coagulant – map of the dusk until its replacements / fabriker [101] – delirus-a [antenna non grata; 2023]

antenna non grata

coagulant

fabriker [101]

Gdy ta stara kurwa – praca (nazwana przez Philipa Larkina nieco subtelniej i z pewną czułością „starą ropuchą”: „Weź mnie, stara ropucho, pod ramię; / Drepczmy razem ku cmentarnej bramie” – tłum. Stanisław Barańczak) zabiera pół dnia, a potem w domu pięć kotów upomina się o swoje, trudno znaleźć czas, by parokrotnie dokładnie wysłuchać (po to, aby uczciwie zrecenzować) album mający 72 minuty i i 40 sekund, składający się z dwóch kompozycji, z których jedna trwa 38 minut i 40 sekund, druga – równe 34 minuty. Trudno nawet wtedy, gdy chodzi o może ulubionego – nie licząc Williama Basinskiego, on jest ponad wszystkimi – artystę okołambientowego.

Tak, mam słabość do Fabia Kubica, odkąd poznałem w ubiegłym roku jego płytę Archival Recordings for Paolo Monti. Ale zacznijmy od kogoś innego.

Kamil Kasprzyk to, podobnie jak Kubic, dość płodny artysta. Gdy dodawałem delirus-a do Discogsa, okazało się, że to już jego trzecia tegoroczna płyta podpisana jako „Fabriker [101]”.

Wish You the Fucking Rot, Hate Me, Vulgar Sexophile… Tytułów kawałków – gdybyśmy nie znali wydawcy i nazwy projektu – można by użyć jako zagadki: „Co za muzyka poleci z głośników – death metal czy noise?”. Dzięki Vulgar Sexophile pewnie większość postawiłaby jednak na to drugie. I miałaby rację, jak Terlik w sprawie Wojtyły.

Ma się ochotę (tzn. ja mam) podkręcić głośniki na full, gdy leci delirus-a – w tych bardziej radykalnych brzmieniowo momentach (czyli przez większość płyty). Na koniec zostajesz z bólem głowy, ale przyjemnym – jak po whiskey, nie po tyskim. Proszę wybaczyć to porównanie, ale jestem w trakcie czytania książki o debilach z Mötley Crüe i odzywa się we mnie wieśniacki rokendrolowiec.

Są też momenty dające wytchnienie – bardziej, nazwijmy to, drone’owe. Fajny jest początek płyty – jakby Kasprzyk chciał zacząć spokojnie, ale po chwili musiał się zacząć powstrzymywać przed próbą ogłuszenia Bogu ducha winnego słuchacza. A może cały ten album jest ścieżką dźwiękową do zachowania osoby, która powstrzymuje się przed zrobieniem komuś krzywdy?

Co tam jeszcze? W Hate Me jest trochę tak, jakby Thurston Moore gościnnie zagrał na gitarze.

Świetna rzecz. Posłuchajcie choćby, jak Fabriker [101] pięknie „smaży” w ReExecution (przez prawie 14 minut). Aha, oczywiście – jak zawsze w trakcie słuchania elektroniki – pomyślałem parę razy o Pan Sonic. Nawet gdy Fabriker [101] brzmi niemal jak Blanck Mass (Failed Experiment).

Miało być wpierw o Coagulant, było o Fabriker [101], ale bierzmy się już za mego ulubieńca.

Fabio Kubic to gość, dla którego mógłbym przełamać fobię społeczną, żeby przybić z nim piątkę. Dzięki niemu znów mogę cieszyć się czymś, co pewnie znajdzie się na koniec roku w moim zestawieniu ulubionych płyt.

Pierwszy utwór, Nautical, to horror ambient, który w każdej chwili mógłby przerodzić się w noise, ale tego nie robi. Soundtrack do niemal 39-minutowego krótkiego metrażu Davida Lyncha (ale banał z mojej strony). Oczywiście opinia, że to noise, który łatwo mógłby stać się ambientem, jest w pełni uprawniona.

Drugi, Astronomical, to ambientowy kosmiczny trip. Jeżeli delirus-a Fabriker [101] jest soundtrackiem dla kogoś, kto powstrzymuje się przed przekroczeniem jakiejś granicy, to drugi utwór na Map of the Dusk Until Its Replacements najpierw opowiada o gościu, który chce zrobić to samo, lecz potem postanawia polecieć w kosmos.

Najpierw bardziej podchodził mi klimat „żeglarski” (to raczej żeglowanie po kosmosie niż po Bałtyku), teraz chyba „astronomiczny”. Oba niepokojące światy wygenerowane przez Kubica wolę obserwować z daleka.

Można sobie wpierw włączyć Kasprzyka, a potem Kubica, którego muzyka może dać po delirus-a wytchnienie. Inna sprawa, że klimat Map of the Dusk Until Its Replacements jest na tyle niepokojący, że to może być takie wytchnienie, jak obejrzenie po filmie wojennym dramatu psychologicznego.

***

Mamy kwiecień, a Antenna Non Grata wydała już osiem płyt. Mają rozmach.

starzy singers w alchemii [kraków, 25.03.2023]

Krótki meldunek: było zajebiście. Na początku wydawało mi się, że jest nieco niemrawo, ale to pewnie z uwagi na publikę: drętwą w porównaniu z łódzką (Starzy zagrali w Fabryce Biedermanna 16 grudnia ur.).

Najmocniejszym punktem koncertu była Freudowska pomyłka. Nie mogę wyjść z podziwu, jak oni umieją na żywo zagrać ten numer, który w wersji studyjnej brzmi, jakby ktoś tam pobawił się jakimiś dziwnymi efektami, a tu, live, słyszmy go zagranego toczka w toczkę.

Wspaniały występ. Kłaniam się nisko, szacunek. Nie widzę w necie nagrań z niego.

Dupa w Alchemii

W Krakowie odbywają się również inne ciekawe imprezy:

piotrek markowicz – up the river [opus elefantum; 2023]

bandcamp

facebook

Widziałem na fejsie Opus Elefantum, że nowa płyta Piotrka Markowicza spotkała się z dość sporym odzewem recenzentów, więc – pół żartem, pół serio – poczułem się zwolniony z obowiązku pisania o niej. Jednak fakt, że Up the River to rzecz wyśmienita oraz pewne skojarzenia z nią związane, kazały mi wrzucić parę zdań na blog.

W notce prasowej czytamy: „Up the River to przede wszystkim ukłon w stronę lat 50. XX wieku. Pomysłem na płytę jest dźwiękowy zapis z podróży w górę rzeki; strzępy muzyki mieszają się z odgłosami puszczy, ptaków i drzew, ze śpiewami ludzi. Materiał przesiąknięty jest szumem z taśmy, analogowymi zniekształceniami i winylowymi trzaskami”. Pojawiają się w notce również William Burroughs i – co mnie cieszy – Joseph Conrad.

Płyta Markowicza (rewelacyjna okładka, swoją drogą) zaczyna się co prawda tak, że przywołuje na myśl Bajki z mchu i paproci (to komplement – kreskówki ze Żwirkiem i Muchomorkiem to arcydzieła psychodelii). Po chwili jednak zacząłem ją odbierać jako ścieżkę dźwiękową do tego okresu życia, jakim jest końcówka młodości; do momentu, gdy już za chwilę nie dasz rady pójść z kumplem na piwo czy nad rzekę, bo pojawia się praca, rachunki do zapłacenia itp.

Tak więc w notce Burroughs i Conrad, u mnie –  zapomniany (poza Krzeszowicami) Stanisław Czycz i jego opowiadania oraz Andrzej Barański i adaptacja tych opowiadań – mój ulubiony polski film Nad rzeką której nie ma (brak przecinka celowy – Barański w ten sposób nawiązuje do nieoczywistego podejścia Czycza do interpunkcji).

To właśnie ten film – z Markiem Bukowskim, Mirosławem Baką (filmowy „Wódz” już biegał do roboty), Tomaszem Hudziecem, Andrzejem Mastalerzem i Joanną Trzepiecińską – idealnie pokazywał ten stan, który tak dobrze udało się też oddać zespołowi Komety w piosence Spotkajmy się pod koniec sierpnia (będącego ostatnim sierpniem młodości).

Muzyka z Up the River otagowana została jako ambient/experimental, co daje jakiś jej obraz (choć jest tu i trochę jazzu, i nawet dubu, są fragmenty jak ze starych filmów; jest eklektycznie, lecz spójnie), ale najlepiej – wiadomo – sprawdzić samemu, żeby się przekonać, iż trudno ją sensownie określić.

Jest też muzyka Markowicza trochę jak słuchowisko bez opowiedzianej (czy też raczej wypowiedzianej) historii, z pięknie wkomponowanymi odgłosami przyrody. Up the River może – choć brak na niej słów – zmusić do zastanowienia się nad tym, czy nie warto czasem choćby na chwilę się zatrzymać, zamiast gonić Bóg wie za czym.

Na koniec czepialstwo: wolałbym, żeby ta płyta miała polski tytuł i żeby tytuły utworów też były polskie, zwłaszcza że mamy do czynienia z Piotrkiem Markowiczem, nie typem o dobrze brzmiącej z angielska ksywie. Ale to szczegół.

Znika Czycz, znika Barański. Zostaje sam Markowicz i jego niezwykła płyta.

***

A to wcześniejszy materiał, wydany w 2017 r. przez Trzy Szóstki:

I jeszcze rzecz sprzed dwoch lat, z Opus Elefantum:

automaty – nowa synagoga [nasiono records; 2023]

bandcamp

facebook

nasiono

fot. Grzegorz Nowaliński

„Piękno tkwi w prostocie”. To mądre zdanie zostało sprowadzone do sloganu, którym można zareklamować np. samochód. Tak czy siak, pasuje do grafik, których autorem jest Piotr Czerski. Jedną z nich widzimy właśnie na okładce nowej synagogi, inne mogliśmy zobaczyć chociażby na orce (ta podoba mi się najbardziej) i zgrzytach morza.

Zerknąłem w zestaw moich ulubionych płyt 2022 r. i zauważyłem, że większość z nich zawiera muzykę instrumentalną. Kiedyś nie do pomyślenia. Teraz niemal się wzdrygnąłem, usłyszawszy, że na nowej synagodze ktoś zaczął gadać.

Jednak dobrze wychodzi to gadanie w Nieweselu (które usłyszałem jako pierwsze, bo zapowiadało płytę) – trochę jakby Grzegorz Kaźmierczak z Variété przestał udawać, że umie śpiewać.

Poza tym to dobry tekst, choć z ogranym motywem. Przy okazji – mam wrażenie, że słowa „hajs” używają już tylko ludzie zaawansowani wiekowo. Ale to jeszcze nic: pewien czterdziestoparoletni męczący felietonista wciąż używa słowa „szmal”, które już chyba zawsze będzie mi się kojarzyć z Markiem Piekarczykiem („Tyle kłamstwa wokół nas / Żeby zdobyć cholerny szmal”).

Będąc przy Nieweselu (zresztą co chwilę – jakby to była recenzja nie całej płyty, lecz jednego kawałka, ale jak im wyszedł to numer, to daj Panie Boże zdrowie; jest kapitalny) – trochę trudno zresztą było mi wejść w ten album z uwagi na to, że ten kawałek okazał się zaskakująco łatwo wpadać w ucho, być hitem na tle pozostałych. Ale reszta też w końcu wpadła.

***

W Automatach możemy trafić na te same osoby, które grają w rewelacyjnym morzu: wspomnianego Czerskiego, Jarosława Lipszyca i Karola Schwarza. Muzykę z nowej synagogi można nazwać – podobnie jak tę, którą słyszymy na orce i zgrzytach – psychodeliczną. Tu mamy jednak psychodelię (nagraną na żyw) w innej, łagodniejszej wersji. Jeżeli orka chwilami zahacza o noise, to nowa synagoga czasem ociera się o ambient. Taka właśnie jest różnica, upraszczając, między morzem a Automatami. Pewnie też brak perkusisty, Jacka Jewuły, ma zasadniczy wpływ na ciężar muzyki. Tu, zamiast żywych bębnów, mamy bity Schwarza.

Czasem ma się wrażenie, że na nowej synagodze musi w końcu nastąpić pierdolnięcie, musi zacząć rzęzić i zrobić się głośniej. Ale tak się nie dzieje i – co ciekawe – to niespełnienie oczekiwań jest całkiem przyjemne.

***

Co jeszcze? Niewesele (o, znowu) słyszę jako utwór rozpoczynający jakiś bardzo dobry, polski film lub serial (będący dziełem np. Jana Holoubka, który ma na koncie Rojsta).

***

Gdy leci ta płyta, mam ochotę się spakować i pojechać pochodzić po jakimś pięknym mieście, poszwendać się między starymi murami (a przy Gdzie jest Jeden? wypocząć na jakimś zadupiu). To wyznanie pojawia się tu zamiast banalnego „to świetny album”.

***

Styczeń to chyba nie jest dobry czas na wydanie płyty. Ciekawa byłaby statystyka dająca odpowiedź na pytanie, ile z nich jest pomijanych w rocznych podsumowaniach tylko dlatego, że ukazały się za wcześnie. No, ale muzyka to nie wyścigi. Mnie się wydaje, że pod koniec roku o nowej synagodze będę pamiętał.

***

Na koniec minus. Gdzie jest Jeden? przypomina o największej bolączce polskiego rocka: głos męski potrafi trochę przeszkadzać w odbiorze muzyki. A kto wie, czy właśnie czwarty utwór na pierwszej płycie Automatów muzycznie nie jest najlepszy z wszystkich.

%d blogerów lubi to: