pluramon – pick up canyon [1996] / nicki prideaux

pluramon

mille plateaux

KIRA_marcus 005

Mille Plateaux dla wielu jest pewnie wydawnictwem kultowym. Rafał Księżyk w latach 90. odmieniałby tę nazwę przez wszystkie przypadki. Gdyby odmieniała się przez przypadki. Na tym blogu pojawia się po raz pierwszy.

Po raz pierwszy za sprawą Marcusa Schmicklera, człowieka wielu aliasów, i jego pierwszej, rewelacyjnej (najlepszy utwór to chyba Planet) płyty nagranej pod szyldem Pluramon. Na Pick Up Canyon trafiłem pewnie dlatego, że występuje tu gościnnie, w miniaturze Peak, Jaki Liebezeit z Can.

Ktoś może zapytać: „Co w tym wielkiego? Facet pojawia się na chwilę”. To ja powiem: „Gdyby Liebezeit przechodził 20 lat wcześniej sto metrów od studia, w którym nagrywałeś płytę, byłaby to dla ciebie nobilitacja” (Spokojnie, nie podniecaj się tak).

IDM, Post Rock, Minimal, Electro, Avantgarde, Experimental, Abstract, Instrumental – po tagach, które ktoś dopisał do Pick Up Canyon na Discogsie, widać, że Schmickler nie gra muzyki, którą da się łatwo zaklasyfikować, choć kiedyś, jeśli dobrze pamiętam, załatwiało się sprawę post-rockiem.

U nas ten materiał wyszedł na kasecie wydanej przez Sound Improvement, które poza Pluramonem mogło się pochwalić licencjami płyt The Sea and Cake, Mouse on Mars, Tortoise czy The For Carnation (fajnie, nie?). Jeżeli chodzi o polskie zespoły, label Tomasza Szwałka wydał Blimp oraz Low Key – w 2019 r., po latach przerwy od ostatniej wypuszczonej płyty. Im dłużej istniał Sound Improvement, tym mniej ciekawe – poza wyjątkami – rzeczy wydawał, ale o większym potencjale komercyjnym.

Dzieki Bôłt Records ukazała się płyta Mimeo, projektu, w który – obok np. Fennesza – zaangażowany był nasz bohater. Pewnie ma on więcej związków z naszym pięknym krajem.

Zdecydowanie godny polecenia jest również drugi album wydany dla Mille Plateaux, Render Bandits.

Trzecia płyta Pluramona, Bit Sand Riders, zawiera (podobnie jak epka Reservoir) remiksy m.in. Mogwai i Lee Ranaldo. Czwarta, Dreams Top Rock, to krok w stronę shoegaze’u i popu. Atrakcją jest gościnny udział (i to nie symboliczny) Julee Cruise, ale mnie się to o wiele mniej podoba niż muzyka z dwóch pierwszych płyt. Piąty i ostatni materiał, The Monstrous Suplus (znów z Cruise, ale też z drugą wokalistką, Julią Hummer; sam Schmickler również próbuje czarować swym głosem) można by otagować jako indie pop.

Bit Sand Riders i The Monstrous Suplus wydało Karaoke Kalk.

Jak widać, od pierwszej do ostatniej płyty Pluramon przeszedł długą drogę, i aż dziwne, że wszystkie nagrał pod jednym nickiem.

***

Nicki Prideaux – Australijczyk mieszkający w Paryżu. Świetne zdjęcia. Również wśród komdercyjnych fotek zdarzają się perełki. Czasem zresztą można by je wrzucić do kategorii Personal.

pavo – pavo [1999] / todd hido

discogs

Minimalistyczne granie bez wokali, krótka, nieefektowna nazwa zespołu, będąca też tytułem płyty, oszczędna okładka (inna do CD, inna do winylu). Pavo to była grupa, której muzyce raczej nie musiała towarzyszyć feeria świateł.

Niewiele też wiadomo o muzykach tworzących zespół, Jasonie Hammonsie i jego imienniku Hendersonie. Pierwszy grał w zespole Midnight Movies, co robił drugi – nie mam pojęcia. Gdyby ktoś wiedział coś więcej o tym składzie z Austin, niech zostawi kometarz.

Jedyny LP zespołu wyszedł nakładem wytwórni z Guilford, Works and Words Rejected, której strona już nie działa. Szukając czegoś o Pavo w necie, łatwiej trafić na jakiegoś DJ-a albo firmę zajmującą się paszą dla koni.

Gdyby ktoś wiedział coś więcej o tym zespole z Austin, proszę o zostawienie komentarza.

Znalazłem taką notkę:

„The debut LP by this Austin, Texas duo is a soon-to-be post-rock classic created from a carefully structured blend of guitar, drums, tape loops, and treatments. Pavo deliver their 10 emotionally charged pieces, performed with delicate and loving care. Think Mogwai, Aerial M, Tortoise, etc. in their gossamer thin moments”.

Trochę przesadzona, choć to bardzo dobra płyta. No i to Tortoise wrzucone od czapy.

Warto też poznać, głównie z uwagi na Pavo, split z Rhythm of Black Lines.

***

Todd Hido

Mam poważne wątpliwości, czy ostatnie zdjęcie jest autorstwa Todda Hido. W każdym razie tak było podpisane na Twitterze.

Nienawidziłem, kurwa, grać na flecie. Pamiętam, że moją nauczycielką była pani Myszor, mama gościa z Myslovitz. Niestety, nie przedstawiła tego sposobu gry na tym instrumencie.

bakamono – the cry of the turkish fig peddler [1994] / ragnar axelsson

linki w komentarzach / links in comments

soundcloud

discogs

Lata 90. lubię m.in. za ogrom noiserockowych kapel nawet nie z drugiego, tylko co najwyżej trzeciego szeregu, które nadają się do słuchania. Noise rock, grunge, metal, szajba Butthole Surfers – czuć na kilometr, że Bakamono to lata 90.

Dwa longi, trzeci niewydany, przynajmniej jeden split i cztery single – całkiem fajny dorobek. Mieli też okazję zagrać z paroma ciekawymi kolegami po fachu.

Wydaje się, że skład Bakamono się nie zmieniał, a jednak płyty różnią się od siebie. Skłamałbym, pisząc, że każdą z nich przesłuchałem po 10 razy, ale The Cry Of The Turkish Fig Peddler podoba mi się najbardziej. Świetnie brzmi, trzeba powiedzieć.

Jeżeli chodzi o późniejsze zespoły Dana Martina, Eiso Kawamoto, Paula Hischiera i Seana Dorna, znam tylko Farflung trzeciego z nich, który słyszałem dawno temu. Kapela wciąż działa, w ubiegłym roku wydała płytę; zaraz sprawdzę, czy wartą uwagi.

(Mogę dopisać, że poznałem też Subzone, na płycie którego Dan Martin w trzech utworach gra na perkusji. Pojawia się też na Paranoid Landscape Helios Creed. Całkiem to przyjemne, a taki Stuck Inside to rewelacyjny numer ).

Na pytanie: „Do jakiej epoki chciałbyś się przenieść, mając maszynę czasu, odpowiadam: do lat 90. XX wieku”. Oczywiście z opcją swobodnego i szybkiego przemieszczania się po całym świecie.

(o)(o)

Ragnar Axelsson – dobry jest, skubany; trudno było wybrać zaledwie 10 zdjęć. No właśnie, widzę właśnie wywiad z Axelssonem i już widzę, że brak fotki ziewającego psa zaprzęgowego to poważny błąd, proszę więc kliknąć w ten link.

Czy to krajobrazy, czy ludzie, czy zwierzęta – Rax zachwyca.

W sumie do Bakamono bardziej pasowałby Claude Nori albo Malcolm Liepke, których też kopnie zaszczyt bycia na 10fs, ale nie mogłem się powstrzymać przed wrzuceniem Raxa.

bellini – the precious prize of gravity [2009] / signe vilstrup

linki w komentarzach / links in comments

bellini (piękny oldskul – oglądajcie, nim zniknie)

bandcamp

temporary residence ltd.

Zespół Bellini przed Teatro Massimo Bellini w Katanii (fot. Maria Vittoria Trovato)

Głos Giovanny Caccioli sprawia, że Bellini może być trudno w pierwszej chwili odróżnić od innego włoskiego zespołu, mianowicie od Uzedy, w którym ta pani również śpiewa (a Agostino Tilotta, mąż donny Caccioli, w obu grupach gra na gitarze). Swoją drogą, zastanawiam się, czy The Precious Prize of Gravity nie byłaby lepsza, gdyby ten specyficzny wokal pojawiał się rzadziej. No, ale ok: artysta ma męczyć odbiorcę.

Dawno temu, gdy muzykę poznawało się z zapartym tchem, ta nazwa, Uzeda, wydawała mi się nieco dziwna, działała na wyobraźnię. Plus fakt, że Steve Albini ponoć poleciał do Włoch, by nagrać drugi album, Waters, za darmo.

Wtedy w sumie połowa nazw wydawała się osobliwa, najbardziej chyba Calexico. Nim po raz pierwszy włączyłem ich muzykę (kiedyś od poznania nazwy kapeli do usłyszenia jej twórczości mogło minąć trochę czasu), spodziewałem się Bóg wie, jakich niesamowitości. Nie wiem, czy kiedykolwiek dźwięki tak bardzo nie pasowały mi do nazwy wykonawcy (nie wiedziałem, czym jest to całe Calexico – kojarzyło mi się z czymś, nie wiem, industrialnym, nie z tym, czym w rzeczywistości jest). Na szczęście zacząłem bodaj od Hot Rail, więc się nie rozczarowałem.

Bellini też nagrywał Albini, co od razu, od otwierającego The Precious Prize of Gravity Wake Up Under a Truck, słychać. Mnie ta, niczym z At Action Park, gitara niespecjalnie przeszkadza. Uzeda jest bardziej rockowa (choć zależy co, bo np. 4, które tu wrzucałem, brzmi dużo ciężej niż np. debiut), w Bellini więcej noise rocka. Ważne, że oba zespoły świetne. Uzeda włoska, Bellini włosko-amerykańskie (na pierwszej płycie bębnił Damon Che z Don Caballero, potem już Alexis Fleisig z Girls Against Boys).

Na marginesie, co do Stevena Franka Albiniego, ciekawa jest ta część Wszyscy kochają nasze miasto Marka Yarma, w której słynny inżynier dźwięku opowiada, że przez współpracę z Nirvaną niemal nie splajtował. Dobrze znać, mimo gównianej korekty w polskim wydaniu.

(o)(o)

Monica Bellucci w obiektywie Signe Vilstrup.

Upiększanie piękna to zazwyczaj nie jest dobry pomysł. Musiałby się za to wziąć fotograf naprawdę wybitny, z poczuciem humoru. Guy Bourdin co prawda nie żyje, ale ma utalentowanych naśladowców, kilku zresztą pojawiło się na 10fs. Zauważyłem, że często aktorki, generalnie gwiazdy, są tak „ulepszane” (vide jakaś koszmarna sesja Kate Winslet) – i przez profesjonalistów, i przez fotografów amatorów – że czasem trudno je poznać. No, ale ludzie pieją z zachwytu. Dograjmy może solówki Yngwiego Malmsteena do Revolver albo The Velvet Underground & Nico.

Yngwie Malmsteen GIF - Find & Share on GIPHY

Nagminnie poprawiana przez czarodziei Photoshopa Monica Bellucci jest trochę jak wielkie płyty nagrywane po latach przez gorszy zespół. Signe Vilstrup czasem też popełnia to faux pas (rozumiem, że takie są wymogi fotografii „okładkowej”), ale – nie licząc nie zamieszczonych tu przypadków – bez wiochy.

man sized action – claustrophobia [1983] / robby müller

linki w komentarzach / links in comments

garage d’or

reflex records

Co wiemy o Man Sized Action? Na przykład to, że z uznaniem o zespole mówił Steve Albini („to jeden z najlepszych zespołów z Minneapolis albo skądkolwiek”; jego autorstwa jest równie fotka zespołu). Albo że Brian Poulson (grał tylko na drugiej płycie, Five Story Garage) nagrywał arcydzieło Slint, Spiderland. Nagrywał też wspomniany drugi album Man Sized Action (pierwszy – Bob Mould; Grant Hart, perkusista Hüsker Dü, zaprojektował okładkę).

Za wiele o zespole nie ma w sieci. Niemal wszędzie podobne, krótkie notki. Tu warto kliknąć, zwłaszcza że jest nagranie na żywo z reunionu.

Serio, niczego ciekawego nie idzie znaleźć. Albo źle szukam, więc jeśli ktoś ma jakiś dobry tekst o bohaterach tego wpisu, niech da znać. Czytam na Trouser Press artykulik jakiegoś gościa, który wyżej stawia Five Story Garage (wyszło też poszerzone o w sumie średnio fascynujące nagrania live; wydawcą Garage d’Or). Według mnie lepszym materiałem jest Claustrophobia.

Warto poznać też dwie składanki, na których pojawili się Man Sized Action: Barefoot & Pregnant i Kitten: A Compilation.

Mieli, będąc przecież jedną z miliona (post)punkowych kapel, coś w sobie. Ich pierwszy materiał ma z jednej strony gówniarską, nerwową energię, z drugiej – dojrzałość. Dla mnie bomba.

Obie płyty wyszły w Reflex Records, wytwórni założonej przez Terry’ego Katzmana (inżynier dźwięku, producent, właściciel sklepu muzycznego, później zawiadywał wspomnianą Garage d’Or) i Hüsker Dü w celu promowania zespołów z Minneapolis.

Wspaniała płyta. Nic tylko wznawiać.

***

Piękne są te polaroidy Robby’ego Müllera, autora zdjęć do filmów Wima Wendersa, Petera Bogdanovicha czy Jima Jarmuscha. Więcej do obejrzenia tu.

oren ambarchi – quixotism [2014] / herbert list

linki w komentarzach / links in comments

oren ambarchi

black truffle

Od dawna chciałem wrzucić coś Orena Ambarchiego. Problem w tym, że ten australijski multiinstrumentalista ma dość pokaźną dyskografię, więc trudno się zdecydować. Padło na Quixotism (czyli donkiszoterię), choć pewnie mogło też na coś innego, ale ile można się próbować zdecydować.

To cudo powstało dzięki nielichej liczbie muzyków, bowiem do ósemki, wśród której znajduje się chociażby Jim O’Rourke (syntezatory), trzeba doliczyć Sinfóníuhljómsveit Íslands, czyli islandzką orkiestrę pod batutą izraelskiego dyrygenta, Ilna Volkova. Ambarchi gra na Quixotism na gitarze i instrumentach perkusyjnych. Muzykę nagrywano w czterech krajach, w latach 2012-2014. Polecam zresztą tekst z Bandcampa na temat tej płyty.

Mam wrażenie, że Ambarchi – mimo że jest artystą wybitnym, nagrywającym z wielkimi postaciami awangardy (Keiji Haino, Stephen O’Malley, Richard Pinhas, Alvin Lucier…) – nie jest tak znany i ceniony, jak powinien być (w sumie – jak to zmierzyć?). Pewnie gdyby był z Londynu, nie z Sydney, wyglądałoby to inaczej. A może mnie się tylko tak wydaje.

Pierwszym instrument Australijczyka, który nagrywa też ze swoją partnerką – crys cole (pojawia się zresztą na Quixotism), to perkusja, więc być może dobrym podsumowaniem jego działań jest stwierdzenie Philipa Sherburne’a w pitchforkowej recenzji tegorocznej płyty Shebang: „Jako kompozytor Oren Ambarchi myśli jak perkusista”.

Quixotism to doskonała płyta. Przy pobieżnym odsłuchu nie dzieje się nic, przy uważnym – wszystko.

Może to ten przypadek, gdy muzyki lepiej słuchać z kompaktu, nie z winylu, bowiem wtedy leci ona bez przerwy, a Quixotism można traktować – mimo podzielenia na pięć części – jako jeden utwór.

W tym roku Ambarchi wydał jeszcze Shebang, ਚੈਨਲKAANALचैनलRÁÐעָרוּץ (z Charlemagne Palestine i Erikiem Thielemansem), «Caught in the dilemma of being made to choose» This makes the modesty which should never been closed off itself continue to ask itself: «Ready or not?» (z – nie mogło być inaczej, biorąc pod uwagę dość długi tytuł – Keiji Haino oraz Jimem O’Rourkiem) i Ghosted (podpisali się też Johan Berthling i Andreas Werliin).

No i weź to wszystko ogarnij.

Tymczasem. Idę posłuchać jakiegoś rocka.

PS Właśnie widzę, że Ambarchi jednak pojawił się na moim blogu. W 2017 r. wrzuciłem tu Tikkun, który nasz bohater nagrał wspólnie z Richardem Pinhasem. Rzecz też z 2014 r.

***

Herbert List

william basinski – the disintegration loops II [2003] / francis giacobetti (znowu)

linki w komentarzach / links in comments

bandcamp

temporary residence

2062

Mając w tym roku pewne problemy z zaśnięciem (wspominałem o tym wstrząsającym fakcie przy okazji recenzji nowej płyty Melatonów), wziąłem sobie listę 50 najlepszych ambientowych albumów wg Pitchforka i – ze słuchawkami na uszach – leciałem z nią na noc po kolei. Zacząłem od Ambient 1: Music for Airports Briana Eno (1. miejsce), obecnie jestem na Ambient 4: On Land (24. miejsce). Jak widać, Eno jest dość cenionym twórcą, choć sam wolę paru innych. W tej chwili nie mam już żadnych problemów, żeby uderzyć w kimę, o czym świadczy fakt, że ostatnio zasnąłem przy Junkyard The Birthday Party.

Ambientu słuchałem od lat, choć mam do niego stosunek ambiwalentny (ambientwalentny, he, he). Wydaje mi się – słusznie czy nie – że to muzyka, w której chyba najłatwiej o ściemę. Czy też najłatwiej nabrać niewyrobionego słuchacza – powie jakiś snob. Jak kto uważa.

Puścisz komu Playthroughs Keitha Fullertona Whitmana, ten zacznie cmokać, a ty mu, że to twój utalentowany kolega z bloku obok. Konsternacja.

Tak czy siak, słuchając „gatunku eksperymentalnej muzyki elektronicznej, cechującego się odejściem od linearnie rozwijanej linii melodycznej” (w tym rzeczy nieujętych w liście Pitchorka, np. wspaniałej Noveller)… dopisałem sobie do swojej własnej listy płyt wszech czasów (ogólnej, nie ambientowej) The Disintegration Loops II Williama Basinskiego.

Ten wyszkolony klarnecista jest jednym z najbardziej znanych twórców ambientu, którego przez lata niesłusznie olewałem, a teraz cenię na równi z Timem Heckerem.

O TDL II wspomniany Pitchfork pisał, że „to muzyka, która pozwala ci uwierzyć w Niebo, że właśnie takie dźwięki muszą z niego płynąć”, a niejakie ARTINFO mniej poetycko skomentowało, że to „dwie najważniejsze minimalistyczne kompozycje poprzedniej dekady” (teraz mamy już dwie wstecz).

Nic dodać, nic ująć. Słuchanie tej płyty w nocy, najlepiej na słuchawkach, to wspaniałe przeżycie. Coś mistycznego, czyż nie?

Pod wrzuconym na YouTube’a d|p 3 możemy przeczytać, jak powstał ten utwór.

Mnie nawet bardziej podoba się „poszarpany” d|p 2.2. Coś zupełnie niesamowitego. A może jednak nie? Może gdy d|p 3 coraz bardzie się dezintegruje, podoba mi się równie mocno?

Arcydzieło Basinskiego nigdy nie ukazało się na winylu. Pozostałe części The Disintegration Loops również zapewniają niebiańskie orgazmy.

W tym roku William wydał, wraz z Jankiem Schaeferem, płytę …on reflection, ale na razie nie wzbudziła ona we mnie większych emocji.

The Disintegration Loops II – 10/10. Inna sprawa, że przy takiej muzyce używanie jakichkolwiek skal ocen należy do komedii.

Nawiązując na końcu do Eno, wspomnijmy, że Basinski może się pochwalić dziełem Music for Abandoned Airports: Tegel.

***

Serge Gainsbourg i Jane Birkin w obiektywie Francisa Giacobettiego – kiedyś to musiał być skandal, dziś mogłaby się obruszyć co najwyżej moja babcia, choć i tego nie jestem pewny. Chociaż… skoro Przyjaciele oskarżani są o homofobię, a Seinfeld o rasizm – kto wie. Prawicowe pojeby i lewicowe sztywniaki są w stanie przyczepić się do wszystkiego.

Tak czy siak, nie mogłem sobie odmówić drugiej wrzutki z fotografiami Giacobettiego. Nieoczywiście piękna Birkin i Gainsbourg, który miał urodę taką bardziej, rzekłbym, houellebekowską, ale cóż – Artysta.

ativin – german water [1997] / francis giacobetti

linki w komentarzu / links in comments

facebook

bandcamp

secretly canadian

discogs

Zespół Chrisa Carothersa i Dana Burtona (obaj z Early Day Miners) plus różni perkusiści (na „German Water” gra Rory Leitch, też z EDM; był zresztą– wraz z Carothersem – współzałożycielem Ativin).

Trzy albumy, dwie epki, jeden singiel. Nie licząc pierwszego materiału, epki „Pills Versus Planes” wydanej przez Polivinyl, wszystko nagrali dla Secretly Canadian.

Nie mam pojęcia, skąd taki tytuł płyty – „German Water”. Udało mi się znaleźć informację, że Niemcy ponoć słynęli z kranówy wysokiej jakości.

Muzyka to post-rock (słychać Slint – ze „Spiderland”, choć jest taki moment, który przywodzi na myśl „Tweez”), z naleciałościami math-rocka i emo (ale delikatnymi). Ot, lata 90.; tu we wspaniałym wydaniu. Takie granie chyba nigdy mi się nie znudzi.

CD niby do kupienia w ludzkiej cenie (ze Szwecji, jest na Discogsie), gorzej z LP, bo tu Niemce życzą sobie 50 euro.

W 2004 roku Ativin – w składzie: Burton, Carothers i Mark Rice – nagrał coś, co nazywa się „’Night Mute’ Live Practice Recording”, i jest za darmo do ściągnięcia z Bandcampa.

W 2021 r. panowie skończyli nowy materiał, „Austere” (z Chrisem Brokawem na bębnach). Podobnie jak pierwszą ep-kę, pod okiem Steve’a Albiniego. Nie wiem, czy i kiedy oraz gdzie ta płyta wyjdzie (od paru miesięcy ani na Facebooku, ani na Instagramie nie ma żadnych informacji na ten temat; ani na żaden inny).

(o)(o)

Francis Giacobetti

Chyba padła mu normalna strona i jest tylko Instagram. Kapitalne zdjęcia. Trudno zrobić selekcję, więc wrzucam więcej niż zazwyczaj.

Ma też na koncie jeden film, „Emmanuelle 2”, stąd zdjęcie z Sylvią Kristel.

the trigger quintet – the trigger quintet + 2 [1995] / dave heath

name your price

twistworthy records

Jedna z moich ulubionych składanek to „Ground Rule Double”. Wydały ją w 1996 Divot i ActionBoy 300, a znaleźli się na niej m.in. Shellac i Mineral, a także wiele mniej znanych kapel. W tym The Trigger Quintet, zespół z Houston, który pozostawił po sobie siódemkę z trzema utworami (Twistworthy Records – ostatni post na fejsie pochodzi z 2019) oraz dwa numery umieszczone na kompilacjach: „Slept for Seven Days” na wspomnianej „Grand Rule Double” i „Crash Course” na „Use This Coupon” (Slave Cut; 1996).

The Trigger Quintet grali absolutnie wspaniałe emo, z którego lata 90. napieprzają jak z „Clerks” albo flanela. To rzecz wchodząca na poziom Hoover, nie czarne grzywki.

Zespół istniał od sierpnia 1994 do lipca 1995 roku. Przynajmniej trzech z czterech jego członków grało w innych kapelach, ale albo ich nie znam, albo nie pamiętam.

Jest nawet koncert, ale kiepsko słychać:

***

Dave Heath (1931-2016). Warto obejrzeć krótki film o nim i poszukać innych materiałów na jego temat, bowiem David Martin Heath miał nieco większe ambicje niż zrobić fajną fotkę. Magia czarno-białej fotografii. Na zdjęciu nr 2 widzimy Roberta De Niro.

karen dalton – it’s hard to tell who’s going to love you the best [1969]

linki w komentarzach / links in comments

wirz.de

Karen Dalton i Tim Hardin w Boulder, Kolorado; lata 60. (fot. Dan Hankin). KD grała ze swoim mężem, gitarzystą Richardem Tuckerem. Czasem tworzyło się trio, gdy dołączał do nich właśnie Hardin

Zakochałem się w płycie „It’s Hard to Tell Who’s Going to Love You the Best”, więc pomyślałem, że jej autorka, Karen Dalton, powinna pojawić się na blogu. Kobiet z gitarami nigdy za wiele, o ile nie jest to np. Maryla Rodowicz.

Wcześniej czyjś wygląd tak bardzo nie pasował mi do głosu, gdy zorientowałem się, że „Where have they been?” nie śpiewa facet po czterdziestce, lecz dwudziestoparolatek. No więc wpierw Ian Curtis, potem Karen Dalton. Nazywano ją „Billie Holiday folku”, co wiele tłumaczy.

Należała do tej samej sceny folkowej, co m.in. Bob Dylan (bardzo ją cenił, występowali razem). Grała na dwunastostrunowej gitarze i bandżo z długim gryfem; jej głos – cytując Janusza Reichela – czasem chwyta za serce, a czasem za jaja (zwłaszcza gdy na koniec wersu wibruje). Sukcesu komercyjnego nie odniosła, dopiero po śmierci zyskała uznanie; i tak zbyt małe. Zyskała je dzięki m.in. Nickowi Cave’owi, który jest nieoceniony – podobnie jak Jason Pierce ze Spiritualized – w przypominaniu folkowych pieśniarzy i pieśniarek.

Myślę: „Karen Dalton” i w głowie pojawia mi się też inna tragiczna postać amerykańskiej kultury, pisarka Carson McCullers.

Mająca problemy z piciem i dragami Dalton, zmarła w wieku 55 lat na chorobę powiązaną z AIDS. Przez długi czas panowało przekonanie, że odeszła jako bezdomna. Wychodzi jednak na to, że ktoś się nią zaopiekował nim zmarła.

Wydała dwie płyty. Oprócz „It’s Hard…” „In My Own Time” (1971). Ta pierwsza robi na mnie większe wrażenie, może dlatego, że jest bardziej surowa. Szkoda tylko, że kosztuje tyle, jakby ją dotknęła nasza inflacja.

Dwa lata temu nakręcono film o tej artystce z Teksasu – „In My Own Time: A Portrait of Karen Dalton” (gdzie go można obejrzeć?). Pojawia się w nim wspomniany Cave. Wiele lat po śmierci autorka „In My Own Time” zaczyna być rozpoznawalna.

W Polsce Karen Dalton może kojarzyć się może co najwyżej z braćmi Daltonami z kreskówki o Luckym Luke’u.

%d blogerów lubi to: