Water Damage to w sumie psychodelia, ale nie kojarząca się z kwiatkami i słońcem, lecz przywołująca na myśl raczej to, co The Velvet Underground mówili o hipisach. Wspaniałe.
„Repeater” wyszedł w kwietniu na winylu (12XU), a „But The Rat Was Very Smart” (utwory z tej samej sesji) w lipcu na kasecie (Sophomore Lounge).
Na Bandcampie zespołu można tez znaleźć parę innych nagrań.
„Minimal maximalism, repetition and squall”.
Chwilami podczas słuchania Water Damage zdarza mi się pomyśleć o naszym, rewelacyjnym składzie morze.
Chciałoby się napisać recenzję każdej godnej uwagi płyty, jaką dostaję w takiej czy innej formie, ale ostatnio jest tego tyle, że nie ma szans. O niektórych wydawnictwach wypada jednak przynajmniej wspomnieć. Tak jak o dwóch poniższych, które wypuściła w świat Antenna Non Grata. Suche (może nie do końca – uważni zauważą) info z mojej strony. W sumie to już żadne nowości: oba CD ukazały się w ubiegłym roku.
z czym mamy do czynienia?„«Komentarz eufemistyczny» to projekt udźwiękowienia wyobraźni, pobudzanej przez klaustrofobicznie zamglone, toksyczne miejskie przestrzenie. Muzyczna refleksja nad zjawiskiem estetyzowania katastrof i eufemizacji języka ich opisu. Nad eufemizmem rozumianym jako kamuflaż, kreowanie języka przytulnego, manipulacja, ukrywanie sensu, ale i narzędzie konieczne jednostkom i społecznościom do w miarę bezbolesnego funkcjonowania w rzeczywistości”.
skojarzenie 10fs „Twin Peaks: The Return”. Słuchając „Komentarza eufemistycznego”, mam za każdym razem ochotę wrócić do serialu Lyncha, najlepiej do scen ze „złym Cooperem”.
(o)(o)
kakofoNIKT – Dance Epidemic: Greatest Hits A.D. 1518 (ANG CD 16/2021; 31 grudnia 2021; 64’02”)
kto gra?Patryk Lichota – syntezatory, samplery i sekwencery, efekty, saksofon sopranowy i tenorowy, Fender Bass VI oraz Hubert Wińczyk – syntezator, sampler, nagrania terenowe na CDJ, automaty perkusyjne, wokal.
z czym mamy do czynienia?„«Dance Epidemic» jest fantazją zespołu na temat wydarzeń, które miały miejsce w miejscowości Strasbourg nad rzeką Ren w 1518 roku. Mieszkańcy wpadli wówczas w samoczynny, niespodziewany amok taneczny. Była to epidemia w tym sensie, że według podań zaczęła się od jednej osoby (zwanej Frau Troffea), która nagle zaczęła pląsać i infekować swoim opętańczym tańcem innych mieszkańców, aż taneczna mania pochłonęła większość miasta. Nie ma jednoznacznego wyjaśnienia tego historycznegozdarzenia, choć najbardziej fascynująca jest hipoteza o zatruciu sporyszem, czyli przetrwalnikiem halucynogennego grzyba rozwijającego się na kłosach dojrzewającego żyta oraz ta, iż zdarzenie było rytuałem jednej z sekt, stłumionej później przez inkwizycję, podobnie jak inne heretyckie i wolnomyślicielskie ruchy Europy. Zapiski z tamtych wydarzeń są skromne, ale dały żyzne podglebie dla fantazmatów snutych przez zespół. Album jest wyimaginowanym soundtrackiem do poszczególnych etapów epidemii tańca oraz jej różnych perspektyw (narracyjny zoom in/out) – gremialnych, stadnych jak i jednostkowych. Pojawia się zbiorowy obłęd błaznów miejskich, katatoniczna alienacja w ekstazie tłumu, erotyczne marzenia o Królowej czy pamięć ciała, która powraca niespodziewanie w trakcie tańca i przypomina dawny wypadek”.
Szanowni państwo, to będzie prawdziwa uczta! Delektujmy się!”.
Tak 5 października 2019 r. występ TONUS-a zapowiadał – nie zapomnę tej chwili – Marcin Kydryński. Miał on, występ, miejsce podczas Spontaneous Music Festival w poznańskim Klubie Dragon.
***
„Intermediate Obscurities III – Live At Spontaneous Music Festival 2019” trwa 40 minut i przynosi – jak zaznaczyłem wyżej – minimalistyczne granie, do którego trzeba przysiąść na spokojnie i w skupieniu. Nie jest to rzecz, która byłaby dobra pod codzienne czynności typu strofowanie dzieci bądź kłótnia z żoną. Warto się wsłuchać, co przygotowała ww. ósemka; jak sobie pograła z towarzyszeniem ciszy.
Tylko cztery płyty, choć zaczęło wychodzić ich od groma. Znów człowiek gubi się w obfitości nowych materiałów do posłuchania, nie wie, nad którymi się skupić, albo brakuje mu czasu.
Poniższe notki były pisane jeszcze w momencie, gdy miałem do czynienia z typowo noworocznym oczekiwaniem, aż coś rzeczywiście ciekawego zacznie się dziać. No i po chwili zaczęło. Ale o tym może następnym razem.
Jeszcze na ostatnim LP Dezertera „Większy zjada mniejszego” (2014) zdarzały się sensowne momenty. Co prawda trudno znieść protekcjonalny ton tekstu „Hodowla głupków” (choć w sumie, czy to słowo tu pasuje? Protekcjonalność cechuje m.in. „pobłażliwa przychylność”, my mamy do czynienia z mędrcem wyśmiewającym tytułowych głupków). Potem, po dość długiej przerwie, przyszła kiepska epka „Nienawiść 100%” (2019). Teraz pojawił się nowy, doraźny materiał „Kłamstwo to nowa prawda”. Nie wiem, dlaczego „nowa”, skoro świat polityki zawsze był mniej lub bardziej skurwiały.
W Polsce źle się dzieje i Dezerter postanowił zareagować. Najbardziej obrzydliwy rząd po tzw. komunie, Trybunał Konstytucyjny zaklepujący nieludzkie prawo antyaborcyjne, państwem z rozmokłego kartonu trzęsie jeden pierdziel z Żoliborza, a na schedę po nim czyhają katoliccy fundamentaliści… Wygląda to fatalnie.
Tak więc cel słuszny. Tylko płyta słaba.
Proste (często prostackie) kompozycje, proste (często prostackie) teksty. Nawet jeśli na „Kłamstwie” zdarzają się ciekawe fragmenty, zostają zduszone przez ograniczone możliwości wokalne Roberta Matery (choć akurat na tej płycie realizator dobrze ustawił jego wokal). Chwilami te nagrania niemal wywołują zażenowanie – gdy wchodzi refren w tytułowym kawałku, mam wrażenie, że o tym „wejściu” wiedziałem, zanim PiS doszedł do władzy. A „apokaliptyczny” „Idziemy po was” nie wystraszyłby nawet Suskiego.
Gdyby te nagrania miały otworzyć komukolwiek oczy na to, co się dzieje w Kraju Kwitnącej Czereśni, mógłbym dać im nawet ocenę 10/10. Przeglądam jednak internet. Przekonani, że jest chujowo, są wciąż przekonani, że jest chujowo. Debile oskarżają Dezertera o „lewackość”. A protekcjonalny ton Grabowskiego nie pomaga.
Aż dziw, że to ten sam człowiek, który pisał takie teksty jak „Chrystus na defiladzie”, „Apokalipsa według św. Mnie” czy „W zakamarkach”. Zresztą nawet jak walił między oczy, to podziwiało się celność ciosu, nie narzekało, że wali cepem. Liryki z najnowszej płyty wyglądają jak pisane na kolanie. No ale w końcu „Kłamstwo” to rzecz doraźna.
Najlepsza w nowym wydawnictwie Dezertera jest okładka.
Jak niemal każdy wokół, też jarałem się Sleaford Mods. Ten szczur z lapkiem i browcem w ręce plus nawijający typ, wyglądający jak biseksualny kibic West Hamu – niezłe kino. Trzeba przyznać, że mieli goście z Nottingham pomysł na zespół, jakiego nie miał nikt.
Tylko że jakoś tak trudno było mi zmęczyć w całości jakąkolwiek płytę duetu.
Podobnie jest ze „Spare Ribs”. Coś tu niby jest inaczej, gościnnie pojawia się m.in. Billy Nomates, ale jak muzyka leci, to w sumie myślę o tym, że mogłaby się już skończyć.
Słuchałem niedawno „Tehno Terroru” Maxa i Kelnera i trochę mi się to skojarzyło ze Sleaford Mods. Kelner, podobnie jak Jason Williams, nie miał głosu, ale to, co stworzył z Brylewskim, jest o niebo ciekawsze.
Słychać Shellaca, Unwound, Dopplera, Thurstona Moore’a, Truly i pewnie inne mniejsze lub większe gwiazdy gitarowej alternatywy (również, niestety dość tandetny, post-hardcore); czasem wręcz można odnieść wrażenie, że Echoplain kogoś dosłownie cytuje.
I nawet te niby cytaty mi nie przeszkadzają. Problem w tym, że „Polaroid Malibu” jest jak większość nowych płyt noiserockowych: niby OK, ale jednak masz poczucie, że lepiej włączyć coś innego. Ten materiał wydaje się być poza tym wyzbyty energii – jakby ktoś chciał poprawnie odrobić zadanie domowe.
Na Bandcampie Forbidden Place widzimy kilka tagów opisujących muzykę Frack!, lecz żadnym z nich nie jest „hardcore” – określenie będące chyba najbliższe temu, co gra ten zespoł. Poza tym zamykający
całość cover bodaj najsłynniejszego kawałka Black Flag „Rise Above” nakierowuje w dość oczywisty sposób.
Można przy okazji zapytać o sens nagrywania kawałka innego wykonawcy, skoro jest sto razy lepszy od tego, co sam spłodziłeś.
The Jesus Lizard attempts to resurrect Lemmy by having Henry Rollins finally beat the living hell out of Greg Ginn while NoMeansNo drinks beer and cheers – czytamy na wspomnianym Bandcampie. Jest to, delikatnie mówiąc, zbyt przychylna opinia.
Niezła płyta, do której pewnie nigdy nie wrócę. Za mało tu zwracających uwagę momentów, za dużo średniawki. Choć jest w tym klimat starych kapel, których słuchało się z kaset, więc kto wie. Może po paru piwach.
Z nudów, siedząc w robocie, wrzucam po jednym, dwóch zdaniach na temat nowych płyt. Na razie nie słyszałem niczego, co wywaliłoby mnie z butów, ale całkiem przyzwoite rzeczy się zdarzyły, zwłaszcza DEW mi podeszło.
Początek roku to chyba nigdy nie jest ten czas, gdy kapitalne albumy wychodzą hurtowo, ale – jak znam życie – zaraz ludziska dopierdolą potężną dawką rewelacyjnych płyt.
Na newalbumreleases.net ktoś wrzucił płytę zespołu KOZA (co to w ogóle za pokraczna nazwa dla metaluchów?) i dołączył do niej klip polskiego rapera xD.
Stoner/doom/sludge metal razy osiem. Brzmienie takie, że myślałem, iż ściągnąłem uszkodzone pliki mp3. Ale jednak nie: taki sound niechcący wyszedł albo miał wyjść. Mnie się podoba. W jednej z recenzji „Calcification of the Human Ghost” został on określony jako muddy. Ładnie i trafnie.
Oldskulowy, surowy, prosty (są tacy, co uznaliby, że prostacki) post-punk z ekspresyjnym wokalem oraz beatami zamiast perkusji, nagrany na żywo. Muzyka DEW ma w sobie również posmak noise rocka i industrialu i jest lepsza niż granie wielu nachalnie promowanych „nowych zespołów”.
Może i kandydat do zestawienia najlepszych płyt 2021. Ma „Rau.” w sobie coś pociągająco desperackiego, bez popadania w egzaltację.
Battle grind, czyli grind plus odgłosy bitewne. Plus jeden akustyczny numer. Brzmi to niepoważnie, ale jednak Warstone wyróżnia się z tej całej grindowej sieczki.
Nie sądzę, żebym długo pamiętał o „Whose Roots”, ale kasetę chętnie bym przytulił.
Muszę przyznać, że historia z martwą owcą, którą członkowie tego duetu wielu aliasów chcieli rzucić w tłum, średnio mi się podoba, choć doceniam symbolikę. Tak czy siak, jest to jedno z najoryginalniejszych zjawisk w historii popkultury, które chyba bez wielkiej przesady można postawić obok The Residents. Warto poczytać, czym był i jest duet tworzony przez Billa Drummonda oraz Jimmy’ego Cauty’ego.
THE KLF tworzyło utwory czasem niemal obrzydliwie taneczne, czasem awangardowe, czasem jest to miszmasz. Ta składanka z singlami (w zestawie wspaniałe klasyki „What Time Is Love?” i „3AM Eternal”) jest na to dobrym przykładem, bowiem nim całość kończy się wspólnym numerem z Extreme Noise Terror, możemy usłyszeć „Justified & Ancient” z wokalistką country Tammy Wynette na pokładzie.
The KLF zakończyli działalność, żeby pokazać środkowy palec przemysłowi muzycznemu. Dziś ich składanki można posłuchać m.in. na dymającym muzyków Spotify. I mam wrażenie, że ten krótki materiał – choć bardzo fajny – to nie jest idealny wstęp do poznania twórczości Brytyjczyków. Lepiej zacząć od „normalnych” płyt.
Udeathowiony black czy ublackowiony death – wszystko jedno. Ważne, że stereo jest – chyba sam szatan maczał w tym paluchy. Co ciekawe, wygląda na to, że płyta została nagrana w trzech różnych krajach (Australia, Francja, USA), więc cała czwórka sierściuchów, którzy za nią stoją, nie spotkała się w studiu. Na dodatek nie ma tu żywej perkusji. W związku z tym, że w Nowym Lepszym Świecie nie uświadczysz koncertów, nie padnie często powtarzane pytanie: „ciekawe, jak by to zabrzmiało na żywo?”.
Ciężki, brutalny materiał, trzymający poziom od początku do końca, wliczając niemal ośmiominutowy „The Harvesters”.
Dostałem tę płytę we wrześniu ubiegłego roku, spodobała mi się, ale jakoś nie mogłem się zebrać, żeby napisać o niej parę zdań.
***
Human Rites to australijski zespół, określający swoje granie miło brzmiącymi słowami „kraut”, „noise”, „psych”, „doom” i „outsider music”. Czyli może to mówić wszystko i nic. Najbliższy prawdzie wydaje się być „psych”. Jest to jednak psychodelia dość żwawa, nikt tu raczej nie pali tyle, co Ricky LaFleur. Dodałbym jeszcze skojarzenie z angielskim Prolapse i postpunkowe klimaty („Varanasi Drivers”).
***
Tak sobie myślę, że „Birth” się bardzo dobrze słucha (może poza nieudanym „King”), ale niespecjalnie wbija się ten materiał w kiepełę – może dlatego nie dałem rady się wziąć za pisanie o nim. Paradoksalnie dzięki temu jest szansa, że będę do niego wracał, bo w pewnym sensie za każdym razem słucha się go jakby pierwszy raz.
***
W tym roku wyszła epka „Fore”. Muzyka improwizowana ponoć, co średnio – przynajmniej mnie zachęca – zachęca. Ale do sprawdzenia.
Był taki zespół jak Same Road, który jamował post- i krautrockowo; na Bandcampie można sprawdzić jego cztery płyty. Wyróżniał się nie tylko dobrą muzyką, ale i dowcipnymi tytułami kawałków. Same Road opisywali się jako: „Improvised psych/kraut/space/doom trio”.
Teraz można posłuchać kapeli UC Project (wcześniej Ultimate Collective), którą ze wzmiankowaną wyżej łączy basista Emil Krocz, który także nagrał i zmiksował opisywany materiał (brzmi, swoją drogą, bardzo dobrze), oraz poniekąd tagi. „RCK PPR SCSRS” to – jak piszą sami muzycy – „po trochę wszystkiego. Post – jazz – kraut – impro – rock”.
Mnie UC Project podoba się chyba nawet bardziej niż Same Road, na co wpływ może mieć grający gościnnie na trąbce Cezary Wicikowski. Dzięki niemu koszaliński zespół kojarzy mi się trochę z Abilene, do których mam wyjątkową słabość. Trzeba też zauważyć świetny (może nie licząc końcówki „The Septad”) bas, za który odpowiada wspomniany Krocz.
To jedna z moich ulubionych przegapionych płyt z 2019. „RCK PPR SCSRS” można kupić za jedyne 20 zł.
Planowałem wrzucenie postu z trzema nowymi wydawnictwami (miało to być info o tym, że te kasety wychodzą, nie recenzje) Pointless Geometry przed datą ich premiery, tj. 22 czerwca, lecz po raz kolejny zostałem pokonany przez potężną siłę od urodzenia kierującą moim życiem – czyli lenistwo.
Jeśli ktoś od czasu do czasu wpada na mój blog lub fejsa, wie, że awangardowa elektronika niekoniecznie jest czymś, co wrzucam na co dzień. Nie jest jednak też tak, że nie sięgam po coś innego niż Shellac i The Jesus Lizard. Jeżeli chodzi o muzykę „inną”, Pointless Geometry jest – obok Pawlacza Perskiego i jego sublabela Patalax oraz Szarej Renety – wydawnictwem, które znam najlepiej.
No to popatrzmy, co nam „independent label that specialises in tape releases of experimental electronic, electroacoustic and dance-esque music as well as audiovisual projects on VHS tapes” (wrzucam angielski opis, gdyż nie mam – choć intuicyjnie je rozumiem – pojęcia, jak w miarę zgrabnie przetłumaczyć na nasze słowo „dance-esque”) przygotował.
Po kliknięciu w imię i nazwisko/nazwę artysty przenosimy się na jego stronę, po kliknięciu w tytuł płyty – do Bandcampa.
Aha, wszystkie kasety (zwłaszcza „Autolysis”) mają piękne okładki.
Kupujcie, bo zaraz pewnie zabraknie.
Pointless Geometry prowadzą Justyna Banaszczyk (FOQL) i Darek Pietraszewski (VJ Copy Corpo).
Bartek Kujawski (nagrywa również jako znany tu i ówdzie 8rolek) „łączy akustyczne i elektroniczne brzmienia w postmodernistyczną dźwiękową rzeźbę. To podróż w głąb własnej psychiki, pełna gwałtownych zwrotów akcji, wybuchów hałasu i ogłuszającej ciszy, a także momentów ogromnej wrażliwości” (cytaty z press-kitu lub Bandcampa). Bardzo podszedł mi angielski opis „Psychomachii”: „This is experimental music with club aesthetics at the core, filtered by Bartek’s bizarre mind”.
Nie ma lekko, o czym świadczą tytuły utworów: „Tripping over internal chaos”, „Emotional isolation”, „Self-made implosion”… Najtrudniejsza w odbiorze spośród trzech nowości Pointless Geometry.
Qba Janicki to perkusista związany z bydgoskim Mózgiem. Człowiek, zdaje się, wybitnie zapracowany, dający radę w różnych konfiguracjach (ostatnio słuchałem Malediwów, które tworzy z Markiem Pospieszalskim) i gatunkach muzycznych. Scenę dzielił m.in. z Peterem Brötzmannem, Fredem Frithem i Jerzym Mazzollem, więc będzie miał o czym opowiadać wnukom. Obsequies pochodzi z Belgii, udało mi się znaleźć krótki, ciekawy wywiad z artystą. Panowie spotkali się podczas Air Warsaw (jest to projekt artystyczno-edukacyjny wrocławskiej fundacji Avant-Art).
„Autolysis” to „(…) wyraziste połączenie cyfrowej rzeźby dźwiękowej z przetworzoną perkusją. Budulcem tego masywnie brzmiącego albumu były improwizowane sesje, dopracowane przy pomocy zaawansowanych technologii aranżacji i produkcji. Artyści starają się stworzyć uniwersum zmiennokształtnych struktur, które rozwijają się w nieprzewidywalny sposób, nawarstwiając się i eksplodując z każdym oddechem”. Uff… O, to jest ładne: „Elektroakustyczny dźwiękowy organizm, który zjada sam siebie w celu autoregeneracji” – tak opisali obaj swą polsko-belgijską kolaborację.
Brzmi to co najmniej niepokojąco, ale… „Autolysis” przynosi najbardziej przystępne z opisywanych tu dźwięków, one są chwilami wręcz ładne. Być może jednak, jeśli takie słowa płyną z klawiatury takiego ignoranta jak ja, trudno uznać to za komplement. Tak czy siak, dzieła Qby Janickiego i Obsequies (Obesquiesa?) sprawiło mi najwięcej przyjemności spośród nowych rzeczy Pointless Geometry. Wciągający materiał, trafia do folderu z najciekawszymi płytami tego roku.
Kończymy te krótkie notki informacją o więcej niż udanym debiucie Aleksandry Słyż – kompozytorce, inżynierce dźwięku oraz sound artist (czy jest polska, dobrze brzmiąca nazwa tej profesji?), oddając po raz kolejny głos wydawcy: „Na «Human Glory» słychać wyraźny podział na dwa modus operandi. Część BG to choreografia przełożona na język dźwięku za pomocą sensorów ruchu, a część MG składa się z majestatycznych, nasyconych syntezatorowych dronów”.
Bliżej mi do części MG. Muzyka na niej zawarta mogłaby zabrzmieć w kościele. Nie wiem, jakiej religii. Dziwnej, ale raczej przyjaznej ludziom.
Titanic Sea Moon to trzy czwarte Ewy Braun: Darek Dudziński, Piotr Sulik i Rafał Szymański. No i jeśli ktoś chciałby szukać odnośnika dla muzyki tria, to znajdzie go w „Esion” EB. To, oczywiście, uproszczenie, ale jak leci chociażby „Muszelka”, nie umiem uciec od tych skojarzeń. A przy bębnach z „Bogharta” od „Stereo” Ewci.
Wczoraj wieczorem włączyłem „Mother of All Valentines” (na marginesie, świetna okładka; trzeba będzie sobie wyczarować taką koszulkę), zachwyciłem się krautową motoryką „Zakochanej autostrady” i postanowiłem unieśmiertelnić Titanica na swym blogu, jednocześnie powstrzymując się od recenzowania materiału zespołu, co wszystkim wyjdzie na zdrowie.
Kolega uważa, że Titanic Sea Moon to najlepszy zespół w Polsce. Spory komplement i nie od czapy. Ja bym się jednak wahał, czy aby nie Columbus Duo, Lotto albo THAW (ale ci wyłącznie w wersji koncertowej). Może jednak TSM (tylko wokale do poprawy).
Dudziński, Sulik i Szymański mają nagrany materiał studyjny. Mam nadzieję, że wkrótce znajdzie się (albo że już się znalazł) wydawca, który sprezentuje nam piękny winyl, a może też CD i kasetę, a zespół pojedzie w trasę z Columbus Duo i wyjedzie poza północną Polskę.
„Myśleliśmy, że w Warszawie słucha się tylko rzeczy modnych i ładnych, a tu taka niespodzianka” – kokietuje Dudziński na koniec, po najładniejszym numerze na bardzo ładnej, zyskującej z każdym odsłuchem płyty.
***
„Matka wszystkich walentynek” została zarejestrowana 14 lutego tego roku podczas koncertu w warszawskim Pracovnia Art-Club.
To nie recenzje (obecna kondycja intelektualna nie pozwala mi na ich napisanie), lecz krótkie wzmianki o trzech tegorocznych, niezwykle udanych materiałach: pierwszy wyszedł w barcelońskim Paralaxe Editions, dwie kolejne – w Patalaxie, sublabelu Pawlacza Perskiego, stałego gościa 10fs; wszystkie na kasetach. No i pięknie.
foql & fischerle – personal wastelands [paralaxe editions; 2020]
Współpraca Justyny Banaszczyk (FOQL) i Mateusza Wysockiego (Fischerle). Album powstał w warszawskim studiu FOQL. Artyści, improwizując na dwóch identycznych automatach perkusyjnych, nagle „odkryli niezwykle silną wspólną płaszczyznę”, czego efektem jest „Personal Wastelands”. Polecany materiał zabiera nas na „mgliste «pustkowie» ponurej atmosfery, przywoływanej przez hipnotyzujący dub i skorodowane rytmy”.
Czy ten Wysocki nagra kiedyś coś słabego? Osobiście najchętniej słuchałem tych kawałków, gdy duet porusza się po pustkowiu czegoś, co można by nazwać dub techno.
(o)(o)
lfs – tambur [patalax; 2020]
„Dawno temu, kiedy do naszej krainy docierało słabe światło, byłem małym, wystraszonym stworzeniem. Poruszałem się po omacku z rękami wyciągniętymi przed siebie albo pełzałem tuż przy ziemi, wdychając jej mdły zapach. Pewnego razu znalazłem drzewo. Na jego pniu wymacałem narośl, w którą wpiłem się bez zastanowienia. Zmęczenie wędrówką ustąpiło kiedy poczułem lepki płyn w ustach. Następnego dnia obudziłem się w ciele pokrytym gęstą, zwierzęcą sierścią. Od tamtego czasu przemawiam głosem umiejscowiony w brzuchu”.
Bajka jako wprowadzenie do odhumanizowanej muzyki? Czemu nie. To nie pierwszy raz, gdy artyści siedzący w elektronice, za jej pomocą snują tego typu opowieści, nawet jeśli słuchacz ich dźwięki kojarzy raczej z odgłosem fabryk bądź postapokaliptyczną pustką.
Mnie cztery utwory z epki Ifs (Krzysztof Freeze Ostrowski, Mateusz Wysocki, Gosia Słomska) jednak oprowadzają po opuszczonej fabryce. A może jednak – leci „Zapach” – w końcu kierują do jakiegoś spalonego lasu?
„Tambur” to najciekawszy materiał z trzech, które się tu pojawiły. Chyba że…
(o)(o)
…monte omok – mulet [patalax; 2020]
I znów bajka; idziemy przez las. Horror ambient i dub techno duetu Mateusz Wysocki – Gosia Słomska; muzyka, jakiej świat nie widzi. Włączyłem sobie „Mulet” w ramach relaksu po śniadaniu, ale myślę, że najlepiej sprawdzi się wieczorem. Uważajcie na basy, nie ma co wkurwiać sąsiadów w tym trudnym czasie.
(o)(o)
Dobrze, że powstał Patalax, bo choć muzycznie nie odbiega od tego, co wydaje Pawlacz Perski, to widać, że mamy tu do czynienia z konceptem, za którym stoi – jak w przypadku Pawlacza – doskonała muzyka, ale też nieco odrębna, zwarta opowieść.