debbie harry: face it [kagra; 2021]

W „Please kill me” Debbie Harry ukazana została jako stroniąca od kokainy nieśmiała dziewczyna, być może – obok Toma Verlaine’a i Elvisa Costello – jedyna normalna osoba w tym towarzystwie. W „Face It” Angela Tremble sama buduje swój obraz – ostrej punkówy, która kocha ten sport. Żadna ze mnie konserwa, ale trochę dziwnie się czułem, czytając teksty typu „przeleciałam go w budce telefonicznej”. I fakt, że autorka jest kobietą, nie ma tu nic do rzeczy. Gdyby autobiografię napisał wspomniany wyżej Thomas Miller, też wolałbym nie dowiedzieć się, że np. „zerżnął kogoś w szafie”.

(o)(o)

Czasem głupek opowie historię z morałem (zazwyczaj nieświadomie), niekiedy osoba mądra kończy swe dzieło i nic z niego nie wynika. Debbie Harry jest niewątpliwie inteligentną starszą panią (1 lipca skończyła 77 lat), która przeżyła więcej niż zwykły śmiertelnik, lecz jej książka rozczarowuje. Ot, mamy ciąg zdarzeń – od dzieciństwa (to chyba najciekawszy fragment) po reaktywację Blondie – z którego niewiele wynika. To nie tak, że Debbie nie sili się na refleksję, to nie tak, że gada głupoty – po prostu jej dzieło jest nijakie. Im bliżej końca, tym gorzej. Nie pomaga też tłumacz.

Niby atrakcją są zdjęcia, ale ciekawsze znajdziesz na fanpejdżach poświęconych Blondie i Debbie Harry. Prace artystyczne fanów wokalistki to w większości koszmarki. No, ale fakt, że wokalistka zamieściła je w „Face It”, to miły gest.

(o)(o)

Czytałem gorsze biografie, ta mnie po prostu rozczarowała. Ale jeśli komuś nigdy za wiele kawałków o punku, CBGB, Ramonesach i Iggym, pewnie będzie zadowolony.

Może trochę przesadzam: opowieści o sesji zdjęciowej w spalonej kuchni (w sukience Marilyn Monroe!) i o współpracy z HR Gigerem czy Davidem Cronenbergiem mogą zaciekawić. Tak czy siak, całość jest trochę jak nudnawy film, który chce się jednak zmęczyć do końca (bo aktorka ładna albo muzyka dobra).

(o)(o)

Nie lubię kopać, ale muszę to napisać: Kagra to gówniane wydawnictwo. Liczba błędów, zwłaszcza interpunkcyjnych, które można znaleźć w „Face It”, po prostu poraża. Jeszcze gorzej było w „Decybelowym obszarze radiowym”. Wziąłem na chwilę do ręki „Wszyscy kochają nasze miasto”: pierwsze dwie-trzy strony i już żałowałem, że wydałem kasę na tę książkę. Dajcie sobie siana albo nauczcie się pisać po polsku.

6 na 10 dla Debbie, dwója dla Kagry.

tomasz lada: zagrani na śmierć. mroczne ścieżki polskiego undergroundu [czarne; 2022]

Coraz więcej przyjemności z czytania, coraz mniej z pisania. Poczułem jednak niemal obowiązek, by zrecenzować „Zagranych na śmierć” Tomasza Lady.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio z taką niecierpliwością czekałem na jakąś książkę. Powód był prosty: nowa publikacja Czarnego miała dotyczyć nieoczywistych bohaterów naszej sceny muzycznej: Janusza Rołta, Dariusza „Skandala” Hajna i Roberta Sadowskiego. Spotkałem się co prawda z kontrą na Facebooku, że co to za nieoczywiści bohaterowie. No, ale jak żyjesz w swojej bańce, to i kapela sąsiada, która istniała przez jedną próbę, wyda się popularna i oczywista.

Apetyt na „Zagranych” rozbudziły dodatkowo te fragmenty „Dzikiej rzeczy” Rafała Księżyka, w których autor opisywał to, co robił Skandal po opuszczeniu Dezertera. Dodajmy do tego poprzednią, bardzo ciekawą książkę Lady, „Apteka. Psychodeliczni kowboje”. Trzeba mu oddać, że mimo pewnych kontrowersji, o których wspominałem w recenzji, została ona napisana z biglem. No i autor nie poszedł na łatwiznę – nie zrobił Kodyma głównym bohaterem. Chwilami nawet za takowego może uchodzić tragicznie zmarły perkusista Apteki, Maciej Wanat. Ci, którzy jej nie czytali, „bo Kodym to szmaciarz”, niech żałują.

***

Spotkałem się z opinią, że biografia twórców „Mendy” byłaby lepsza, gdyby Lada użył metody, którą można nazwać „narracyjną historią mówioną” (czyli coś jak „Please kill me. Punkowa historia punka” albo „Przenikliwe światło, słońce i cała reszta”). Mówisz i masz – przy „Zagranych” autor poszedł tą drogą, odbywając kilkaset spotkań z ludźmi, którzy kręcili się wokół Jasia, Skandala i Sadka, i z rozmów z nimi stworzył „Zagranych”.

Nie wszyscy znajomi wymienionej trójki chcieli z Ladą gadać – przykładem Dariusz Malejonek, który grał z Sadowskim w Houku. Niektórzy już, niestety, nie żyją – choćby Paweł „Kelner” Rozwadowski, więc autor, siłą rzeczy, przywołuje fragmenty ich książek czy stare wypowiedzi. „Zagrani” zaczynają się zresztą pięknym cytatem z „To zupełnie nieprawdopodobne” Kelnera: obrazem Rołta jadącego na rowerze, we fraku, pilotce i goglach, z kontrabasem na plecach. Czasem możemy przeczytać i aktualne wypowiedzi muzyków, i dawne – przykład to choćby Krzysztof Grabowski z Dezertera i cytaty z jego biograficznej „Poronionej generacji?”, wymieszane z dzisiejszymi wspomnieniami i opiniami.

***

No właśnie, Janusz Rołt – Jasio. Jemu poświęcona została pierwsza część „Zagranych”. I chyba ta jest najlepsza, a przynajmniej tę lubię najbardziej.

Opole 86, koncert Lecha Janerki. Jedyny profesjonalny zapis filmowy, na którym widać Rołta

Namalowano w niej piękny obraz perkusisty Brygady Kryzys. Już wstęp – wspomniany, niemal bajkowy opis Kelnera, wprowadza nas w historię człowieka o zniszczonym ciele, ale pięknej duszy.  Chyba nikt złego słowa nie mówi na Jasia, nawet zasadniczy, wręcz surowy Janerka, u którego perkusista jakiś czas mieszkał (warunkiem było zero ćpania).

To, co się rzuca w oczy podczas lektury, to fakt, że Rołt był… nazbyt lubiany. Tak jakby jego rozbrajająca wszystkich osobowość powstrzymywała ludzi (poza Janerką), żeby go wziąć za twarz i spróbować jakoś wyciągnąć z bagna. Jasio ćpa? OK. Jasio napieprza w bębny, aż słychać na pół miasta? W porządku, to przecież Jasio. Ktoś może pomyśleć, że Rołt był postrzegany trochę jak wioskowy głupek. Nic bardziej mylnego. Raczej robi tu za dobrego ducha, któremu wybacza się wszystko. No bo przecież, jak krzywdził, to tylko siebie. I tylko dysonans wprowadza m.in. taka wypowiedź genialnego basisty, Tomasza „Kciuka” Jaworskiego: „Janek już wtedy nie miał zębów, a przecież to był młody chłopak. Wyglądał jak stara babcia. Jego wygląd mnie przerażał”.

Postać Rołta przypomina mi nieco wspomnianego Wanata. Tak jak o Krzysztofie Kłosowiczu – czyli słynnym Kamanie, w którego kapeli Rołt grał na basie – można pomyśleć jako o łagodniejszej wersji Kodyma. Upraszczając: z tyłu (albo z boku – z Kamanem Rołt grał na basie) mniejszy lub większy wrażliwiec, z przodu mniejszy lub większy kutas.

Popatrzcie na ten film z Opola. Jakby Rołt tańczył z tymi bębnami.

***

Jasio – dusza człowiek. Dariusz Hajn, zwany Skandalem – też wrażliwy gość, ale trochę cwaniak. No i kto nie chciałby mieć takiego kumpla?

Nie siedziałem przez ostatnich dwadzieścia lat pod kamieniem, ale muszę przyznać, że fragmenty „Dzikiej rzeczy”, opisujące byłego wokalistę Dezertera jako didżeja, propagatora rave i techno, zupełnie mnie zaskoczyły. Historia Skandala przypomina mi to trochę tę Johna Frusciante, który w pewnym momencie zostawił rock na rzecz muzyki elektronicznej. Zresztą czytałem kiedyś wywiad z gitarzystą Red Hot Chili Peppers: o swojej fascynacji elektroniką opowiadał, jakby pisał doktorat o jungle lub breakbeacie. To nie była chwilowa fascynacja czy poza rockmana. Zasadnicza różnica jest taka, że Frusciante w przeciwieństwie do Skandala z nałogu wyszedł. U nas jego szanse, by wyzdrowieć byłyby o wiele mniejsze. Aż się przypomina piosenka Big Cyca: „Woody Allen to miał szczęście / że urodził się w tych Stanach / bo nad Wisłą chlałby czystą / i miał tylko jeden krawat”.

Rozdział o ekswokaliście Dezertera przypomina mi też nieco, ale tylko chwilami – przez jego wyjazd do Berlina – „Ćpałem, chlałem i przetrwałem” Maleńczuka. Trzeba jednak zaznaczyć, że Darek Hajn, choć miał swoej wady, nie był takim fiutem, jak lider Homo Twist.

Szkoda, że nie dało się bardziej pociągnąć tematu dzieciństwa Skandala (był w bidulu, potem wychowywał go dziadek). I nie o sensację tu idzie, tylko o zrozumienie ludzkich losów. Przecież – jak mówi jedna z narratorek „Zagranych” – ćpanie to pochodna traumy. Dużą wartością tej książki jest zresztą spojrzenie jej narratorów na nałóg, dzięki któremu można sobie uzmysłowić niby prosty fakt, ale taki, który często umyka: że ćpanie, chlanie i wiele innych czynności niszczących ciało i psychikę nie biorą się znikąd. Bywają, wiadomo, zabawą, ale też czymś, co ma zagłuszyć lęk, ból, który nie pozwala normalnie żyć. Może to oczywistości, ale jest coś budującego w wielu tych opowieściach. Zwłaszcza kobiet, które potrafią z wielką wrażliwością opowiadać o Rołcie, Skandalu i Sadowskim; generalnie – o ludziach.

Wracając do dzieciństwa Skandala – on sam nie chciał o nim opowiadać – ani kumplom, ani dziewczynom. Pewnie już nigdy nie dowiemy się, jak ono dokładnie wyglądało i jak duży wpływ miało na smutne losy Darka.

A żeby nie było przesadnie poważnie – dla mnie hitem drugiej części książki jest fragment, w którym dowiadujemy się, ze zarówno Skandal, jak i Robert Matera (gitarzysta Dezertera, który został też głównym wokalistą po tym, jak Hajn opuścił zespół), chodzili na lekcje śpiewu do Tadeusza Konadora, który pracował chociażby z Korą, a lata później z siostrami Przybysz czy Michałem Szpakiem. „(…) kiedy ich zobaczyłem, widziałem, jak się napinają, to powiedziałem: «Jakie to szczęście, że po półtorej piosenki wysiadło światło». Byłem pewien, że po trzeciej wysiadłyby im gardła. (…) A Skandal był niesamowitym frontmanem. Wystarczyło półtorej piosenki, by miał publiczność w ręku. Nie było nikogo, kto na koncercie stałby z boku i gadał ze znajomymi. To nie wchodziło w grę. On przyciągał pod scenę. Wszyscy go słuchali. Nie było siły, żeby nie zareagowali, bo był autentyczny i promieniał jakąś siłą. Robił z publicznością, co chciał”.

Choćby dla tej historii trzeba po „Zagranych” sięgnąć.

Gdy któryś z byłych chłopaków Pati Yang w niezbyt korzystnym świetle przedstawia jej charakter, zacząłem o historii Sadka i Kobonga myśleć jak o… filmie noir, który zazwyczaj polega na tym, że wszystko kończy się źle, a niebagatelny, jeśli nie decydujący, wpływ na to ma femme fatale. Nic z tego. Jeśli ktoś robi tu za czarny charakter, to prędzej Malejonek.

Czytając to, co inni mówią o Sadowskim i jego wypowiedzi, które też znajdują się w książce, uświadomiłem sobie, że w sumie nawet dobrze nie pamiętam, jak on wyglądał, choć przecież grał w czasach, gdy media powoli zaczęły artystom wchodzić do dupy. Kojarzyłem go jako przystojnego gościa w długich włosach, i tyle. Był – jak by to banalnie nie zabrzmiało – pełen sprzeczności. Czytamy, co o nim mówią znajomi, i wychodzi na to, że pociągał go tzw. rokendrolowy styl życia, ale nie pchał się na afisz; że był potwornie wrażliwy, lecz umiał zachowywać się fatalnie; wybitny gitarzysta, mający problemy z rytmem (grając w Kobongu!)… Pamiętam, jak dawno temu dałem koledze do przegrania kasetę „Chmury nie było”. „Kurwa, daj mi spokój, co za pojebana muzyka! Nie wiadomo, kiedy się kończy jeden kawałek, a drugi zaczyna. Nie wiem, czy strona B zaczyna się od nowego numeru, czy leci ten sam”. No, ale przegrał. Nie mając kasy, katowało się Kobonga z przegrywanej kasety, dziś można sobie włączyć winylowe wznowienie.

Dużą wartością wspomnień o Sadowskim jest to, że jego żona, Magdalena, zgodziła się opowiedzieć o swoim małżeństwie, które bywało koszmarem. Daje po głowie fragment, w którym Sadowska opisuje znajomych męża: „Robert przywiózł stamtąd (z Wiednia – dop. mój) Igora i Evę. Jezu, co to była za dziewczyna. Cała, łącznie z wygoloną czaszką, wytatuowana. Zamiast brwi – węże, a we wnętrzach dłoni – grafika dłoni z drugiej płyty Kobonga. Jej krocze świeciło – ufarbowała włosy łonowe czymś fluorescencyjnym. I Robert przyprowadził ich do naszego mieszkania – pokoju z kuchnią – w którym mieszkała też nasza mała córka. A oni, już niezależnie od tego, jak wyglądali, potwornie śmierdzieli, jakby od dawna się nie myli. Potem, kiedy zaczęła z nich schodzić chemia, ten smród był już nie do zniesienia. To było obrzydliwe. Po dwóch dniach wyrzuciłam ich z domu”. Piękny chłop, wspaniały artysta, przez wielu uwielbiany kumpel, ale mąż kiepski.

(Gdy czytałem „Zagranych”, przyszła mi do głowy myśl, którą uważam za niezbyt mądrą, ale mam też poczucie, że muszę się nią podzielić: im bliżej naszych czasów, tym trudniejsze, gorsze charaktery bohaterów książki. Rołt – dusza człowiek, Skandal – cwaniak, ale jednak świetny gość, Sadowski – choć wiele osób mówi o nim wręcz z zachwytem, widać, ze to najbardziej mroczna postać z całej trójki. Czytając któryś z numerów „Non Stopu”, w którym można było poczytać, jak zachowywali się polscy muzycy za komuny [zwłaszcza gdy pojawiła się okazja na zarobienie paru dolarów], sam zacząłem się śmiać ze swojej tezy: że im bliżej naszego zgrzebnego kapitalizmu, tym ludzie sztuki zachowują się gorzej, ale może jest to jednak temat na dyskusję).

Czytając trzecią część książki, miałem wrażenie, że zmienia się ona w opowieść nie tyle o Sadowskim, ile o Kobongu. Wiadomo, ten wspaniały zespół to dzieło jego życia, w którym najbardziej rozwinął swój ogromny talent, ale jeśli miałbym się do czegoś w robocie Lady przyczepić, to właśnie do położenia zbytniego nacisku na historię Kobonga, chwilami kosztem Sadka. Może lepiej było coś więcej napisać o Tadeuszu Kaczorowskim, basiście Houku, którego również wykończyło ćpanie, a mniej „biografizować” kapelę? Inna sprawa, że kapitalnie czyta się o tym, jak wyglądał proces tworzenia u Sadowskiego, Bogdana Kondrackiego, Wojciecha Szymańskiego i Macieja Miechowicza, więc może mój zarzut jest nietrafiony.

A skoro zacząłem się czepiać, to na chwilę przy czepianiu zostanę. Książka ma naprawdę – jak na standardy Czarnego – kiepską okładkę.

Część dotycząca Sadowskiego wydaje się być najbardziej mroczna i mająca też największy potencjał na osobną książkę.  I tak, jak wspaniałe opowieści Brylewskiego o tym, jak na „czarnej” Brygadzie grał Rołt, sprawiły, że niejako na nowo odkryłem tę płytę, tak „Zagrani na śmierć” pozwolili mi polubić Houk, za którym nigdy nie przepadałem. To, jak na „Soul Ammunition” i „Transmission Into Your Heart” grał Robert, wywołuje uczucie zachwytu połączone z niemal fizycznym bólem, gdy pomyślisz, jak skończył.

***

Historie wielu z bohaterów undergroundu czy po prostu sceny muzycznej doczekały się wywiadów rzek (tu należy się ukłonić Rafałowi Księżykowi, który zresztą w zabawnym kontekście pojawia się w „Zagranych na śmierć”), biografii, autobiografii, monografii. Zdarzały się książki świetne („Dzika rzecz” i zwłaszcza „Kryzys w Babilonie” Księżyka); bardzo ciekawe, choć wzbudzające mieszane uczucia („Ćpałem, chlałem i przetrwałem” – wywiad rzeka z Maleńczukiem przeprowadzony przez jego partnerkę, Barbarę Burdzy; to jakaś dziwna „moda” – artysta gada ze swoją lepszą połową na potrzeby książki); również fatalne („Polski punk 1978-1984” Anny Lyons-Dąbrowskiej, kabotyński „Gościu” z Grabażem z Pidżamy Porno).

„Zagranych na śmierć” stawiam zaraz za „Kryzysem w Babilonie”, choć wzbudzili we mnie pewien niedosyt; tak naprawdę chciałbym o każdym z jej bohaterów przeczytać osobną pozycję. Pytanie, czy starczyłoby materiału (na marginesie, ponoć ma się ukazać książka poświęcona Rołtowi). Może Lada mógł pociągnąć te historie, ale czy wtedy nie byłoby to męczenie buły? Dobrze jest, jak jest.

***

„Zagranych” dostałem wpierw w pliku PDF. Ja naprawdę nie trawię e-booków. Pamiętam, że gdy już nie szło kupić w ludzkiej cenie papierowej „Chłepcąc ciekły hel”, bardzo ciekawej przecież pozycji, czytałem jej wersję elektroniczną chyba z rok. „Zagranych na śmierć”, też elektronicznych, pochłonąłem niczym „czarną” Brygadę, „Underground Out of Poland” bądź „Chmury nie było”. Niech to wystarczy za całą recenzję.

***

W do pewnego momentu bardzo ciekawym serialu „The Affair” (potem zapada na chorobę, która dotyka większości tego typu produkcji: ciągnie się w nieskończoność) widzimy wydarzenia z punktu widzenia różnych bohaterów. Zapadła mi w pamięć taka oto scena: oto główny bohater, Noah (Dominic West), odwiedza swoją kochankę, Alison (Ruth Wilson). Patrzymy na scenę jego oczami: jest miły, ochoczo naprawia cieknący kran; ona jest nieprzyjemna, ma na sobie dżinsy. To samo wydarzenie z punktu widzenia Alison: ona, w sukience, jest do rany przyłóż; on, chamidło, robi łaskę, wcielając się w rolę hydraulika.

A może z tą sukienką i dżinsami było na odwrót? No właśnie, sam nie pamiętam. Ludzie do tego stopnia kiepsko zapamiętują to, co się wydarzyło, że można by postawić tezę, iż wszelkie wspomnienia są o kant dupy potłuc („Historie powstają w ludzkich głowach. To, co bierzemy za historyczne fakty, to tylko przemijające wydarzenia, a historia rodzi się z amnezji” – tak „To zupełnie nieprawdopodobne” zaczął Kelner). Byłaby jednak przesadzona. Nasz obraz, zbudowany ze wspomnień kumpli, dziewczyn, tych wszystkich, którzy nas lubili, i tych, którzy nie umieli na nas patrzeć, nie jest prawdziwy sensu stricto, ale też wiele o nas mówi. Zapewne kumpel, który przypomina stare czasy, nie zawsze był wtedy trzeźwy, na dodatek mówi o sprawach sprzed stu lat. Nie jest to jednak ksiądz na pogrzebie, robiący z sadysty „kochającego męża i ojca”.

Wspomnienia nie mówią prawdy, ale przedstawiają prawdziwy obraz. Nawet jeśli wykrzywiony bądź upiększony.

Tomasz Lada: „Zagrani na śmierć. Mroczne ścieżki polskiego undergroundu” (Czarne; premiera: 25 maja 2022)

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

grzegorz brzozowicz: resortowe dziecko rock’n’rolla [czerwone i czarne; 2016]

Dawno temu ja i kolega przeprowadzaliśmy w katowickim Mega Clubie wywiad z zespołem Dezerter. Rozmowa miała ukazać się w naszym zinie, ten jednak nigdy nie ujrzał światła dziennego (kolega się na mnie obraził). Jedno z pytań, jakie zadałem, dotyczyło niezbyt przychylnej recenzji płyty zespołu (wydali wtedy chyba „Ile procent duszy?”, często uznawaną za najlepszą rzecz, jaką nagrał Dezerter), autorstwa Grzegorza Brzozowicza. Perkusista i autor tekstów, Krzysztof Grabowski, skomentował: „Znamy go dobrze, skurwysyna”. Po tej smacznej anegdocie idziemy dalej.

***

„Brzoza” uchodzi u nas za symbol dziennikarskiej żenady: wszystko przez to, że wyśmiał go Kazik w „12 groszach” (słynne „Rogowiecki i Brzozowicz to się na muzyce znają!”), choć było to raczej kumplowskie wbicie szpili. Choć były dziennikarz „Non Stopu” może  robić wrażenie fiuta, to ja go lubię. W końcu nie kto inny niż ten dryblas w latach 1990-1991 pisał o The Fall, Sub Popie czy The Stone Roses. Generalnie rzecz biorąc, propagował muzykę lepszą niż większość kolegów po fachu.

Autor „Resortowego dziecka rock’n’rolla” (świetny tytuł skąd się wziął, dowiadujemy się już bodaj we wstępie) robi – podobnie jak Maciej Chmiel, kolega, z którym tworzył m.in. kapitalną audycję „Dzika rzecz” –  wrażenie typa, który wszędzie się wciśnie. A to zrobi wywiad z Pamelą Anderson, a to zostanie szefem jakiegoś radia, a to zorganizuje festiwal, a to poględzi w TVP Kultura, a to wyda książkę o tym chuju Cejrowskim… Można odnieść wrażenie, że zorganizowałby trasę i Mansonowi, i Dalajlamie. Choć sam twierdzi, że zawsze był raczej marzycielem, nie cynicznym graczem. Niech mu będzie.

***

Kupiłem te troszkę efekciarskie i dość chaotyczne wspomnienia, mając nadzieję, że będzie w nich coś ciekawego o moim ulubionym piśmie muzycznym, „Rock’N’Rollu”. Najwyraźniej Brzozowicz nie uważa pracy w tym magayznie za istotny epizod w swoim życiu, gdyż pojawia się ono w „Resortowym dziecku” może dwa razy. Szkoda.

Warto w sumie sięgnąć po tę książkę. Choć z Brzozowicza żaden Wacławiak czy nawet Łobodziński, to jednak facet dobrze pisze, a to w dzisiejszym dziennikarstwie muzycznym rzecz niemal niespotykana. Obecnie były wicenaczelny „Machiny” dzieli się swoimi przemyśleniami w czymś, co nazywa się „Tygodnik TVP”. Wbrew pozorom rzecz wygląda nawet ciekawie, lecz kompletnie nie chce mi się jej czytać.

Gdy kolejny raz – choćby na „Skanach ze starej Machiny” – ktoś sucharzy, cytując kazikowy tekst o Brzozowiczu, ja myślę o dziś już ponadsześćdziesięcioletnim dziennikarzu z sympatią. To on pisał i mówił u nas o Sugar, The Fall czy Sub Popie. Jego niewiele starsi koledzy smucili o The Eagles, Yes i Marillion.

„Resortowe dziecko rock’n’rolla” warto kupić choćby dla listu, w którym Zbigniew Hołdys skarży się na Brzozowicza… Adamowi Michnikowi. No i popatrzcie: taka gwiazda jak Pamela Anderson okazuje się fajną babką, a peerelowski rockman nadętym bucem.

krzysztof varga: dziennik hipopotama [iskry; 2020] / rafał księżyk: dzika rzecz [czarne; 2020]

Krzysztof Varga: „Dziennik hipopotama” (Iskry; 2020; 550 stron)

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Miałem się wziąć od razu za „Dziką rzecz”, ale wcześniej przeczytałem kilka stron „Dziennika hipopotama” i pomyślałem, że wpierw jednak zmęczę książkę Krzysztofa Vargi.

Autor „Czardasza z mangalicą” też czasem pisze o muzyce. Mnie się zawsze będzie kojarzył z felietonem z „Wyborczej” na temat Cool Kids of Death. Varga przedstawił ten plastikowy punk jakby to było co najmniej połączenie Crass z Minor Threat. Można się przy tamtym tekście nieźle ubawić. W ogóle pan Krzysztof piszący o muzyce alternatywnej potrafi rozśmieszyć.

Okładka książki ładna (na zdjęciu trochę zniszczona), gorzej z obwolutą. Dziwi mnie wciąż, że w dzisiejszych czasach robi się jeszcze tak fatalne projekty.

Varga generalnie zrzędzi. Żona, najbliższa rodzina oraz nieliczni znajomi, którzy mi pozostali, twierdzą, że wciąż narzekam. Jednak przy autorze wyżej wzmiankowanej pozycji czytelniczej jestem promienny jak ten Ziutek Słoneczko na obrazie „Poranek naszej ojczyzny”. Tak, Varga zrzędzi (przez co zabawnie się czyta fragmenty, w których czepia się narzekania innych, np. Máraiego) – i to po pięćset razy na te same tematy. Często ma rację – w końcu trudno być zachwyconym kondycją polskiego kościoła albo tym, że najpopularniejszym naszym pisarzem jest Remigiusz Mróz – ale tu nawet nie chodzi o to, że autor nasz zbolały powtarza te same opinie, jemu po prostu zdarza mu się pisać niemal literalnie to samo.

Inna sprawa, że te powtórki mają swoje plusy, bo można przekonać się, że na pewne tematy Varga zmienia zdanie. Choćby w przypadku serialu „Dark” (autor to hardkorowy fan seriali): wpierw jest on arcydziełem, później zostaje określony słowem „przekombinowany”.

***

Nie warto mieć wśród bliskich znajomych pisarzy. A na pewno nie takich, którzy publikują dzienniki. Potem słynny poeta przeczyta o sobie, że śpi przy włączonym świetle, jak jego dziewczyna wyjeżdża, a popularna niegdyś aktorka dowie się, że kolega pisarz poczęstował czytelników wiedzą o tym, że ta lubiła się zabawić.

Ale pisząc zupełnie serio – niemal przejmujący jest fragment, w którym Varga opisuje, jak jego przyjaciel Andrzej Stasiuk gimnastykuje się, by dobrze wypaść w talk-show tego ciula, Kuby Wojewódzkiego, choć pasuje tam jak Budka Suflera na Primaverę.

***

Jak dziennik, to ekshibicjonizm.

Hitem jest fragment, w którym Varga dzieli się z nami faktem, że podczas lektury (nie kojarzę czego) doznał potężnego wzwodu. Nie pamiętam, czy akurat użył przymiotnika „potężny”; może „ogromny”, na pewno nie „mamuci” w każdym razie. Artyście nie może wszak lekko dygnąć, wzwód musi być potężny czy tam kolosalny.

Dobrze byłoby też, żeby autor, zamiast analizować wartość pisarstwa Hłaski, pożyczył sobie trochę zdrowego cynizmu „Pięknych dwudziestoletnich”. Niestety, 50-latek płaczący za dużo młodszą kochanką – podobnie jak żonaty filozof – należy do komedii.

***

Poznęcałem się trochę, ale muszę stwierdzić, że „Dziennik hipopotama” przeczytałem co prawda nie na raz, ale jak na swoje możliwości – szybko. Varga po prostu świetnie pisze, choć czasem na granicy pretensjonalności.

To po pierwsze. Po drugie – chłop jest po prostu uczciwy i myślący, nie należy do żadnego plemienia. OK, wiadomo: „Wyborcza”, „Polityka”, niechęć do prawicy, ale jak trzeba napisze co sądzi o kretyńskim tekście felietonistki „Wysokich Obcasów” albo o lewakach, którzy wciąż ględzą o „libkach” i „klasizmie”.

Varga jest mi też bliski, gdy zamartwia się tym, że nie obejrzy wszystkiego. Im więcej się ogląda, tym więcej jest do obejrzenia – stwierdza. Tak jak bliski jest mi w roli Don Kichota walczącego z Zenkami i Podsiadłami tego kraju.

***

Ponarzekałem, a chętnie przeczytałbym kolejny tom „Dziennika hipopotama”. Inna sprawa, że po lekturze książki Vargi odnoszę wrażenie, iż sam pisarz dał wiele argumentów, by ktoś, kto go nie lubi (a biorąc pod uwagę bezkompromisowość twórcy „Trocin”, parę takich osób się znajdzie), zmiażdżył jego dzieło w odwetowej recenzji.

***

Rafał Księżyk: „Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993” (Czarne; 2020; 408 stron)

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

Czy awangardowość jest wartością samą w sobie? Czy „Copula Mundi” to nie jest po prostu deczko toporne Swans? Czy T.Love nie byli zwykłymi, rockowymi kaszaniarzami z paroma przebłyskami? Czy autor faktycznie wierzy w to, że polski rock i reggae były zapalnikami rewolucji w Czechach? Czy rodzime rave i techno miały wystarczającą wartość muzyczną i intelektualną, by poświęcić im aż tyle miejsca? Dlaczego najlepszy program telewizyjny, „Alternativi”, został potraktowany niczym jakiś „Rolniczy kwadrans”? Czy patos pasuje do pisania o rocku (Maleo jako „prorok grunge’u”)? Czy autor, pisząc, że hardcore punk stał się pupilkiem telewizji publicznej, chce, żebym umarł ze śmiechu? Czy postać w lustrze i ja to jedno? Czy oprócz początkowego chaosu, jest w planie ostatni porządek?

Pytań jest wiele, chaotyczna książka Rafała Księżyka je prowokuje. Chaotyczna, lecz jest to jego książka, więc nawet jeśli zachwyt nad „Pociskiem miłości” może bawić, a długi, od czapy fragment o Oczi Cziorne – dziwić, to… ma Księżyk prawo pisać, co chce. Zresztą bodaj po raz pierwszy naczelny „Playboya” ukazuje się nam nie jako obserwator, lecz faktyczny uczestnik opisywanych wydarzeń.

Jest w „Dzikiej rzeczy” parę fragmentów, po których w dupie mam niedostatki tej książki. Dla mnie najciekawszy motyw to działalność Skandala po Dezerterze. Choćby dla jego historii warto kupić „Dziką rzecz”.

Księżyk opisuje niesamowite czasy. Moja tęsknota za nimi powoduje, że od wielu lat nie jestem w stanie docenić tego, co jest teraz (z „teraz” wyłączam popierdolony rok 2020).

Czekam na kolejną część „Dzikiej rzeczy”, choć bez wielkich nadziei, że okaże się lepsza od „jedynki”.

tomasz lada: apteka. psychodeliczni kowboje. kawałki o zespole przeklętym [in rock; 2020]

Słuchasz historii, ktoś opowiada
Jakiś chłopina kicior ci wkłada
A ty to łykasz od pelikana…

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak szybko pochłonąłem książkę. Nawet czytanie „Please Kill Me” nie sprawiło mi tyle przyjemności. Możliwe, że „Kryzys w Babilonie” też wziąłem na jedno przyłożenie.

Tomasz Lada wykonał konkretny kawał roboty. Jeszcze parę lat temu zdarzało mi się uderzać do gości z różnych kapel – często zapomnianych lub takich, które mają status niemal kultowy, ale jednak w dość hermetycznym środowisku – z pytaniem o parę zdań na temat ich zespołów. Część mnie zlewała, część zachowywała się, jakby nie byli mało znaczącym epizodem, a co najmniej Lou Reedem. Dlatego, powtórzę, Lada wykonał kawał konkretnej roboty. No, ale było warto, bo ogarnął historię zespołu, który nagrał być może trzy najlepsze płyty lat 90.; nie byle efemerydy.

W „Psychodelicznych kowbojach” pojawiają się chyba wszystkie istotne osoby, jeżeli chodzi o historię Apteki. Muzycy, którzy grali z Kodymem sto lat temu; ci, co trafili do zespołu na parę miesięcy już w XXI wieku; żony, przyjaciele, przyjaciółki, menedżerowie…

Krótko odpowiem na infantylne, często powtarzające się pytanie o „pisowski” okres w życiu Kodyma (nb. zadają je również ci, którzy oficjalnie popierali Trzaskowskiego). Tak, pojawia się w książce; tak, gadają o nim pełni zdziwienia znajomi Kodymowskiego. Natomiast autor publikacji wydawnictwa In Rock, słusznie, nie uznał ostatniej – żałosnej (trudno uwierzyć, że Jędrzej czuje się komfortowo w towarzystwie debili z „Gazety Polskiej”, czy występując z Wujkiem Samo Zło jako support Jana Pietrzaka) wolty Kodymowskiego za najważniejszy epizod w jego życiu czy też Apteki.

Czy Kodym jest główną postacią „Psychodelicznych kowbojów”? Pewnie tak. W końcu ten niepiękny karakan został obdarzony nieziemską charyzmą (i genialnym poczuciem humoru – można się zlać w gacie, czytając jego opowieści). Mnie jednak przez dużą część książki towarzyszyło wrażenie, że Lada zrobił głównego bohatera z… Macieja Wanata – perkusisty Apteki, który zginął w wypadku samochodowym po nagraniu drugiego z trzech arcydzieł gdynian, płyty „Urojonecałemiasta”. To do dziś dość tajemnicza postać. Wywiad z jego żoną to jeden z mocniejszych fragmentów „Psychodelicznych kowbojów”. Lada próbował zgłębić temat (wiadomo było tyle o Wanacie, że jest ładny i miły). Czy mu się udało? Sprawdźcie sobie.

Co do Lady – żeby nie było całkiem różowo – może męczyć jego maniera zblazowanego krytyka rzeczywistości, podróby jednego z bohaterów Houellebecqa ożenionego z Philipem Marlowe’em, gdy ten akurat wstał lewą nogą. No i nie bardzo kumam te osobisty rozkminy. Naprawdę chuj mnie obchodzi, że zafrasowany Tomek skończył z jakąś laską na chacie. Jest to niewątpliwe jakieś ryzyko, że jak wychodzisz do knajpy w sobotni wieczór, to potem zamiast, jak człowiek, oglądać „Twin Peaks” albo grać w gry, skończysz w domu z fanką Radiohead, ale po co o tym pisać?

Tak czy siak, szacunek dla Lady. Niech jeszcze zrobi książkę o Rafale Kwaśniewskim i PRL i będzie dla mnie bohaterem większym niż Rafał Księżyk.

PS „Psychodeliczni kowboje” kończą się źle. „Jak się ludzie kurwią, to mi się smutno robi”.

PPS Pomyśl o tym, że
Kiedy nas nie będzie
Wszystko zniknie jak we śnie

wojciech lis: decybelowy obszar radiowy [kagra; 2016]

Czytając ostatnio magazyn „Rock’n’Roll”, który ukazywał się u nas w latach 1990-91, stwierdziłem, że Krzysztof Wacławiak był bodaj jedynym dziennikarzem, który potrafił tak samo doskonale komuś pojechać (dobry przykład to recenzja solowej płyty Grzegorza Skawińskiego), jak i zbudować pomnik („1916” Motörhead). Pomyślałem więc, że poszukam w necie czegoś na temat redakcyjnego kolegi Filipa Łobodzińskiego.

Trafiłem jedynie na krótki tekst Bartka Chacińskiego i zadane w nim pytanie o to, czy ktokolwiek wie, co się dzieje z Wacławiakiem, oraz na wzmiankę o książce „Decybelowy obszar radiowy” Wojciecha Lisa, w której rzeczony redaktor „Rock’n’Rolla” się pojawia. Rzecz jest z 2016 roku i jakoś mnie ominęła.

Sto lat temu, gdy odbierałem sprawdzonych kilka pierwszych rozdziałów pracy magisterskiej, zdziwiło mnie to, jak wiele błędów podkreślił na czerwono mój promotor. Tu jakieś przecinki, tam powtórzenia, „wyciągasz wniosek, to go uzasadnij” itd., itp. Wiadomo, że język polski nie należy do najłatwiejszych, i kontakt z taką osobą, jak ów miłośnik Nicolaia Hartmanna, niewątpliwie pomaga, jeśli chcesz pisać. Choćby na głupim blogu.

Po co o tym wspominam? Otóż „Decybelowy obszar radiowy” wygląda jak taka sobie praca magisterska, której nie przejrzał promotor. Liczby błędów interpunkcyjnych w publikacji wydawnictwa Kagra nie dałby rady popełnić największy matoł z najgorszej szkoły.

Co jeszcze? Nikt książki Lisa nie zredagował pod kątem powtórzeń. Na którejś ze stron Robert Kilen opowiada anegdotę, a na dosłownie następnej… sprzedaje tę samą historię, tylko trochę inaczej. Pewnie autor dwa razy zadzwonił do Kilena i wrzucił obie jego wypowiedzi do swego dzieła obok siebie. Kino.

Tak, autor lubi się  powtarzać. Jeśli wypowiada się Andrzej Marzec, to za każdym razem czytamy, że Andrzej Marzec związany był z PAGART-em. Jeśli buduje swą pozycję nonkonformistycznego trefnisia Krzysztof Skiba, dowiemy się po raz tysiąc pięćdziesiąty piąty, że kodziarz z Big Cyca prowadził audycję „Skiba z masłem”. Po lekturze „Decybelowego obszaru radiowego” już wiem, iż leżąc na łożu śmierci, nie pomyślę o tym, że zjebałem sprawę, nie jadąc na koncert Lou Reeda, albo że to było w sumie fajne życie i szkoda że się już kończy – pomyślę o tym, że Krzysztof Skiba prowadził audycję „Skiba z masłem”.

Serio, w książce Lisa jest tyle błędów, że przypominają mi się najgorzej redagowane ziny z lat 90.

Warto może wspomnieć, o czym jest „Decybelowy obszar radiowy”. Otóż autor, czytamy na stronie wydawnictwa (które używa polszczyzny gorszej niż moja), „na podstawie wywiadów z 70 znanymi dobrze, ale głównie z brzmienia ich głosów, dziennikarzami radiowymi, muzycznymi, przedstawia refleksje, wspomnienia, anegdoty, z długiej półwiekowej historii polskiego radia w jego najlepszym gatunku – audycji muzycznych”.

Możemy poczytać, co mają do powiedzenia m.in. Maciej Chmiel, Filip Łobodziński, Tomasz Ryłko, Paweł Konnak czy Zbigniew Zegler. Ciekawe persony, więc warto po książkę Lisa sięgnąć, choć naprawdę trudno znaleźć drugą tak źle zredagowaną.

Wyróżnia się Ryłko – facet bardziej gadatliwy niż Koñjo, dzielący się swymi spostrzeżeniami o radiu i swojej pracy w nim, ale też poglądami na temat polityki. Jeśli go dobrze zrozumiałem, zamach z 11 września 2001 roku był głównie kreacją medialną. Widać, że chłop, którego poznałem dzięki lakonicznym recenzjom w „Non Stopie” (m.in. płyt Wire i Nomeansno), ma lekkiego szmergla, ale lepsze to niż klepanie formułek. Na marginesie, który to to fanzin zasłynął grafiką podpisaną „Uderz w Ryłko?”, która była pochodną działań „Ryłkołaka”, chcącego promować kapele niezależne poza undergroundem, osoby najwyraźniej zbyt mało inteligentnej, by skumać, że zespoły ze sceny niezależnej są własnością sceny niezależnej i, broń Boże, nie powinny być prezentowane poza tym gettem?

Szkoda, że bardziej pociągnięty za język nie został Maciej Chmiel, bodaj najbardziej inteligentny dziennikarz radiowy, twórca mojej ulubionej audycji, „Ręki boksera”.

No więc dla tych paru najbardziej kumatych osób, które opowiadają o „złotych czasach radia”, warto sięgnąć po „Decybelowy obszar radiowy”. Najlepiej byłoby jednak oddać istniejące egzemplarze książki Lisa na makulaturę, gotowy tekst zredagować, zadiustować oraz skorygować i dopiero wtedy wydać całość na nowo.

PS Wspomniany Wacławiak ma do powiedzenia tyle: „Epizod współpracy z radiem jest w moich wspomnieniach tak zatarty, jakby w ogóle nie miał miejsca. Poza tym radio to nie mój żywioł”.

PPS Biorąc pod uwagę to, co się od dłuższego czasu dzieje w Trójce, śmieszno-strasznie brzmią opinie na temat tego programu jako jednej z ostatnich enklaw prawdziwego, inteligenckiego radia.

PPPS „This is the end of radio and we miss it”. Dla mnie skończyło się mniej więcej w połowie lat 90.

robert brylewski / rafał księżyk – kryzys w babilonie. autobiografia [2012]

1

wl

Wzięło mnie ostatnio na czytanie, więc szybko, jak na osobę, której nie chce się czytać przez, dajmy na to, trzy godziny bez przerwy, połknąłem „Kryzys w Babilonie” – wywiad rzekę Rafała Księżyka z Robertem Brylewskim. Wcześniej bez bólu przeszedłem przez „Powieść rosyjską” Emmanuela Carrère’a. Dużymi partiami niezwykle ciekawą, świetną książkę, ale niepozbawioną egzaltacji i płaczliwości, która może wzbudzić lekką konsternację u faceta. W sumie, jak się ma na imię Emmanuel… To, co mnie najbardziej uderzyło w powieści Francuza, to banalizacja zdrady. Ot, żabojad jedzie do Moskwy, a tamtejsza koszykarka wskakuje mu do łóżka, potem zdziwiona, że ten tłumaczy jej, że to jednorazowe, bo ma narzeczoną. Przecież ona, jak sama mówi, też kogoś ma. Ciekawa rzecz, bohater „Sedna sprawy” Greene’a nie potrafił żyć ze zdradą, dzisiejsi bohaterowie traktują ją jak machnięcie zimnego piwka. O ile zdradzają, a nie są zdradzani.

Wywiad z Brylewskim jest też chronologicznie ułożoną autobiografią muzyka. Od dzieciństwa począwszy (może to fakt ogólnie znany, ale dopiero dzięki książce dowiedziałem się, że jego rodzice tańczyli w „Śląsku”), na planach muzycznych, które snuł Robi Goldrocker w 2012 roku skończywszy. Kim jest Brylewski, nie ma sensu pisać. Myślę, że każdy, kto wchodzi na tego bloga, wie o tym. Niemal każdy projekt, w jaki angażował się „ojciec chrzestny polskiego punka”, był udany (Kryzys, Izrael, Brygada Kryzys, Armia, Falarek Band i in.), przynajmniej do momentu życiowego zjazdu muzyka. „Kryzys w Babilonie” czyta się rewelacyjnie, niezależnie od tego, czy Brylewski mówi o synkopowaniu, czy o łykaniu kwasu; czy opisuje zabawne historie, czy najgorsze aspekty komuny i swoją depresję. Potrafi też dojebać się do swoich kumpli i przyjaciół, i to też są arcyciekawe fragmenty.

Minusem tej cegły jest to, że Księżyk czasem rozmawia z Brylewskim jak uczeń, który musi o wszystko pytać nauczyciela, a czasem z pozycji na kolanach. Dziennikarz pyta przykładowo o to, czym jest „hurryuping” (pojawia się to określenie w piosence Szumu „Niemamczasu”), a jest to przecież oczywiste, równie dobrze mógłby spytać co oznacza tytuł. Albo, mówiąc o „No Regime” z tej samej płyty, stwierdza, że w tym kawałku Brylewski „uderza w nutę jamajskiego pieśniarza”. Może i uderza, ale to, co rzuca się w uszy, to przede wszystkim łamiący się głos wokalisty (co zresztą chyba dodaje wartości tej pięknej i wzruszającej piosence). Aż się prosi, żeby Księżyk zapytał o to, jak Brylewski radził sobie z utratą głosu po swoich problemach z uzależnieniem. Niestety, dziennikarz gada z nim jak Szczuka z Janion.

Inna sprawa, na którą zwróciłem wcześniej uwagę, to strach i niechęć (nienawiść) starych punków do Kaczafiego. Swoją drogą, to zabawne. Kaczyński był tym politykiem, który w jakimś tam stopniu uderzył w polski establishment, a nasi kontestatorzy i tak poszli za wąsatym myśliwym. W życiu nie głosowałem na PiS, ale uznawanie PO za mniejsze zło od partii Kaczora pozostaje dla mnie niezgłębioną tajemnicą. Zabawnie czyta się o tym, jak Lipiński wpadł w amok po tym, jak pisowcy wygrali wybory; koniec świata, proszę państwa. Znamienne jest też oburzenie Brylewskiego, który opowiada, jak jeden z jego kumpli powiedział coś w stylu, że Michnik i Rydzyk są w sumie tacy sami. No że jak to: Adam i ten oszołom? Z podobnym myśleniem ujawnił się również Krzysztof Grabowski z Dezertera w swej książce. Choć, rzecz jasna, nie jest to regułą. Przykładowo, Budzyński, zapytany o to, na kogo zagłosuje, odparł: „Ja na wybory nie chodzę, bo nie widzę ani jednego kandydata, na którego mógłbym szczerze oddać głos. Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski to kompletnie nie moja bajka”. No dobra, jebać politykę.

2

Choć pod koniec „Kryzysu w Babilonie” robi się trochę banalnie (można odnieść wrażenie, jakby zamykające całość rozmowy prowadzone były w pośpiechu), to wspólne dzieło Rafała Księżyka i Roberta Brylewskiego jest niesamowicie ciekawe (czy dla ludzi „z zewnątrz” też?) . Pierwszy widać, że jest maniakiem muzyki, drugi ma dar ciekawej nawijki i, co niemal niespotykane w dzisiejszych czasach, nie pierdoli od rzeczy. A jak ktoś nie lubi czytać, może pooglądać fajne zdjęcia.

I niech nikogo nie zraża laurka wystawiona Brylewskiemu i tej książce przez Jakuba „Kubę” Wojewódzkiego. Zdecydowanie warto poświęcić czas „Kryzysowi w Babilonie”.

%d blogerów lubi to: