kkz – se01 [jvdasz iskariota rec.; 2021] / łukasz poleszak – korzenie [nagrania somnambuliczne; 2021] / chore ia – reanimacja [antenna non grata; 2021]

Wszystkie płyty tu przedstawione zasługują na osobny post. O to, że wrzuciłem je do jednego, można winić chodzenie do pracy, sześć kotów, które zawracają dupę, mecze piłkarskie, seriale itd. oraz coraz większe poczucie, że pisanie o muzyce jest dość głupie. Albo po prostu stare, dobre lenistwo.

Notki na temat KKZ i Łukasza Poleszaka pisane były na żywo, podczas słuchania muzyki. Inaczej z Chorym Ia, o którym pisało mi się najtrudniej, i za cholerę nie wiedziałem, co to miałoby być.

***

Kowalski/Kowalski/Zadrużyński – SE01 [Jvdasz Iskariota Rec.; 2021]

Pierwsze wydawnictwo z serii „S3RI4L NVMB3RS”, „która za zadanie ma prezentację i promocję efemerycznych nagrań muzyki improwizowanej i eksperymentalnej dokonanych przez zaproszonych muzyków sceny niezależnej. Podstawą projektu są sesje nagraniowe z udziałem zaproszonych muzyków, instrumentalistów reprezentujących różne środowiska muzyczne, którzy grając ze sobą po raz pierwszy, nawiązują swobodny i konceptualny muzyczny dialog”. Kuratela producencka: Szymon Szwarc.

Brzmi poważnie. I jest poważnie, gdyż tych sześć kawałków wbrew – być może uzasadnionym – obawom, to nie jest improwizacja będąca synonimem nudnawego pitolenia, sztuki dla sztuki, lecz rzecz robiąca wrażenie przemyślanej i nawiązującej do dokonań najciekawszych formacji rodzimej alternatywy: Rozwodu (Damian Kowalski zresztą gra w nim), Dynasonic czy Lotto.

Na mnie największe wrażenie robi bodaj numer „E04”, w którym KKZ osiągają poziom nagrań śp. Jakiego Liebezeita i Burnta Friedmanna z serii „Secret Rhythms”. Zresztą mam wrażenie, że nad robotą perkusyjną na „SE01” unosi się duch genialnego perkusisty Can.

Kapitalny jest również ten fragment zamykającego płytę „E06”, gdy KKZ wchodzą na naprawdę wysoki poziom intensywności. Innym utworom też niczego nie brakuje.

Świetny materiał. Panowie Kowalski, Kowalski i Zadrużyński – ukłony!

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Łukasz PoleszakKorzenie [Nagrania Somnambuliczne; 2021]

Prace nad „Korzeniami” trwały sześć lat – były podróżą od Śląska przez Barcelonę po Zanzibar. Czy wypadałoby w ogóle skrytykować coś, na co artysta poświęcił aż tyle czasu ze swego cennego życia? Oczywiście, że wypadałoby. Na szczęście płytę wydaną przez Nagrania Somnambuliczne można – choć nie bezkrytycznie – polecić.

Słuchając jej, myślę o miejscach, które zapewne są fascynujące, i wiem, że raczej nigdy ich nie odwiedzę. To często niepokojące dźwięki, o czym przekonujemy się już przy „Białych klifach”, drugim utworze na „Korzeniach”. Ale niepokój ten (wyobraźmy sobie, że znajdujemy się gdzieś… nie wiem… dajmy na to przed wielkim, rozłożystym drzewem, z dala od miasta) nie dotyczy uczucia, że może nam się coś stać, lecz tego, że piękno roztaczające się wokół może zniknąć.

Gdy leci chociażby „Księżyc” (nb. utwór najbardziej wpadający w ucho), mam wrażenie, że Poleszak faktycznie nagrał płytę o czymś, czego zaraz nie będzie.

Nie podzielałem opinii Jarka Szczęsnego z Nowamuzyka.pl, że dobrym posunięciem było dodanie wokali do „Korzeni”, bowiem te nie są mocnym punktem płyty. Wolałem zresztą, żeby w miejscach przywoływanych muzyką Poleszaka nie było ludzi.

Takie było moje pierwsze wrażenie. Potem doszedłem do wniosku, że niektóre utwory bez głosu pewnie wiele by straciły (np. „Wilcze tropy” i „Serce lasu”). Podsumowując: czasem wokal przeszkadza, czasem pomaga.

„Pozyskiwałem je (dźwięki – 10fs) w bardzo różny sposób. Na przykład bardzo lubiłem chodzić na całodniowe wycieczki w góry, albo do lasu, gdzie wchodziłem najgłębiej jak się dało, tak, żeby żaden człowiek nie przechodził w pobliżu, i zostawiałem w możliwie najdzikszym miejscu rejestrator. Oddalałem się i po kilku godzinach wracałem po sprzęt. Dopiero w domu sprawdzałem, co się złapało. Czasami siedziałem obok i słuchałem natury, co stało się moją formą medytacji”opowiada Poleszak Aleksandrze Wojcińskiej. Do stworzenia nagrań użył m.in. nagrań terenowych, syntezatora analogowego, mis tybetańskich oraz dzwonków zaphir.

A mnie ciekawi, czy pojawiły się głosy zarzucające Poleszakowi, że przerobił egzotykę na zbyt przystępne dźwięki, na ambient i elektronikę dla mniej wymagającego słuchacza. Przysłuchując się niektórym fragmentom tej ciekawej płyty (za którą stoi nawet ciekawsza od niej historia), wcale bym się nie zdziwił. Inna sprawa, że sam Poleszak „rozbraja” takie zarzuty w wyżej wspomnianym wywiadzie, który gorąco polecam.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Chore IaReanimacja [Antenna Non Grata / Wanatka; 2021]

Robiąc porządki w kasetach, natrafiłem na prawdziwą perełkę: materiał „Neologizmowa” Chorego IA, wydany w 1995 r. przez OBUH Records (na zdjęciu głównym). Ładnie, trochę baśniowo to wygląda, pasując do hasła „Muzyka jakiej świat nie widzi”, będącego tytułem płyty sztandarowego zespołu OBUH-a, Za Siódmą Górą.

Spotkałem się ostatnio z opinią, że polski underground przeżywa kryzys, również wydawniczy. Najwyraźniej nie dotknął on Antenny Non Grata, bo w tym roku ta ma na koncie bodaj 13 wydawnictw (wliczając składanki). Sam pisałem o trzech: Szpetach, Sambarze i dosłownie przez chwilą o Trio_io.

Chore IA to solowy projekt Jacka Wanata, „filozofa, basisty, miłośnika awangardy rockowej”, od lat generującego dziwne dźwięki, wydawane przez wspomniany OBUH czy Requiem Records. Trzeba przyznać, że chłop prowadzi dość ożywioną działalność, gdyż oprócz „Reanimacji”(jest też na jego Bandcampie, ale z inną okładką niż antennowa) nagrał w tym roku bodaj trzy płyty.

W przypadku Poleszaka jego opowieść wpływa korzystnie na odbiór „Korzeni”. Frywolna gadka Wanata („Raczej trudno ją [„Reanimację” – 10fs] nucić i z pewnością nie można przy niej rytmicznie poklaskać. No i ten niemodny temat: umieranie. A jednak – jeśli się jej słucha – to wpada do ucha. Bo do tego właśnie służy muzyka: do słuchania – nie do latania.”) – niekoniecznie. Nie chodzi mi o to, żeby autor nagrał film, na którym przez godzinę smutno patrzy w czarną ścianę, ale rola kpiarza, którą przybrał, średnio mi tu pasuje. A stwierdzenie, że nie da się do „Reanimacji” rytmicznie poklaskać, jest już w ogóle niepotrzebne. Jak wiemy, Polacy nie umieją rytmicznie klaskać do niczego, o czym przekonuje się każdy muzyczny gwiazdor z zagranicy, który próbuje ich (czyli nas) do tego namówić na koncertach, na których gra z playbacku. Tak przynajmniej zawsze twierdzili dziennikarze muzyczni. Czyżby tylko zagraniczny odbiorca twórczości Chorego IA może nie klaskać z sensem przy jego nagraniach?

Miałem – co może widać – problem, żeby napisać cokolwiek o „Reanimacji” („20 utworów w pięciu aktach – jedna opowieść”), będącej na CD jednym kawałkiem, trwającym niecałe 70 minut. Znalazłem jednak prosty sposób na ten problem: ściągnąłem ją sobie ze wspomnianego Bandcampa Wanata i proszę – od razu lepiej, gdy wiem, kiedy dany utwór się zaczyna, a kiedy kończy.

Zarówno „Neologizmowa”, jak i późniejsza o 26 lat „Reanimacja” mają w sobie pewien amatorski klimat; jakby Wanat nie chciał zabrzmieć do końca poważnie. Mam wrażenie, że choć śmierć z „Reanimacji” to zazwyczaj ta Bergmanowska, od szachów, to często artysta zwraca się do słuchacza: „patrzcie, robię coś na poważnie, o umieraniu, ale żeby nie wystraszyć was wszystkich do końca (i siebie samego?), zaprosiłem też Pana Śmierć z Monty Pythona” (tego, od „bo wy, Angole, jesteście tacy, kurwa, pompatyczni”)..

Miałem ostatnio do czynienia ze śmiercią – nie ma do niej dobrego soundtracku. Horror ambient, który zafundowało Chore IA, trochę mnie przeraża, ale też doceniam elementy – choć to może zbyt mocne slowo – frywolne (w muzyce, nie w opisie zawartości płyty; choć kto wie, czy gdyby nie ów opis, usłyszałbym pewną dezynwolturę w dźwiękach). Dobrze się przy „Reanimacji” zasypia, choć biorąc pod uwagę dźwięki pojawiające się przykładowo w „Phobii” – było to może tylko moje zmęczenie.

Warto – głównie dzięki „Agonii” – spróbować się zmierzyć z tym, co proponuje Wanat. Pytanie, czy będzie się chciało do tego wracać.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

trio_io – new animals [2021; antenna non grata]

trio_io

antenna non grata

Niby „New Animals”, a bohaterami płyty są zwierzęta dobrze znane z telewizji, może nawet z kontaktów osobistych: oposy, wieloryby, lamy, mrówki, dzięcioły, słonie oraz pszczoły. Nie można ufać awangardzistom.

***

Trio_io widziałem w marcu ub.r. w Katowicach. Koncert odbył się przy okazji katowickiego JazzArtu (by być dokładnym: w ramach Before Katowice JazzArt Festival 2020), więc frekwencja była konkretna. Chwilę później ogłoszono pandemię, więc przepadł mi chociażby występ Hioba Dylana i Vermona Kids w Drzwiach Zwanych Koniem. O Full of Hell i Eye Flys we Wrocławiu nie wspominając.

Nie żebym wierzył w negatywną moc sprawczą Zofii Ilnickiej (flet), Łukasza Marciniaka (gitara elektryczna) i Jakuba Wosika (skrzypce), ale gdy cała trójka ponownie, w listopadzie br., zawitała do Katowic, znów wiązało się to ze straszeniem obywatela obostrzeniami, lockdownem itp.

Tym razem (17 listopada) Trio_io zagrało w Bazarze „niezależnej mody, sztuki i muzyki” (niedawno wystąpił tam chociażby typ z Zs). Frekwencja mniejsza niż przed ponad rokiem (bo to przecież żaden JazzArt, tylko zwykły koncert), ale i tak według mnie niezła, jak na Katowice (czemu nie zrobiłem żadnego zdjęcia?).

***

Porównywanie czegoś, co miało miejsce kilkanaście miesięcy wstecz, z tym, co odbyło się przed chwilą, nie ma wielkiego sensu, bo pamięć nas oszukuje, ale mam wrażenie, że Ilnicka, Marciniak i Wosik na bazarowym koncercie lepiej współbrzmieli niż półtora roku temu.

Kapitalnie patrzyło się na to, jak cała trójka „znęca się” nad swoimi instrumentami – jak Marciniak robi swoje czary-mary na gitarze, a Ilnicka i Wosik używają fletu i skrzypiec nie tylko w klasyczny sposób, ale też szarpią struny albo używają ich jako instrumentów perkusyjnych (na płycie słychać to najlepiej chyba w „Woodpeckers”). To nieklasyczne podejście do fletu, skrzypiec i gitary nie ma nic wspólnego z popisywaniem się. Przeciwnie – Trio_io gra minimalistycznie. Podobnie jak recenzowani niedawno El Pricto & Degenerative Spontaneous Orchestra zdaje się wyznawać zasadę, że lepiej jeden dźwięk za mało niż jeden za dużo.

A ja z pierwszym odsłuchem „New Animals” czekałem właśnie do momentu, gdy obejrzę Trio_io na żywo, choć w takich przypadkach zawsze jest ryzyko, że powie się: „Eee… To nie to samo, co live”.

***

 „Nasza muzyka jest wypadkową trzech umysłów, trzech różnych języków muzycznych, trzech różnych źródeł pochodzenia. Nasze spotkanie przyniosło otwarte formy, czerpiące z tradycji muzyki kompozytorów współczesnych, eksperymentów z preparacją instrumentów oraz elementów free jazzu i muzyki ludowej. Nasza muzyka może być określana po prostu jako nowa muzyka” – pisze o sobie – zwięźle i z sensem – Trio_io.

Jak zwykle, słuchając czegoś, co z rockiem zdaje się nie mieć niczego wspólnego (nawet mimo obecności gitary elektrycznej), najbardziej lubię te momenty, gdy to awangardowe coś granie rockowe przypomina. W przypadku Trio_io można chociażby pomyśleć o radykalnych postrockowcach ze Storm & Stress (chaos w „Whales”). Pojawiają się na „New Animals” też echa niemal industrialu (gitara w „Llamas”) czy psychodelii.

Trio nie gra muzyki łatwej (podobnie jak na koncercie, na płycie dalekie jest od konwencjonalnego traktowania instrumentów), przy goleniu raczej tego nie zanucisz (w każdym razie raczej bym nie próbował), choć też nie jest to drapanie styropianem po szybie. Każdy, kto ma umysł otwarty na niecodzienne dźwięki, powinien poznać „New Animals”. No i poprzedni materiał, „Waves”.

Przeszkadza mi może tylko jedno: niemal przy każdym odsłuchu mam wrażenie, że tak jak każdy z utworów podoba mi się osobno („Llamas”, „Woodpeckers” czy „Bees” to rzeczy – jak mówią mądrzy ludzie – arcydzielne), tak nie do końca – mimo że za płytą stoi jasna koncepcja przedstawienia zwierząt za pomocą dźwięków – potrafię odebrać ją jako całość. Może w ten sposób: poprzez muzykę Ilnickiej, Marciniaka oraz Wosika, przejawia się różnorodność świata przyrody? W końcu co ma wspólnego mrówka ze słoniem. OK, koniec z tanim filozofowaniem.


Kot (cat) – zwierzę pominięte na „New Animals”

Jeden z najciekawszych polskich zespołów nagrał świetną płytę (gustownie wydaną na CD przez Antennę Non Grata). I tą mało efektowną konstatacją kończymy.

