the army – what happened to your hand? [2012]

Set reproducer for reference level. 1000 purrs

W tym samym dniu, w którym dowiedziałem się o śmierci Steve’a Albiniego, rano, przed pracą, skończyłem oglądać ostatni odcinek ostatniego sezonu serialu Larry’ego Davida Curb Your Enthusiasm. Twórca Seinfelda przez 12 sezonów chodzi to tu, to tam i wszystkich wkurwia, czepia się wszystkiego.

Czemu mówię o nim w kontekście Albiniego? Otóż zawsze poprawia mi humor piosenka Big Black Bad Penny. A zwłaszcza fragment tekstu: „I think I fucked your girlfriend once, maybe twice, I don’t remember”. Trudno o większą chamówę.

W ostatnim odcinku Pohamuj entuzjazm Larry jest oskarżonym w procesie i mnóstwo świadków wymienia jego grzechy (że np. wysikał się na obrazek przedstawiający Jezusa albo założył buty z muzeum Holokaustu, bo jego go uwierały). No więc, myślę, że Larry mógłby, odpowiadając na zarzut cudzołóstwa, gdyby takowy się pojawił, wypowiedzieć na sali sądowej te słowa: „Wydaje mi się, że przeleciałem twoją dziewczynę raz, może dwa. Nie pamiętam. Wielkie mi mecyje”.

Pomyśleć, że rok temu, cytowałem Cię, pisząc o śmierci Toma Verlaine’a. Żegnaj, Steve.

Czytając posty żegnające słynnego pokerzystę, trafiłem na facebookowym profilu… No właśnie miałem wpierw pisać, że Davida Yowa, potem, że The Jesus Lizard, ale przecież ich strona od dawna nie jest uaktualniana. Może chodzi o facebokową grupę o The Jesus Lizard (z niej wziąłem zdjęcia)? Sam już nie wiem. W każdym razie trafiłem na wpis ze zdjęciem płyty What Happened to Your Hand? duetu The Armed, który tworzyli Steve Albini i Jay Tiller.

No kurde, duet Albini (na basie!) – Jay Tiller z Die Kreuzen, a ja pierwszy raz o tym słyszę. Cztery utwory nagrane w 1986 roku, zmiksowane rok później, wydane własnym sumptem na winylu i rozdane podczas chicagowskiego festiwalu PRF BBQ 2012.

Świetne nagrania. Najlepszy jest trzeci, najbardziej albinowski numer, Percodans Please.

linki w komentarzu / links in comments

discogs

punching contest – the trick / colin marple⁶⁹ [1991] // harry langdon

linki w komentarzach / links in comments

pukekos

discogs

Fajna nazwa…

… a za nią kryje się zespół, w którego skład wchodził m.in. niezgorszy perkusista Don Caballero, Damon Che. Punching Contest nagrał tylko jednego singla. Chyba jedyną składanką, na której się pojawił, jest Cats In Our Backyard – Music by Pittsburghers (jest na niej też Northern Bushmen).

Ponoć Che i jego koledzy ogółem nagrali sześć utworów. Gdyby ktoś je miał, byłbym wdzięczny.

I tu będę powoli kończył, odsyłając was do zajebistego blogu Pukekos (link na początku), na który wpadłem, szukając informacji na temat Punching Contest. Aż się przypomniały dawne i niedawne jednocześnie czasy, gdy prowadzenie blogu miało sens, gdy było ich od groma, i można było spędzić cały wieczór przy piwku na przeglądaniu ich zawartości. Dziś większości z tych najciekawszych już nie ma. Zasadniczy wpływ na to zapewne mają serwisy strumieniowe – po co ściągać muzykę, skoro można kliknąć play i ta sobie leci ze Spotify czy Bandcampa. No i pamiętam, jak Blogspot (dziś Blogger) po prostu powypierdalał multum blogów, w tym mój. Wchodzę kiedyś na 10fuckingstars.blogspot.com, a tam… zdjęcia aktorek. Czyli w sumie jak teraz u mnie, ale chyba jednak inaczej (zwłaszcza zdjęcie Marisy Miller z uciętą głową może zrobić wrażenie). Jezu, jak dawno to było. Przecież ostatni wpis to 2011 r.

No dobra, dość tego styropianu. Polecam Punching Contest (spakowany singiel The Trick / Colin Marple⁶⁹ i dwa kawałki ze wspomnianej składanki, którą można ściągnąć w całości z Bandcampa – w komentarzu) i Pukekos.

(o)(o)

LOS ANGELES – 1987: Photographer Harry Langdon poses for a portrait with Joan Collins in1987 in Los Angeles, California. (Photo by Harry Langdon/Getty Images)

Zdjęcia Harry’ego Langdona zazwyczaj nie wywołują we mnie zachwytu, ale czasem, trzeba przyznać, miewał kolega Joan Collins oko (o czym świadczy przykładowo zdjęcie Susan Sarandon).

Jeśli ktoś nie poznaje kogoś ze zdjęć, niech się nad sobą zastanowi.

drunk in hell – drunk in hell [2017] / harald hauswald

bandcamp

facebook

burning world

Nazwa zespołu (świetna) oraz tytuły utworów: Sick Sick Sex, Bitch Boy, Born Sick czy Walking Abortion, każą zgadywać, że mamy do czynienia z zespołem grającym obleśnego noise rocka (w sumie, gdy słucham tego teraz z CD, wychodzi na to, że to raczej metal) – jak No Trend z Too Many Humans, Brainbombs (Drunk In Hell czasem Brainbombs z cięższym brzmieniem), Drunks With Guns czy Rectal Hygienics. Albo The Shits, tyle że Drunk In Hell to lepsza kapela od twórców You’re a Mess, a już na pewno trudniej posądzić ją o pozerstwo.

Middlesbrough kojarzy mi się głównie z tym, że nigdy nie wiem, jak zapisać to słowo oraz z klubem piłkarskim Middlesbrough FC. Ekipa Boro (Drunk in Hell nazywa siebie pieszczotliwie „BORO SCUM”) grają obecnie w Championship, czyli zapleczu Premier League, ale stosunkowo niedawno była to drużyna z ogromnymi ambicjami. Owo „stosunkowo niedawno” to mniej więcej 20 lat temu – w sezonie 2004/2005 Middlesbrough zajęli najwyższe w swej historii miejsce w Premier League (siódme), sezon wcześniej zdobyli – m.in. z Gaizką Mendietą, Boudewijnem Zendenem, Juninho Paulistą i obecnym selekcjonerem reprezentacji Anglii, Garethem Southgate’em, w składzie – Puchar Ligi (2:1 z Bolton Wanderers, którym obecnie wiedzie się jeszcze gorzej – grają w League One), w 2006 r.. awansowali do finału Pucharu UEFA (bęcki od Sevilli – 0:4). No a trzecie skojarzenie to bohaterowie tego postu.

Jak widać na Discogsie, dyskografia Drunk In Hell jest dość chaotyczna. Bandcamp też nie pomaga, nie mówiąc o MySpace’ie (kto to wciąż linkuje?). Zespół już nie gra. Ostatnie koncerty, przynajmniej według Facebooka, zaliczył w 2015 r.

Wrzucam coś, co można chyba uznać za jedyny normalny album Drunk In Hell. Do ściągnięcia „czysta” wersja, bez dodatków w postaci kompilacji, nagrań na żywo itp. Jeśli ktoś ma ochotę na więcej, znajdzie w sieci, może też dać znać w komentarzu.

A CD kupiłem sobie w… księgarni Bonito.

***

Wiele zdjęć Haralda Hauswalda (ur. 1954 r. w NRD; wygląda trochę jak bezpretensjonalny Thom Yorke) jest po prostu genialnych (zwłaszcza kolorowe przypadły mi do gustu). A nawet jeśli są to „zwykłe” fotki, to zawsze o czymś mówią. Kapitalny artysta.

„I wyśpiewałeś ten dom, kurduplu jebany!”

Wygląda na to, że mam na rozkładzie wszystkie wywiady rzeki przeprowadzone przez Rafała Księżyka. Po kolei:

  • Robert Brylewski: Kryzys w Babilonie (Wydawnictwo Literackie, 2012) – chyba moja ulubiona, obok Please Kill Me, biografia muzyczna. Trochę siada pod koniec (może Brylu nie był w dobrej formie, może Księżyk myślami był już przy innej robocie), ale i tak jest to rewelacyjna pozycja;
  • Tomasz Stańko: Desperado (WL, 2013) – mało z niej pamiętam. W sumie Stańko jest mi postacią niemal obojętną;
  • Tymon Tymański: ADHD (WL, 2013) – Ryszard nie wzbudza we mnie zaufania. Wygląda na typa, który w sobotę obroni cię przed bandziorami, a w niedzielę wyrucha ci narzeczoną bądź córkę (p. Kryzys w Babilonie). Gość wyszczekany ponad miarę, ale więcej w tym efekciarstwa niż sensownej treści;
  • Kazik Staszewski: Idę tam gdzie idę (Kosmos Kosmos, 2015) – z wywiadu z liderem Kultu nie pamiętam dosłownie niczego. Kojarzę za to, że w książce było mnóstwo błędów (nie mówię o braku przecinka i błędnym zaimku w tytule). Cóż, tym razem nie Wydawnictwo Literackie, lecz wydawnictwo bodaj którejś z latorośli Kazika wydało książkę;
  • Marcin Świetlicki: Nieprzysiadalność (WL, 2017) – duże rozczarowanie. Na dodatek irytowało to „hi hi” dodawane do wypowiedzi poety z Lublina.

Pięć dzieł po kilkaset stron. Ileż to człowiek czasu w swym nędznym życiu zmarnował?

Przyszła też pora na Muńka Staszczyka i książkę pt. King! (WL, 2019, 552 strony).

Jakoś długo się za nią zabierałem, w sumie nie wiem czemu. W końcu trafiłem na fragment (w „Dwutygodniku”?), w którym Muniek opowiadał o swej niewierności małżeńskiej, i stwierdziłem, że warto by Kinga! sprawdzić, zwłaszcza że lubię chłopa. No i siedząc na piwie na Mariackiej w Katowicach, obserwując, niczym Brudny Harry, ludzi przez okno, nagle zauważyłem jakąś starszawą lesbijkę. „Skąd ja ją znam?”, zapytałem swą lepszą połowę. A to szedł Mundial.

Złygmunt z jednej strony w omawianym wywiadzie rzece wbija się w postać rokendrolowca: Stonesi, The Clash, nowsze rzeczy (nie najlepsze – jakiś Blur i inny szajs), ostry styl życia, nawijka zdobiona co rusz grubym słowem… Z drugiej – nasz bohater przypomina o jakiś czas temu często używanym powiedzeniu: „Nie jestem zupą pomidorową, żeby mnie każdy lubił”. Tyle że trzeba je odwrócić: Staszczyk jest zupą pomidorową, wszyscy go lubią. Od raperów do Jana Nowickiego (tytuł postu to słowa, którymi śp. aktor miał się zwrócić do Munia), z którym nasz bohater się zresztą zaprzyjaźnił, do Niny Terentiew. To żaden zarzut (chyba), ale czasem to śmiesznie wygląda, gdy powołujesz się sto razy na punk rocka, a potem wrzucasz coś takiego:

Są jakieś granice i współpraca z tą raszplą to ich przekroczenie.

(O, a może było tak, że przez punk rock Muniek się nie skurwił. Miał, jak opowiada, proponowaną kosmiczną kasę za reklamowanie jakiegoś gówna i się nie skusił).

Tak czy siak, czyta się Kinga! świetnie, choć w sumie jest to rockowy banał: wóda, dragi, baby, Jezus itp. Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć, czemu tak bardzo podobała mi się ta książka i z całej serii za lepszą uważam tylko Kryzys w Babilonie. Widać coś w sobie pan Zygmunt ma. No i potrafi gadać i gadać, ale nie nudzić.

Co do propozycji muzycznych – nie dałbym chyba rady wysłuchać w całości żadnej z płyt T.Love, ale zrobiłem sobie składankę z piosenkami, które lubię. Nie jest źle: jest ich 26, choć posiadacz Krzyżu Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski (punk nie umarł!) jest koszmarnym wokalistą. Podziwiam go tym bardziej. Taka była siła punk rocka: sepleniące kurduple wychodziły na scenę, w dupie mając własne ograniczenia.

Eks(?)punkowiec Zygmunt Staszczyk przyjął KKOOP od Bronisława Komorowskiego (ale w skórze i ciemnych okularach!), a Mick Jagger tytuł szlachecki i Order Imperium Brytyjskiego od Elżbiety II, co wkurzyło sir Keitha Richardsa, bo przecież jego kolega z zespołu ukłonił się tym, którzy w dawnych czasach The Rolling Stones prześladowali.

Są nasi, częstochowsko-warszawscy Stonesi, są też oryginalni, brytyjscy, o których pisze Rich Cohen (dawno temu czytałem jego Twardych Żydów – wspomnienia zatarte, ale jak najbardziej pozytywne). Zespół nieco lepszy od T.Love. W końcu Staszczyk to nie Jagger, a Benedek to nie Richards.

To tylko rock’n’roll (Zawsze The Rolling Stones) [Wydawnictwo Poznańskie, 2022, 432 strony] miała być niby książką o trasie najsłynniejszego zespołu rockowego, w którą miał szczęście udać się wspomniany dziennikarz, a jest trochę o zespole, trochę o samym Cohenie – jakby się chłop nie umiał zdecydować. W pewnym momencie dziennikarz „Rolling Stone’a” wręcz się obraża na artystów, że nagle stali się grupą stadionową, i robi się bajzel, aż w końcu nie wiadomo, czy To tylko rock’n’roll jest właśnie dziełem o twórcach Sticky Fingers, czy o samym autorze. W sumie i tym, i tym – i czyta się je świetnie. Tak, mam poczucie, że to totalny bajzel (jak ten akapit), ale też, że mógłby się on nie kończyć. Aha, oryginalny tytuł brzmi The Sun & the Moon & the Rolling Stones (to cytat z Keefa, słowa skierowane zresztą do autora książki), ale polski wydawca musiał się popisać.

Choć Cohen miewa tendencję do pisania niczym kiepski prozaik, generalnie robi to świetnie. Wartka narracja, prosty styl, zero oporów przed formułowaniem opinii – dla mnie bomba. Poza tym kariera Stonesów obfitowała w tyle fascynujących wydarzeń, że trzeba by się chyba postarać, żeby przynudzić na ich temat. Już sama historia nagrywania Exile on Main St. to materiał na osobną książkę.

Jak wspomniałem, Cohen obraża się na swój ulubiony zespół, który nagle zaczyna grać rock stadionowego. Ciekawe, co myśli o Hackney Diamonds. Miesiące mijają, a ja wciąż jestem w ostatniej płycie Jaggera, Richardsa i Rona Wooda zakochany.

guiding lights – the document [instant classic, 2024]

guiding lights

instant classic

W tym roku raczej daję sobie siana z recenzjami nowości płytowych. Dla Guiding Lights robię wyjątek, bowiem kiedyś, przed koncertem w Krakowie, gitarzysta zespołu podzielił mój pogląd na temat możliwości intelektualnych przedstawicieli pewnej subkultury odzieżowej.

(o)(o)

Możesz grać muzykę, która swój najlepszy czas miała w latach 90. XX wieku, a u siebie robić i tak za zespół oryginalny. No bo ile kapel określanych jako mathrockowe dorobił się nasz piękny kraj?

Nie byłem wielkim fanem mathrockowej odsłony Guiding Lights (przed nią to trio grało inaczej). Podobało mi się to granie, ale czegoś mi w nim brakowało, więc do ok for now i Cold Reading chyba nie wracałem. Podobał mi się wspomniany koncert w Bazie, ale dużo bardziej przypadło mi wtedy do gustu Columbus Duo (duet braci Swoboda wydał zresztą split z bohaterami tego postu). Tak więc bez wielkiego przekonania, z myślą, że pewnie nie bardzo zachce mi się o nim pisać, włączyłem najnowszy materiał zespołu, The Document.

(o)(o)

The Document Guiding Lights – math-, a może post-rock? Wiele zespołów jest tagowanych i tak, i tak i myślę, że nasze odchodzące na emeryturę trio też można przerzucać między tymi dwoma szufladkami. Chwilami to, co grają na The Document Joanna Świderska (bas), Piotr Mączkowski (perkusja) i Łukasz Ciszak (gitara, elektronika) kojarzy mi się chociażby z Tortoise. Czasem mam też to przyjemne uczucie, że muzyka Guiding Lights coś mi przypomina – coś fajnego, ale nie wiem co (np. gitara otwierająca Almerę). Tak, The Document to dla mnie zdecydowanie bardziej post- niż math rock.

Na marginesie, tag „post-rock” nie pojawia się na Bandcampie zespołu, mamy za to „death metal”. Swoją drogą, w dniu, w którym słuchałem nowej płyty Guiding Lights, nie odmówiłem sobie wpierw deathmetalowwgo arcydzieła – For Victory Bolt Thrower. Nie kolidowało.

(o)(o)

Nad pożegnalnym materiałem warszawiaków unosi się aura nie tyle smutku, co zadumy. A może tylko sobie to wmawiam, mając świadomość, że zespół kończy działalność, zwłaszcza że leci teraz świetny, energetyczny Covert Operations i mam ochotę skasować zaczęty akapit.

Tak czy siak, Guiding Lights żegnają się swoją najlepszą płytą (o tym, dlaczego to koniec, można poczytać na Bandcampie), a ja kończę tę krótką recenzję z przekonaniem, że nieraz do The Document wrócę.

Cały materiał, nagrany przez Michała Kupicza i Ciszaka, świetnie brzmi (np. te bębny jak z Electrical Audio w trzecim numerze) – o tym też trzeba wspomnieć, choć to przecież żadna niespodzianka.

(o)(o)

The Document pokazuje, że polski zespół może grać niczym najlepsi przedstawiciele amerykańskiego minimal rocka i jednocześnie brzmieć naturalnie, nie jak podróbka. Szkoda, że Guiding Lights przechodzą do historii, bo ta płyta każe myśleć, że najlepsze byłoby przed nimi.

(o)(o)

Jedyny fizyczny nośnik, na jakim ukazała się opisywana pozycja fonograficzna, to kaseta (35 zł).

northern bushmen / bill brandt

linki w komentarzach / links in comments

HAPPY HOOKER WORMS [Cubist Productions, 1990]

NORTHERN BUSHMEN [Peas Kor, 1991]

BIGGEST PLAYER [Pop Bus Records, 1992]

Zespół, który ma na koncie dwie siedmio- i jedną dwunastocalówkę. Żadnego CD, zero bandcampa – dlatego nie da się znaleźć w necie ich płyt w dobrej jakości.

W skład Northern Bushmen wchodzili: Chris Kleiner (bas), Noah Leger (perkusja; kiedyś chociażby Disappears i Hurl, dziś FACS), Pat Morris (gitara; kiedyś Don Caballero, dziś The Poison Arrows) i Mike Rhoades (wokal). No dobra, więc czemu z tyłu okładki Biggest Player mamy dziewczynę? Może to Kim Gordon?

Jeżeli chodzi o główne zdjęcie, znalazłem je na instagramie wspomnianych FACS.

Northern Bushmen grali dość chaotyczny post-hardcore (dzięki Bogu nikt nie wprowadził w życie fatalnie brzmiącego tagu chaotic post-hardcore). Fajne są oba single (choć cover The Damned na Biggest Player to żadna rewelacja). Nieco gorzej jest z Northern Bushmen – tych sześć kawałków może męczyć.

Mimo że minęło ponad 30 lat, może być trudno uwierzyć w to, że i w Northern Bushmen, i w FACS gra na perkusji ten sam facet, Noah Leger. W starej kapeli robi to, jakby swędziały go ręce, w obecnej przyczynia się do tego, że jak dla mnie jest ona wręcz zbyt uporządkowana. W podsumowaniach rocznych pisałem o tym, że autorów Still Life in Decay co prawda podziwiam, ale trudno mi ich pokochać.

Warto poznać Northern Bushmen. Dla tych, którzy siedzą w alternatywnym gitarowym graniu lat 90., pozycja obowiązkowa. Każda z płyt do kupienia via Discogs.

Dawno to wszystko było.

PS I jeszcze dwie rzeczy wrzucone w komentarzu:

składanka, na której znajdują się dwa kawałki Northern Bushmen

oraz nagrania live

***

Jakoś nie mam ostatnio melodii na wyszukiwanie fotografii, więc niech będzie Bill Brandt. Dawno temu, w poście o Spiritualized, wrzucałem jego zdjęcia. Po wczytaniu postów z blogspotu nie widać ich jednak.

Klasyka, nie ma co gadać.

otomo yoshihide new jazz quintet (katowice, nospr, 6.02.2024)

Kumacie: jeśli Japończycy, to samuraje. Najnudniejsza obok „Dziennika Gazety Prawnej” gazeta w Polsce błysnęła.

Otomo Yoshihide New Jazz Quintet przyjechał na trzy koncerty do Polski. W Katowicach można było ONJQ – w cyklu „Marcin Kydryński prezentuje” – usłyszeć i zobaczyć we wspaniałym budynku NOSPR-u, czyli Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Muszę przyznać, że to obok krakowskiej Alchemii moje ulubione koncertowe miejsce w Polsce. W Alchemii lubię się lekko najebać i posłuchać rocka (przypominają się chociażby wspaniałe koncerty Starych Singers i Ecstatic Vision w 2023), w NOSPR-ze wygodnie usiąść i pomyśleć o emeryturze, na którą najchętniej poszedłbym od jutra.

A ONJQ zagrał tak, że długimi fragmentami miałem ciary na plecach i ze dwa razy łzy w oczach. Niech mi kontrabas spadnie na łeb, jeśli w tym roku jeszcze zobaczę tak genialny koncert.

non stop 2 (185), luty 1988 – skandal, kazik, ciechowski i inni

Całkiem ciekawy numer z lutego 1988, m.in. ze Skandalem z Dezertera. Nie skanowałem wszystkiego. Jeśli ktoś chce pozostałe strony, niech da znać. Najwygodniej klikać sobie w miniaturki.

Na okładce, jak widzimy wyżej, niezły zestaw: Grzegorz Ciechowski, Alison Moyet i wspomniany Darek Hajn.

Na drugiej stronie niby nie ma niczego ciekawego, ale możemy zauważyć, że ktoś przetłumaczył „pathetic” jako patetyczny. A w redakcji przecież znajdziemy tłumacza języka angielskiego, Wojciecha Soporka. Mamy też niebanalną wypowiedź Bruce’a Springsteena.

NS-2-185-2-s-00010001

Strona trzecia to krótki wywiad ze Skandalem, już nie wokalistą Dezertera, oraz notka o Jello Biafrze, „dziwnym mówcy-wokaliście”. Całość uzupełnia jeden z większych koszmarów peerelowskiego rocka (?).

NS-2-185-skandal0001

Następna ciekawa rzecz to wywiad z Kazimierzem Staszewskim przeprowadzony przez Grzegorza Brzozowicza. Pięknie Kazik prezentuje się na pierwszym zdjęciu.

NS-2-185-kazik-10001

NS-2-185-kazik-20001

NS-2-185-antoni-pawlak0001

Felieton P.B., czyli Piotra Bratkowskiego, z wierszem Antoniego Pawlaka. Banalna konstatacja, ale muszę: w 1988 r. ktoś, kto się urodził w 1952, nie był jeszcze stary. Wręcz był młody.

NS-2-185-antoni-pawlak0001

Długi kawałek dzisiejszego twitterowego zabijaki, Zbigniewa Hołdysa, o Ciechowskim. Lider Republiki lekko sfrustrowany mniej zdolnymi kolegami i chyba też szarą rzeczywistością. A mnie znów kusi, żeby zająć się tematem, czy Grzegorz z Ciechowa faktycznie wybitnym artystą był.

NS_2_185_ciech_10001

NS_2_185_ciech_20001

NS_2_185_ciech_30001

NS_2_185_ciech_40001

Klaus Mitffoch bez Lecha Janerki, czyli Klaus Mit Foch. W którymś z kolejnych numerów „Non Stopu” płyta zespołu, Mordoplan, dostanie jedną gwiazdkę. Niezasłużenie. Jest dużo lepsza choćby od większości dzisiejszych rodzimych postpankowych dzieł. A w Ostatnie wakacje – Salmonello nie kocham cię bas jest bardzo janerkowy.

NS-2-185-2-klaus-10001

W relacjach z koncertów czytamy, że Romkowi „Z doświadczenia wiem, że najlepsze płyty to składanki” Rogowieckiemu najwyraźniej przypadły do gustu nogi Kayah, a Tomaszowi Słoniowi niespecjalnie spodobał się występ Fotonessu. Jest też nasza dama z okładki. W „Szpuntach” Keef nie owija w bawełnę.
Nie słuchajta Barry White’a. Ludzi jest już za dużo.

NS_2_185_koncerty_10001

NS_2_185_koncerty_20001

Recenzje płyt. Jan Skaradziński bardzo chwali Sztywny Pal Azji, Piotr Kosiński zakochany w Stingu niczym Marcin Kydryński, Rogowiecki błyskotliwie przybliża czytelnikowi album Pet Shop Boys, a Tomasz Słoń przecenia drugi LP Micka Jaggera (She’s the Boss jest dużo lepszy).

NS_2_185_2_płyty_10001

NS_2_185_2_płyty_20001

Listy, a w nich m.in. Abigail La Fey poddaje krytyce koncertowe relacje red. Rogowieckiego.

NS_2_185_2_listy0001

Zbliżamy się do końca. Oglądałem niedawno ciekawy film o Keicie (dziwna ta odmiana, ale nie będę się kłócił z PWN-em) Richardsie, w którym gitarzysta Stonesów opowiadał o swojej niełatwej relacji ze starym. Na przedostatniej stronie widzimy m.in. zdjęcie Keefa ze swoim tatą.

NS_2_185_przedostatnia0001

A na koniec klasycy hair metalu, Cinderella. Mój Boże…

NS_2_185_2_tył_okładki0001

slowdive (warszawa, progresja, 27.01.2024)

To pierwszy koncert, na jaki się wybrałem w tym roku. W 2023 postanowiłem dać sobie spokój ze wspieraniem undergroundu tylko dlatego, że jest undergroundem. Żadnego marnowania czasu na zespoły, których nikt nie chce ani słuchać, ani oglądać. Żadnego pomagania im recenzjami, których potem nawet nie podlinkują. Oczywiście, jeśli jakiegoś artystę docenię, napiszę o nim, nawet gdybym był jedyny w całej Polsce. Ale ogólnie – żadnej taryfy ulgowej. Tyle tytułem wstępu.

(o)(o)

Kiedyś zastanawiałem się, który z zespołów shoegaze’owych lubię najbardziej: Ride czy Slowdive. Żadna z płyt tych drugich nie dorównuje Nowhere tych pierwszych, ale jednak więcej sympatii miałem chyba do kapeli Neila Halsteada. Problem rozwiązał się, gdy oba zespoły się reaktywowały: Ride stał się przeciętnym rockowym bandem, nagrywającym przeciętne płyty, Slowdive grał tak, jakby nigdy się nie rozpadł. Rachel Goswell mogłaby powiedzieć: „OK, chwilę nas nie było. Miałam problemy zdrowotne, ale tak naprawdę nic się nie zmieniło. Tylko Neil zapuścił wąsy i wygląda niczym kierowca ciężarówki”.

Widziałem ich dwa razy, dwa razy na OFF Festivalu. W 2015 pokonało mnie zmęczenie, w 2023 twórcy Souvlaki trochę mnie rozczarowali na tle Spiritualized. W końcu przyszedł czas na normalny, klubowy koncert.

(o)(o)

Do Warszawy pojechaliśmy, korzystając z usług PKP, i coś, co pewnie dla młodych jest normalką, dla mnie wciąż jest powodem lekkiego zdziwienia. Komfortowe warunki, przypisane miejsca, podróż trwająca niecałe trzy godziny, żadnych najebanych żołnierzy, zero najniższej formy życia, czyli kiboli, miły konduktor, który nie wygląda jakby przegrał życie 20 lat temu. Biografia Stonesów i jedziesz, nie modląc się o to, żeby już można było wysiąść.

Na zwiedzanie Warszawy nie było czasu, wpadliśmy tylko do Lokal Vegan Bistro. Oni i krakowskie No Bones – do tych knajp najbardziej lubię chodzić. Sam zjadłem pysznego tatara, lepsza połowa skusiła się na carbonarę. Ale się nawpierdalałem, polecam wszystkim.

Wieczorem przyszedł czas na koncert.

Wpierw Pale Blue Eyes. Zniechęcili nas jakimś kawałkiem (konkretnie tym), więc poszliśmy tylko na bodaj trzy ostatnie piosenki. I było to miłe zaskoczenie, bo zespół z Sheffield zagrał bardzo dobrze. Może to jeden z tych wykonawców akceptowalnych tylko na żywo, a może zbyt szybko się do nich zniechęciłem? Sprawdzi się.

A Slowdive zagrali tak, że… znów jestem nieco rozczarowany. Koncert był „zaledwie” na 8/10. A może, żeby był 10/10, musiałbym sam ułożyć setlistę? Tak czy siak, było tak dobrze, że żałuję, iż nie zagrali jeszcze 15-20 minut.

Ktoś tam narzekał na akustyka. I może faktycznie mogło być lepiej (mnie się głównie rzuciło w uszy to, że na początku nie było słychać wokalu Goswell), ale miałem świeżo w pamięci, to jak zabrzmiał Slowdive na dużej scenie ostatniego Offa, więc byłem zadowolony. Nawet jeśli w Progresji powinno być lepiej, to… chętnie poczytam narzekania, gdy zagra tam Spiritualized.

Zespół Halsteada, Goswell, Nicka Chaplina (młodszy brat Simona Gallupa z The Cure?), Christiana Savilla i Simona Scotta gra muzykę z jednej strony niby łatwą do przyswojenia, a z drugiej – jednak trochę dziwną, jakby podświadomie niedoskonałą (no i wszyscy, może poza Goswell, a teraz zwłaszcza Halstead, wydają się być archetypami antygwiazdorów). Takie są też płyty Slowdive, o czym zresztą niedawno pisałem. Takie też jest Slowdive na żywo. Chętnie zobaczę ten zespół po raz czwarty. Choćby i na Offie.

Warszawski koncert zakończyli utworem Syda Barretta, Golden Hair.

Zaskoczyło mnie to, jak wielu młodych (ale naprawdę młodych) ludzi pojawiło się na nim.

PS Wczoraj minął rok od śmierci Toma Verlaine’a.