the spouds – now or whenever [trzy szóstki; 2018]

the spouds – bandcamp

the spouds – facebook

trzy szóstki – bandcamp

trzy szóstki – facebook


fot. Filip Holka

The Spouds kojarzą mi się głównie z otwierającą ich przedostatnią płytę „Fear is the New Self-Awareness” piosenką „Ignite of the Vapors”, bo to jeden z moich ulubionych kawałków ostatnich paru lat.

„Now or Whenever” nie jest pozbawiona drapieżności i niepokoju, ale na swój użytek nazywam ją „relaksującym emo” (za co The Spouds przepraszam). Słucham takiego „Lone Animal” i właśnie to mi przychodzi do głowy – że ten materiał mnie po pierwsze relaksuje. Po pierwsze emo, ale słyszę też w tym materiale echa Nirvany (i Rein Sanction, który ostatnio słyszę w każdym zespole, który ma choć trochę „rozjechane” gitary), ale za to akurat chyba nie trzeba przepraszać.

Choć brak tu przeboju na miarę „Ignite of the Vapors”, do „Now or Whenever” będę częściej wracał niż do „Fear is the New Self-Awareness”. Może nowy album wydaje mi się bardziej równy niż poprzednik, lepszy po prostu. Inna sprawa, że The Spouds nie udało się utrzymać napięcia przez całą płytę. Okroiłbym ją o jeden, może dwa numery, ale na pewno nie o „zamykacz” „Sick of Being Sorry”.

Materiał świetnie brzmi, więc trzeba się ukłonić Wieloślad Studio. Nie popełniono nawet głównego grzechu polskich płyt rockowych – chujowo nagranych, wysuniętych kilometr przed instrumenty wokali (choć ja bym je i tak nieco ściszył), na które zespół ma zresztą ciekawe (vide chociażby „Paper Food”) pomysły.

Teraz tylko usłyszeć, jak The Spouds radzą sobie na żywo. W tym celu mógłbym się udać nawet dalej niż do lokalnego domu kultury.

„najlepszy dzień raczej masz już za sobą”

10fuckingstars.wordpress.com

(o)(o)
(o)(o)
(o)(o)

W linkach składanka: po jednym kawałku z moich ulubionych płyt minionego roku. Nie najlepszych, a ulubionych (im kawałek dalej na liście, tym płyta bardziej mi się podobała). Dziś wychodzi tak wiele albumów, że robienie nadętych zestawień typu „Płyta roku” mija się z celem. Sam Oren Ambarchi wydaje kilka rzeczy rocznie, podobnie Matthew Shipp. Jakim cudem miałbym to wszystko ogarnąć?

Rok zacząłem od płyty Martim Monitz. Służyła mi jako soundtrack do jazdy na terapię poznawczo-behawioralną. Polecam. Płytę, nie terapię, bo ta przypomniała mi, czemu jeden z moich profesorów na filozofii gardził psychologią.

***

To było 12 miesięcy, w czasie których wyszło kilka dobrych polskich płyt. Na przykład Ukryte Zalety Systemu. Choć trochę się rozczarowałem, bo sądziłem, że to jakieś dzieciaki, a na koncercie widziałem, że jeden z członków zespołu jest bardziej siwy niż ja. Zaskoczył też Brooks Was Here, podobała mi się Melisa. Fantastyczną płytę nagrała Alchimia – załoga z Polakiem na pokładzie: Robertem Iwanikiem.

Co do zagranicy, nie trafiłem na naprawdę wielką płytę. Nie ukazał się żaden album noiserockowy, który rzuciłby mnie na kolana. Najbardziej w tej materii spodobał mi się materiał Super Luxury. My Disco i Cherubs (oba zespoły wysoko w zestawieniu) nie brzmią jednak jak noise rock.

No i Liturgy dało po głowie. Dziwny zespół.

***

Najlepsza piosenka: „Birds of Flims” Sun Kil Moon. To numer na miarę „Like a Rolling Stone”. Coś pięknego.

***

Nie obyło się też bez rozczarowań. Ostatni Protomartyr jest nudniejszy niż esej Michnika.

***

Na koncertach wielu nie byłem, choć np. [peru] widziałem trzy razy. Polecam wszystkim, bo to mili ludzie, a i instrumenty nie bardzo im przeszkadzają w graniu.

