet ocenę 10/10. Przeglądam jednak internet. Przekonani, że jest chujowo, są wciąż przekonani, że jest chujowo. Debile oskarżają Dezertera o „lewackość”. A protekcjonalny ton Grabowskiego nie pomaga.
Aż dziw, że to ten sam człowiek, który pisał takie teksty jak „Chrystus na defiladzie”, „Apokalipsa według św. Mnie” czy „W zakamarkach”. Zresztą nawet jak walił między oczy, to podziwiało się celność ciosu, nie narzekało, że wali cepem. Liryki z najnowszej płyty wyglądają jak pisane na kolanie. No ale w końcu „Kłamstwo” to rzecz doraźna.
Najlepsza w nowym wydawnictwie Dezertera jest okładka.
Jak niemal każdy wokół, też jarałem się Sleaford Mods. Ten szczur z lapkiem i browcem w ręce plus nawijający typ, wyglądający jak biseksualny kibic West Hamu – niezłe kino. Trzeba przyznać, że mieli goście z Nottingham pomysł na zespół, jakiego nie miał nikt.
Tylko że jakoś tak trudno było mi zmęczyć w całości jakąkolwiek płytę duetu.
Podobnie jest ze „Spare Ribs”. Coś tu niby jest inaczej, gościnnie pojawia się m.in. Billy Nomates, ale jak muzyka leci, to w sumie myślę o tym, że mogłaby się już skończyć.
Słuchałem niedawno „Tehno Terroru” Maxa i Kelnera i trochę mi się to skojarzyło ze Sleaford Mods. Kelner, podobnie jak Jason Williams, nie miał głosu, ale to, co stworzył z Brylewskim, jest o niebo ciekawsze.
Słychać Shellaca, Unwound, Dopplera, Thurstona Moore’a, Truly i pewnie inne mniejsze lub większe gwiazdy gitarowej alternatywy (również, niestety dość tandetny, post-hardcore); czasem wręcz można odnieść wrażenie, że Echoplain kogoś dosłownie cytuje.
I nawet te niby cytaty mi nie przeszkadzają. Problem w tym, że „Polaroid Malibu” jest jak większość nowych płyt noiserockowych: niby OK, ale jednak masz poczucie, że lepiej włączyć coś innego. Ten materiał wydaje się być poza tym wyzbyty energii – jakby ktoś chciał poprawnie odrobić zadanie domowe.
Na Bandcampie Forbidden Place widzimy kilka tagów opisujących muzykę Frack!, lecz żadnym z nich nie jest „hardcore” – określenie będące chyba najbliższe temu, co gra ten zespoł. Poza tym zamykający
całość cover bodaj najsłynniejszego kawałka Black Flag „Rise Above” nakierowuje w dość oczywisty sposób.
Można przy okazji zapytać o sens nagrywania kawałka innego wykonawcy, skoro jest sto razy lepszy od tego, co sam spłodziłeś.
The Jesus Lizard attempts to resurrect Lemmy by having Henry Rollins finally beat the living hell out of Greg Ginn while NoMeansNo drinks beer and cheers – czytamy na wspomnianym Bandcampie. Jest to, delikatnie mówiąc, zbyt przychylna opinia.
Niezła płyta, do której pewnie nigdy nie wrócę. Za mało tu zwracających uwagę momentów, za dużo średniawki. Choć jest w tym klimat starych kapel, których słuchało się z kaset, więc kto wie. Może po paru piwach.
O Noisesession przypomniał mi kilka tygodni temu mój nieoceniony kolega Kuba Kunysz. Przy okazji podesłał mi trzy nagrania demo zespołu (ja dorzuciłem czwarte, w gorszym bitrejcie).
Oddaję głos Patrykowi Cannonowi (który wcześniej wyprowadził na nowe tory zespół La Aferra):
„Zespół Noisesession istniał około trzech lat. W składzie Marcin Pałęcki (perkusja), Karol Kryjom (bass) i Patryk Cannon (gitara i wokal) (2000-2003). Te cztery nagrania to najlepiej zarejestrowane kawałki, jakie mam na dysku. Poza utworem »Couch« pozostałe 3 zostały zarejestrowane w Sopocie. Nie pamiętam, kiedy dokładnie”.
Noisesession grało mieszankę post-hardcore’a i noise rocka, w sumie grunge też tu słychać („Mate!”) czy post-rock („Couch”). Generalnie, amerykańskie gitarowe granie na wysokim poziomie (mnie najbardziej chyba podeszła instrumentalna „Końcówka”). Krótki, ale wart poznania epizod polskiego undergroundu.
Słychać na tych nagraniach, że pewnie bardzo byśmy nie ucierpieli, gdyby Noisesession nie był jedynie efemerydą.
Powoli żegnamy ten pojebany rok. Oto jego szalenie potrzebne podsumowanie.
***
Zacznijmy od najlepszej okładki. W zeszłym roku była to „High Anxiety” Oozing Wound (to również moja ulubiona płyta 2019; szkoda, że Thrill Jockey tak kiepsko wydał winyl), w tym zdecydowanie wyróżnia się obrazek ze „Still Laughing” GAG (swoją drogą, bardzo dobra rzecz). OFF Festival 2018, „Tylko kiedy się śmieję”.
***
Zanim wymienię swoje ulubione (niekoniecznie najlepsze) płyty 2020, słówko o rozczarowaniach. Na pewno nie wrócę do dziwadła, które wydali wspomniani Oozing Wound. Daniel Blumberg po fantastycznej „Minus” przynudził na „On&On”. June of 44 wydali nowe wersje starych kawałków (w tym dwa potrzebne jak relaxy na Wyspach Kanaryjskich remixy) – jakieś to mięciutkie, zwłaszcza wokal; przykra niespodzianka. Wacław Zimpel oczywiście super, ale wciąż czekam na coś, co podejdzie mi tak bardzo, jak „Lines” czy LAM. Coriky mnie nie rozczarowało, bo nie licząc Ataxii, nie podchodzą mi rzeczy, które nagrywają byli członkowie Fugazi. À propos Ataxii, John Frusciante znów nagrał średnio fascynującą, elektroniczną płytę. Nie dał też wiele radości Thurston Moore, ocierający się o autoplagiat na „By the Fire” – gdy leci „Hashish”, czekam, aż dryblas z Florydy zacznie śpiewać „Sunday comes alone again…”. OK, koniec.
Pewnym – bo niewiele się spodziewam – rozczarowaniem jest postępujący upadek dziennikarstwa muzycznego. Do jego głównego atrybutu, nudy, doszedł kolejny: polityczna poprawność. Oto dziennikarz „Polityki” kończy recenzję płyty Siksy puentą: „Jeśli wam się podoba, to właśnie o to chodziło. Jeśli wam się nie podoba – tym bardziej”. Tak więc, czytelniku miły, jeśli nie cieszy cię wyżej wzmiankowana pozycja fonograficzna, to nie dlatego, że jest pretensjonalnym, asłuchalnym gniotem – po prostu masz, chłopie (damy, jakżeby inaczej, a priori lubią Siksę), problem ze sobą, z kobietami, może chciałbyś wstąpić do Straży Narodowej. Wspaniała dialektyka. Niech już ten dziennikarz zostanie lepiej przy wygłaszaniu laudacji dla Dawida Podsiadły.
Nie ma już – poza wyjątkami – gdzie poczytać o muzyce. Tak jak nie ma gdzie poczytać o piłce nożnej.
À propos czytania, oto trzy najlepsze książki o muzyce, jakie zmęczyłem w tym roku:
Bałem się rozczarowania, jednak okazało się, że panowie nagrali fantastyczny materiał. Koncert TSM we Wrocławiu był ostatnim, jaki zobaczyłem w 2020, i jednocześnie najlepszym. Gdyby nie było kowidu i zaliczyłbym więcej występów artystycznych, pewnie i tak sztuki tria Dudziński – Sulik – Szymański nikt by nie przebił.
Tu miał się pojawić wtręt na temat niedoszłego wydawcy TSM, ale nie lubię kopać, więc omijam temat.
Pod tym niespodziewanym tytułem kryje się kontynuacja ponuractwa „Sromoty”, w tym trzy mocne, depresyjne szlagiery („Monochron”, „Welocyped”, „Śmiertelne piosenki”). Gdyby jeszcze ta płyta została lepiej nagrana… Wydanie z pretensjonalną pocztówką zamiast tekstów.
Choć zdarzają się wyjątki (pierwszy przykład, jaki przychodzi mi do głowy, to Torpur), polski punk muzycznie wciąż stanowi pojarocińską, dezerterową traumę, tekstowo zaś uskutecznia moralizatorstwo, które za serce może chwycić co najwyżej albo jednostkę co prawda dorosłą, lecz niezbyt żwawą intelektualnie, albo małego Jasia odmrażającego uszy na złość mamie.
Czy punk musi być drętwy? Czy Szymek musi się zgadzać z Krzychem, sprawdzając po drodze, co myśli Darek i inne GWpunki? Niekoniecznie, o czym świadczy pierwsza z brzegu płyta Iron Lung Records. Chociażby tegoroczny materiał australijskiego GELD. Wpierdol. Aha, to nie jest „album pierwszy z brzegu”, to doskonała płyta.
Gdy pierwszy raz włączyłem mp3 z tym materiałem, pomyślałem, że tylko omyłkowo zapisałem go w folderze do ewentualnych recenzji z polską muzyką. Moron’s Morons są zupełnie pozbawieni tutejszych smętnych przyległości, ale nie są podróbą: są autentyczni i pojebani. Garażowy punk najwyższej próby.
Wehikuł czasu z LA. Trudno uwierzyć, że ten materiał nie jest znaleziskiem z lat 90. Jeden z nielicznych zespołów czerpiących garściami z tamtej dekady, który nie odstaje od najwybitniejszych przedstawicieli amerykańskiego, alternatywnego grania tamtych czasów.
Po kilkunastu latach Phil Elvrum nagrał znów coś pod szyldem The Microphones. Słyszałem, że nudzi i zamienił się w Kozelka. Po pierwsze – nie nudzi, po drugie – daleko mu do pretensjonalności byłego lidera Red House Painters.
Ci to co chwilę goszczą u mnie na blogu albo na fejsie, więc wrzucę tylko linki do recenzji obu tegorocznych wydawnictw „klasyków dubwave’u”: „#2” i „Bootleg”.
***
2020 to również czas wielu wznowień. Mnie bardzo ucieszył winyl mojego ulubionego francuskiego zespołu Doppler, „Si nihil aliud”, wydany przez Bigoût Records. Trzeba było czekać na to 16 lat.
Może najbardziej free zespół w katalogu Dischord Records, kojarzący się chwilami z inną kapelą z waszyngtońskiej wytwórni, Black Eyes, gdy ta szła w stronę bardziej otwartej formy swych utworów.
Otwierający „Early Ambient” utwór „(tk. 1) Early Set” znalazł się na fantastycznej składance „Dischord 4 Poland”, która ukazała się wraz z nieodżałowanym magazynem „Brum” w 1998 r. Jest to jednocześnie utwór bodaj najbardziej trzymający się posthardcore’owej estetyki. Pozostałe, należące do zbioru „Early Set” (kawałki 1-9, nagrane od 1 do 9 maja 1996), przeplatają się w coraz większym stopniu z eksperymentalnym graniem, nie mówiąc już o drugiej części płyty, „Ambient Set” (10-16.10.1996) – tutaj panowie mogą nie przypaść do gustu fanom zespołu Analogs.
Za „Early Ambient” stoją postacie znane z wielu waszyngtońskich zespołów, m.in. Brendan Canty z Fugazi. Fantastyczny album, który za każdym razem – że tak banalnie zapodam – można odkrywać na nowo.
Dodajmy, ze na drugim LP – „Introduction of Humanity” (1999) – panowie już niemal zupełnie uwalniają się z okowów postHC. Trzeci – „Lunar Magus” (2002) – zamknął dyskografię All Scars. Na wiolonczeli zagrała tu Amy Domingues. Trio zawędrowało w naprawdę dziwne rejony (vide wykręcone country w „Aleatoric Chambers”).
W sumie najbardziej przystępnym materiałem All Scars jest epka z 1998 r.
***
Letizia Battaglia – fantastyczna fotografka. Dziś 85-latka, kiedyś uwieczniała na zdjęciach mafię. Ma bardzo ciekawą biografię, więc warto poszukać artykułów na jej temat.
Strach ostatnio wejść na Facebook, bowiem co chwilę pojawia się news o śmierci jakiegoś artysty czy artystki. I tak, w ostatnich dniach można było się dowiedzieć, że odeszła nasza największa wokalistka Ewa Demarczyk, potem informacja, że zmarł Piotr Szczepanik, bez którego również trudno wyobrazić sobie polską piosenkę.
Pamiętam, jak pan Piotr w telewizyjnym programie „Muzyka łączy pokolenia” zinterpretował po swojemu „Szuwary” Pedalsów (Maleńczuk zaśpiewał „Nigdy więcej”). „Szu-szu-szu-szuwary” – czuł się jak u siebie.
Swoją drogą, wydaje się to niesamowite, że ów program prowadziło dwóch gości ewidentnie zajebanych jak meserszmity. Masz swój program w TVP, gadasz z Ewą Bem czy Haliną Frąckowiak – i jesteś pod wpływem heleny. Śmieszne i straszne.
Wracając do śmierci artystów, smutna wiadomość przyszła również ze Stanów. W wieku 47 lat zmarł Vern Rumsey, basista jednego z najlepszych zespołów lat 90., Unwound. Przyczyna śmierci nie została podana.
Unwound już kiedyś wrzucałem, więc tym razem niech będzie Giant Henry – zespół, z którego powstali twórcy „Leaves Turn Inside You” (po drodze był jeszcze band Cygnus X-1, który chyba nie zostawił żadnych nagrań). Z Rumseyem grali w Giant Henry również Justin Trosper i Brandt Sandeno. Tego ostatniego zastąpiła w Unwound Sara Lund.
„Big Baby” to konkretny wpierdol, w którym wcześni Unwound spotykają Nirvanę z „Bleach”. Czuć w tym energię, za którą dzisiejsze kapele tęsknią jak Arkadiusz Onyszko za rozumem. Jakość nagrań (końcówka to amerykańska piwnica A.D. 1991) mogłaby wywołać niesmak u Marcina Kydryńskiego, ale jebać to (i jego).
Wspaniały zapis amerykańskiego undergroundu początku lat 90.
A wrzucam to po obejrzeniu niewesołego filmu z Kurtem Cobainem w roli głównej.
***
Václav Jírů (1910-1980). Nie ma chyba fajnej strony na temat tego czeskiego fotografa. Warto poszukać jego zdjęć.
Zespół z New Jersey, który w 2006 r. wydał „długo oczekiwany album” wyprodukowany przez Dave’a Grohla (Nirvana i, niestety, Foo Fighters), i… tyle o nim słyszano. Grohl grał zresztą na „Curses”.
Wrzucam debiut Rye Coalition (wcześniej Rye and The Coalition), noszący dziwny tytuł „Hee Saw Dhuh Kaet”. Muzykę zawartą na tej płycie można nazwać post-hardcore’em ożenionym z noise- oraz math-rockiem, i jest ciekawsza niż chociażby „On Top” z 2002 r., na której panowie poszli w stronę garażowego (hard)rocka i jakoś średnio mnie to fascynuje, choć złe nie jest.
Po (?) rozpadzie (?) Rye Coalition część składu założyła zespół The Black Hollies. A ja poznałem autorów „Hee Saw…” dzięki splitowi z Karp.
(o)(o)
Cokolwiek ponure, ale bardzo ładne portrety autorstwa Jitske Schols.