PS Choć półtora roku temu widziałem na koncercie Trio_io więcej osób niż teraz, mam wrażenie, że wreszcie Ilnicka, Marciniak i Wosik zostali jako tako zauważeni. A może to tylko moja, facebookowa bańka.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

el pricto & degenerative spontaneous orchestra – spontaneous live series 008 [spontaneous music tribune; 2021]

bandcamp

trybuna muzyki spontanicznej

dragon social club

„Czego może chcieć od poważki taki kmiot jak ja?” – że strawestuję tekst Jacka Cygana, wspaniale zaśpiewany przez Ryszarda Rynkowskiego.

Mój jedyny kontakt z muzyką poważną to niedawny Konkurs Chopinowski, nadawany w radiowej Dwójce i włączany podczas jazdy samochodem przez moją cudowną żonę (osobiście liczyłem na Kodyma w Trójce). I obejrzane ponownie arcydzieło Miloša Formana, „Amadeusz”.

***

Paweł Doskocz i Diego Caicedo (gitary elektryczne), Ostap Mańko (skrzypce), Witold Oleszak (fortepian), Michał Giżycki (klarnet basowy), Matthias Müller (puzon), Vasco Trilla (perkusja), Paweł Sokołowski (saksofon sopraninowy) oraz Jasper Stadhouders (mandolina w „Karol Szymanowski – String quartet No. 2 – II. Vivace scherzando [degenerated into a mandolin concerto]”) – jak widać, za powstaniem „Spontaneous Live Series 008: El Pricto & Degenerative Spontaneous Orchestra” stało kilka osób, których talenty ogarniał tytułowy El Pricto – „dyrygent i spontaniczny degenerator” (czy to słowo ma jakieś sensowne polskie tłumaczenie?).

Doskocz wykupił abonament na 10 fucking stars, Mańko i Oleszak też już się tu pojawili, dla reszty to debiut.

***

Co ciekawe, choć skład wygląda bogato, muzyka jest raczej minimalistyczna. Artyści grają tak, jakby trzymali się zasady, że lepiej zagrać trzy nuty za mało niż o jedną za dużo. Zdarzają się jednak rozbuchane momenty.

***

Gdyby każdego oceniać z osobna, wyróżnią się zwłaszcza Mańko – np. we wspomnianym „Karol Szymanowski – String quartet No. 2 – I. Moderato dolce e tranquilo (very degenerated)” i „Fryderyk Chopin – Largo in Eb for piano (grotesquely degenerated)”; jest chyba najjaśniejszą postacią na płycie. 

***

A gdybym miał wskazać ulubiony jej fragment, to bliski memu sercu jest zwłaszcza ten od 3:45 do 4:01 w drugim utworze.

***

Na marginesie, świetne są te – ironiczne, jak mi się wydaje –  dopiski do tytułów w nawiasach: „very degenerated”, „grotesquely degenerated”…

***

Najlepszy utwór to bodaj „Mieczysław Karłowicz – Romans from serenata for strings, Op. 3 (degenerated)”. I w nim chyba najlepiej słychać to, jak świetnie koncert został nagrany. Posłuchałoby się go z winylu, choć i CD to dobry nośnik.

Całość została zarejestrowana przez Bartka Olszewskiego podczas „Degenerative 4th Spontaneous Music Festival” (10.10.2020, poznański Dragon Social Club).

***

Są na „Spontaneous Live Series 008: El Pricto & Degenerative Spontaneous Orchestra” takie pierdolnięcia, że na trzeciego gitarzystę El Pricto & Degenerative Spontaneous Orchestra mogliby wziąć Steve’a Albiniego z okresu „At Action Park”.

***

Kolejne odsłuchy tego materiału dają poczucie, że recenzowanie go pozbawione jest sensu, bowiem co rusz wzbudza on nieco inne odczucia; co innego się podoba.