Największe wrażenie zrobił na mnie Sunn O))) na Off Festivalu. Inna sprawa, że ja na tych Offach niespecjalnie jestem trzeźwy.

***

Tu napisałem co nieco o polityce i naszej alternatywie, ale wykasowałem. Zamiast tego, ładna dziewczyna z fajnego filmu:

daisy

***

Przeczytałem też parę książek. Największe wrażenie zrobiły na mnie: „Limonow” Emmanuela Carrère’a, „Od zwierząt do bogów” Yuvala Noaha Harariego i „Sześć tysięcy gotówką” Jamesa Ellroya. Ten ostatni to ma łeb, ja pierdolę.

***

Odkryłem również sens życia: jest nim oglądanie „Seinfelda”. Niestety, ma on tylko dziewięć sezonów, a do dwóch ostatnich nie było napisów. Ale za to do „Deadwood” były wszystkie.

al

No i to, co zrobił Jon Voight w „Rayu Donovanie”… Kłaniam się w pas.

***

Filmy tez oglądałem. Najlepszy był „Mad Max: Na drodze gniewu”. W kinie czułem się niemal jak z Tatą za komuny na „Gwiezdnych wojnach” (tez dobre te nowe) albo „Indianie Jonesie”.

***

Dziękuję wszystkim, którzy pisali komentarze tu – na blogu, i na fejsie. Także wszystkim, którzy podsyłali swoje płyty: zwłaszcza Marcelowi, który chyba cztery we mnie wmusił. :) No i Piotrowi z Martim Monitz, który zachował się zaskakująco, ale zdecydowanie na plus.

Jeśli jakiejś nie wrzuciłem / nie zrecenzowałem – sorry. W pojedynkę prowadzę blog, a muszę jeszcze pracować, a weekendy mam zajęte piłką nożną.

***

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku.

the spire – earth mantra [2015]

10fuckingstars.wordpress.com

bandcamp

facebook

10fuckingstars.wordpress.com
fot. Tomasz Rolniak

Z cyklu: „Nie mam czasu na pisanie recenzji”.

Zespół Marcela ze świetnej Melisy. The Spire to, panie kochany, metal: surowy, z basem ważniejszym od gitary i z szatańskim wokalem. Czasem taki, rzekłbym, bezpośredni, czasem – połamany. Mamy też fragment, nazwijmy go, drone’owo-psychodeliczny, czyli utwór tytułowy; chyba najlepszy na płycie.

Bardzo dobry materiał, wyzbyty patosu, ściśniętej dupy (co w sumie nie musi być zarzutem – vide Neurosis), i mimo że niebędący pastiszem, to jednak z mrugnięciem oka.

A tak w ogóle: to, co najbardziej spodobało mi się w polskim undergroundzie w 2015 roku, to środowisko („środowisko”, bo to zawsze, jeśli dobrze kminię, w jakiś tam sposób ludzie związani ze sobą) odpowiedzialne za Brooks Was Here, The Spouds, Melisę czy właśnie The Spire.

Będę kibicował też w 2016 – jako kibic w kapciach, ale też chętnie zabiorę swoje stare dupsko na koncerty, jeśli odbędą się w miarę blisko mojego „miasta”.

the spouds – fear is the new self-awareness [2015]

10fuckingstars.wordpress.com

bandcamp

1

Jedziemy z cyklem: „Nie mam czasu na pisanie recenzji”.

Mam wuja generała kolegę, dzięki któremu co drugi zespół wydaje mi się być emo. Kiedyś każdy brzmiał dla mnie jak The Beatles albo The Cure.

The Spouds są powiązani personalnie z Brooks Was Here – i słychać to chwilami.

Pierwsze dwa odsłuchy – bez rewelacji. Ale właśnie trwa trzeci i muszę powiedzieć, że ten materiał jest naprawdę dobry. Jest tu parę momentów, dla których mógłbym odrzucić zaloty Scarlett Johansson (gdyby nie była nachalna).

Ściągać, wspierać (finansowo i na inne sposoby), zapraszać na koncerty.

A za zakończenie mają u mnie dozgonne uwielbienie.

PS Sorry za ten college rock.

%d blogerów lubi to: