Wszystkie płyty tu przedstawione zasługują na osobny post. O to, że wrzuciłem je do jednego, można winić chodzenie do pracy, sześć kotów, które zawracają dupę, mecze piłkarskie, seriale itd. oraz coraz większe poczucie, że pisanie o muzyce jest dość głupie. Albo po prostu stare, dobre lenistwo.
Notki na temat KKZ i Łukasza Poleszaka pisane były na żywo, podczas słuchania muzyki. Inaczej z Chorym Ia, o którym pisało mi się najtrudniej, i za cholerę nie wiedziałem, co to miałoby być.
***

Kowalski/Kowalski/Zadrużyński – SE01 [Jvdasz Iskariota Rec.; 2021]
Pierwsze wydawnictwo z serii „S3RI4L NVMB3RS”, „która za zadanie ma prezentację i promocję efemerycznych nagrań muzyki improwizowanej i eksperymentalnej dokonanych przez zaproszonych muzyków sceny niezależnej. Podstawą projektu są sesje nagraniowe z udziałem zaproszonych muzyków, instrumentalistów reprezentujących różne środowiska muzyczne, którzy grając ze sobą po raz pierwszy, nawiązują swobodny i konceptualny muzyczny dialog”. Kuratela producencka: Szymon Szwarc.
Brzmi poważnie. I jest poważnie, gdyż tych sześć kawałków wbrew – być może uzasadnionym – obawom, to nie jest improwizacja będąca synonimem nudnawego pitolenia, sztuki dla sztuki, lecz rzecz robiąca wrażenie przemyślanej i nawiązującej do dokonań najciekawszych formacji rodzimej alternatywy: Rozwodu (Damian Kowalski zresztą gra w nim), Dynasonic czy Lotto.
Na mnie największe wrażenie robi bodaj numer „E04”, w którym KKZ osiągają poziom nagrań śp. Jakiego Liebezeita i Burnta Friedmanna z serii „Secret Rhythms”. Zresztą mam wrażenie, że nad robotą perkusyjną na „SE01” unosi się duch genialnego perkusisty Can.
Kapitalny jest również ten fragment zamykającego płytę „E06”, gdy KKZ wchodzą na naprawdę wysoki poziom intensywności. Innym utworom też niczego nie brakuje.
Świetny materiał. Panowie Kowalski, Kowalski i Zadrużyński – ukłony!
(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Łukasz Poleszak – Korzenie [Nagrania Somnambuliczne; 2021]
Prace nad „Korzeniami” trwały sześć lat – były podróżą od Śląska przez Barcelonę po Zanzibar. Czy wypadałoby w ogóle skrytykować coś, na co artysta poświęcił aż tyle czasu ze swego cennego życia? Oczywiście, że wypadałoby. Na szczęście płytę wydaną przez Nagrania Somnambuliczne można – choć nie bezkrytycznie – polecić.
Słuchając jej, myślę o miejscach, które zapewne są fascynujące, i wiem, że raczej nigdy ich nie odwiedzę. To często niepokojące dźwięki, o czym przekonujemy się już przy „Białych klifach”, drugim utworze na „Korzeniach”. Ale niepokój ten (wyobraźmy sobie, że znajdujemy się gdzieś… nie wiem… dajmy na to przed wielkim, rozłożystym drzewem, z dala od miasta) nie dotyczy uczucia, że może nam się coś stać, lecz tego, że piękno roztaczające się wokół może zniknąć.
Gdy leci chociażby „Księżyc” (nb. utwór najbardziej wpadający w ucho), mam wrażenie, że Poleszak faktycznie nagrał płytę o czymś, czego zaraz nie będzie.
Nie podzielałem opinii Jarka Szczęsnego z Nowamuzyka.pl, że dobrym posunięciem było dodanie wokali do „Korzeni”, bowiem te nie są mocnym punktem płyty. Wolałem zresztą, żeby w miejscach przywoływanych muzyką Poleszaka nie było ludzi.
Takie było moje pierwsze wrażenie. Potem doszedłem do wniosku, że niektóre utwory bez głosu pewnie wiele by straciły (np. „Wilcze tropy” i „Serce lasu”). Podsumowując: czasem wokal przeszkadza, czasem pomaga.
„Pozyskiwałem je (dźwięki – 10fs) w bardzo różny sposób. Na przykład bardzo lubiłem chodzić na całodniowe wycieczki w góry, albo do lasu, gdzie wchodziłem najgłębiej jak się dało, tak, żeby żaden człowiek nie przechodził w pobliżu, i zostawiałem w możliwie najdzikszym miejscu rejestrator. Oddalałem się i po kilku godzinach wracałem po sprzęt. Dopiero w domu sprawdzałem, co się złapało. Czasami siedziałem obok i słuchałem natury, co stało się moją formą medytacji” – opowiada Poleszak Aleksandrze Wojcińskiej. Do stworzenia nagrań użył m.in. nagrań terenowych, syntezatora analogowego, mis tybetańskich oraz dzwonków zaphir.
A mnie ciekawi, czy pojawiły się głosy zarzucające Poleszakowi, że przerobił egzotykę na zbyt przystępne dźwięki, na ambient i elektronikę dla mniej wymagającego słuchacza. Przysłuchując się niektórym fragmentom tej ciekawej płyty (za którą stoi nawet ciekawsza od niej historia), wcale bym się nie zdziwił. Inna sprawa, że sam Poleszak „rozbraja” takie zarzuty w wyżej wspomnianym wywiadzie, który gorąco polecam.
(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Chore Ia – Reanimacja [Antenna Non Grata / Wanatka; 2021]
Robiąc porządki w kasetach, natrafiłem na prawdziwą perełkę: materiał „Neologizmowa” Chorego IA, wydany w 1995 r. przez OBUH Records (na zdjęciu głównym). Ładnie, trochę baśniowo to wygląda, pasując do hasła „Muzyka jakiej świat nie widzi”, będącego tytułem płyty sztandarowego zespołu OBUH-a, Za Siódmą Górą.
Spotkałem się ostatnio z opinią, że polski underground przeżywa kryzys, również wydawniczy. Najwyraźniej nie dotknął on Antenny Non Grata, bo w tym roku ta ma na koncie bodaj 13 wydawnictw (wliczając składanki). Sam pisałem o trzech: Szpetach, Sambarze i dosłownie przez chwilą o Trio_io.
Chore IA to solowy projekt Jacka Wanata, „filozofa, basisty, miłośnika awangardy rockowej”, od lat generującego dziwne dźwięki, wydawane przez wspomniany OBUH czy Requiem Records. Trzeba przyznać, że chłop prowadzi dość ożywioną działalność, gdyż oprócz „Reanimacji”(jest też na jego Bandcampie, ale z inną okładką niż antennowa) nagrał w tym roku bodaj trzy płyty.
W przypadku Poleszaka jego opowieść wpływa korzystnie na odbiór „Korzeni”. Frywolna gadka Wanata („Raczej trudno ją [„Reanimację” – 10fs] nucić i z pewnością nie można przy niej rytmicznie poklaskać. No i ten niemodny temat: umieranie. A jednak – jeśli się jej słucha – to wpada do ucha. Bo do tego właśnie służy muzyka: do słuchania – nie do latania.”) – niekoniecznie. Nie chodzi mi o to, żeby autor nagrał film, na którym przez godzinę smutno patrzy w czarną ścianę, ale rola kpiarza, którą przybrał, średnio mi tu pasuje. A stwierdzenie, że nie da się do „Reanimacji” rytmicznie poklaskać, jest już w ogóle niepotrzebne. Jak wiemy, Polacy nie umieją rytmicznie klaskać do niczego, o czym przekonuje się każdy muzyczny gwiazdor z zagranicy, który próbuje ich (czyli nas) do tego namówić na koncertach, na których gra z playbacku. Tak przynajmniej zawsze twierdzili dziennikarze muzyczni. Czyżby tylko zagraniczny odbiorca twórczości Chorego IA może nie klaskać z sensem przy jego nagraniach?
Miałem – co może widać – problem, żeby napisać cokolwiek o „Reanimacji” („20 utworów w pięciu aktach – jedna opowieść”), będącej na CD jednym kawałkiem, trwającym niecałe 70 minut. Znalazłem jednak prosty sposób na ten problem: ściągnąłem ją sobie ze wspomnianego Bandcampa Wanata i proszę – od razu lepiej, gdy wiem, kiedy dany utwór się zaczyna, a kiedy kończy.
Zarówno „Neologizmowa”, jak i późniejsza o 26 lat „Reanimacja” mają w sobie pewien amatorski klimat; jakby Wanat nie chciał zabrzmieć do końca poważnie. Mam wrażenie, że choć śmierć z „Reanimacji” to zazwyczaj ta Bergmanowska, od szachów, to często artysta zwraca się do słuchacza: „patrzcie, robię coś na poważnie, o umieraniu, ale żeby nie wystraszyć was wszystkich do końca (i siebie samego?), zaprosiłem też Pana Śmierć z Monty Pythona” (tego, od „bo wy, Angole, jesteście tacy, kurwa, pompatyczni”)..
Miałem ostatnio do czynienia ze śmiercią – nie ma do niej dobrego soundtracku. Horror ambient, który zafundowało Chore IA, trochę mnie przeraża, ale też doceniam elementy – choć to może zbyt mocne slowo – frywolne (w muzyce, nie w opisie zawartości płyty; choć kto wie, czy gdyby nie ów opis, usłyszałbym pewną dezynwolturę w dźwiękach). Dobrze się przy „Reanimacji” zasypia, choć biorąc pod uwagę dźwięki pojawiające się przykładowo w „Phobii” – było to może tylko moje zmęczenie.
Warto – głównie dzięki „Agonii” – spróbować się zmierzyć z tym, co proponuje Wanat. Pytanie, czy będzie się chciało do tego wracać.
(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)