Tak więc może nie Mańko, a  Müller. Może nie „Mieczysław Karłowicz”, lecz „Fryderyk Chopin”. Za każdym razem co innego albo też wszystko naraz.

Nieprzewidywalność wrażeń w muzyce improwizowanej – to ma sens.

***

Poprzednie wydawnictwo ze „Spontaneous Live Series”, oznaczone numerem numerem 007 „El Pricto Electric Guitar Quintet (version 2020)”, to materiał być może na inną opowieść.

***

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

a czasem nawet

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

colin webster / witold oleszak / paweł doskocz / andrew lisle – karate [raw tonk records; 2020]

raw tonk

colin webster

paweł doskocz

andrew lisle

Andrew Lisle (perkusja) i Paweł Doskocz (gitara elektryczna) pojawili się niedawno na 10fs przy okazji recenzji płyty „Spontaneous Live Series 004”, na której zagrali również Yedo Gibson (saksofon sopranowy) i Vasco Furtado (perkusja).

Tym razem do brytyjsko-polskiego duetu dołączyli Colin Webster (saksofon altowy) oraz Witold Oleszak (organy Hammonda), więc mamy na „Karate” brytyjsko-polski kwartet.

No i właśnie z powodu obecności Oleszaka ucieszyłem się na tę płytę. W końcu free jazz i organy Hammonda to nie jest zbyt częste połączenie. Jak to wyszło?

Zajebiście, że tak to ujmę.

Długo brytyjscy i polscy dżentelmeni nie czekali, żeby wyrwać piszącego te słowa z błogiego letargu: niemal od razu pokazują, że wyżej wymienione instrumenty muzyczne mogą dać wiele uciechy zarówno grającym, jak i słuchającym. Panowie dają radę zarówno, gdy dochodzi do spiętrzenia dźwięków wszystkich instrumentów naraz, w tercecie lub w parze, jak i w spokojniejszych fragmentach, kiedy uprawiają „chicken jazz” albo raczej „hen jazz”. Tak sobie nazywam freejazzowe granie, które kojarzy mi się z ptactwem szukającym ziarna w glebie (mam nieodparte wrażenie, że niekoniecznie ja na to wpadłem, ale nie umiem znaleźć tego, kto mnie uprzedził).

Lisle i Webster, czyli ci, co oganiają najbardziej klasyczne dla (free) jazzu instrumenty, spisują się wybornie, Doskocz świetnie się wpasował ze swą przesterowaną gitarą, a Oleszak dodaje psychodelicznego klimatu „Karate”, broń Boże nie będąc tu jakimś typem od klawisza w tle, lecz pełnoprawnym napierdalaczem.

Pisanie o takiej muzyce to nie jest prosta rzecz. Powiem tyle: jak dobrze, że muzykują tacy goście, jak Doskocz, Lisle, Oleszak i Webster. Zarówno rozwibrowana od emocji „Part I”, jak i „Part II”, brzmiąca jakby ktoś wkurwiony powstrzymywał się, żeby nie wybuchnąć, są na to dowodem. Choć może szkoda, że nie wybuchnął.

***

Nagrania zarejestrowano w poznańskim Dragonie podczas Spontaneous Music Festival. Na CD wydanym przez Raw Tonk Records można ich posłuchać w stanie czystym, bez studyjnej ingerencji w zarejestrowany materiał.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

yedo gibson and paweł doskocz with andrew lisle and vasco furtado – spontaneous live series 004 [spontaneous music tribune; 2020]

spontaneous music tribune

paweł doskocz

yedo gibson

andrew lisle

vasco furtado

Paweł Doskocz pojawił się na pewno dwa razy na 10 fucking stars: przy okazji postów o dwóch świetnych zespołach – Strętwie i Bachorze. Miałem też okazję zobaczyć go na żywo – w salce katowickiego klubu Drzwi Zwane Koniem zagrał w duecie z perkusistą Wojtkiem Kurkiem. W nie tak dawnych czasach, gdy kilkanaście osób mogło przebywać w jednym pomieszczeniu i nie bać się śmierci i/lub mandatu.

Doskocz był tak miły, że podesłał mi trzy swoje płyty z zeszłego roku. Wiadomo, chłop robi w muzyce improwizowanej, a tacy to potrafią się ścigać nawet z Omarem Alfredo Rodríguezem-Lópezem, kto więcej wyda w ciągu roku.

Wrzucę po parę zdań w osobnych postach na temat trzech podesłanych materiałów (choć pewnie zapału starczy mi na ten jeden). Nie będą to wnikliwe recenzje, bo – po pierwsze – nie jestem wnikliwy, po drugie – nikt normalny nie umie dobrze pisać o takiej muzyce, po trzecie – te płyty raczej nie trwają kwadrans.

Zaczynamy od…

Yedo Gibson / Paweł Doskocz / Andrew Lisle / Vasco Furtado – Spontaneous Live Series 004 [Spontaneous Music Tribune; 2020]

Pierwsze trzy utwory zostały zarejestrowane podczas koncertu w poznańskim Dragon Social Club (listopad 2018), Yedo Gibsonowi (Brazylia, saksofon tenorowy) oraz Pawłowi Doskoczowi (Polska, gitara elektryczna) towarzyszył Andrew Lisle (Wielka Brytania, perkusja). Kawałki 3-6 pochodzą z grania w tym samym klubie (kwiecień 2019), tyle że za bębnami siedział Portugalczyk Vasco Furtado.

Po spokojnym początku (miotełki, ambientowa gitara i powściągliwy saksofon) panowie zaczynają szaleć. Mniej więcej w połowie (kapitalny fragment) pierwszego utworu Gibson, Doskocz i Lisle osiągają natężenie dźwięku, które powinno być finałem, jeśli nie całej płyty, to chociażby tego kawałka. A pojawia się to niemal na początku. Jebać konwenanse.

W drugim utworze zaskoczyć może gitara Doskocza, chwilami mocno rockowa czy wręcz bluesowa. Tu znów w pewnym momencie trio zaczyna zdrowo napierdalać i można pomyśleć chociażby o płytach Paala Nilssena-Lovego, który nagrywał m.in. z Kiko Dinuccim, Frodem Gjerstadem i Akiro Sakatą jazzowy jazgot z gitarą w składzie. Zdecydowanie „Spontaneous Live Series 004” nie jest czymś, co mógłby puścić mój Szanowny Imiennik, Kydryński.

Trzeci numer to popis wydającego osobliwe dźwięki Gibsona.

Później mamy już kawałki z Furtado.

Na dzień dobry na pierwszy plan wysuwa się Doskocz z ribotowskim graniem. Przez chwilę wydaje się, że Furtado nie łapie takiego feelingu z Pawłem i Yedo, jaki łapał angielski bębniarz, ale zaraz wszystko zaczyna grać jak należy. I znów – podobne odczucie miałem przy „II” – chętnie bym w pewnym momencie usłyszał wiolonczelę. Mogłaby zagrać na niej Julia Kent.

W „V” Gibson od razu pokazuje, że do złapania za saksofon raczej nie zainspirowała go gra Candy Dulfer w „Lily was Here” (choć kto wie?). Najpierw to jego utwór, za chwilę zaczyna fajnie „gadać” z Doskoczem.

Zamykający płytę kawałek – z odlotem Gibsona, ambientową, idealnie schowaną gitarą Doskocza i Furtado, który przez chwilę gra, jakby miał dwie pary rąk – to chyba najlepszy fragment „Spontaneous Live Series 004”.

Włączcie sobie ten materiał. Zwłaszcza dla Yedo Gibsona. Rodak Sócratesa jest rewelacyjny.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

%d blogerów lubi to: