Dlaczego zdarza się tak, że nieprzetłumaczalne tytuły filmów dostają polskie (zazwyczaj słabe) odpowiedniki, a inne, zupełnie łatwe do przetłumaczenia, lecą u nas z tytułem oryginalnym. „Red Lights” chyba nietrudno przetłumaczyć. Zwłaszcza że zostało już to zrobione w jednym z filmowych dialogów.
Mniejsza z tym. Główny problem polega na tym, że thriller Rodrigo Cortésa przypomniał mi o smutnej prawdzie: filmy potrafią być naprawdę chujowe. Czasem wręcz boli, gdy się je ogląda. Filmidło spłodzone przez „cudowne dziecko hiszpańskiej kinematografii” to jest „Tomasz Lis na żywo”, konferencja prasowa z udziałem Adama Hofmana, oglądanie, jak twoja dziewczyna flirtuje z jakimś zjebem, który nie wie, kto to Woody Allen, ale „ma gadane”. Najgorsze jest to, że nawet bym tego czegoś nie włączył, gdybym nie zapomniał, że Śląsk Wrocław gra z Sevillą.
To, co najbardziej boli w tym filmie, to wręcz żenująca kreacja Roberta De Niro. Ten wielki aktor jest demoniczny w sposób tak sztampowy (a jego prawa ręka to femme fatale jak ze złego komiksu), że chyba robi sobie jaja. Zasłużył na wszystkie „Złote Maliny” w historii kina. Sztampowy jest tu też główny bohater (Cillian Murphy), który nagle ni z gruchy, ni z pietruchy robi się odważny jak Bond; sztampowy jest pan (pseudo)naukowiec (brzydki kurdupel w okularach); sztampowa jest sceptyczna pani naukowiec (choć akurat rola Sigourney Weaver to jedna z nielicznych rzeczy w „Red Lights”, które mi się podobały); sztampowe jest to, że dziewczyna (Elizabeth Olsen), o której możemy powiedzieć dokładnie nic, nagle wpada na coś, czego nie zauważył nerd gapiący się w ekran przez tydzień… Zabrakło Murzyna i pary gejów adoptujących dziecko, którzy powstrzymują demonicznego Simona Silvera, ale wszystko przed Rodrigo Cortésem, scenarzystą i reżyserem, cudownym dzieckiem hiszpańskiego kina.
Plus za obiecujący początek (zwłaszcza scena, gdy Weaver i Murphy wyjaśniają sztuczkę z unoszącym się stołem, może się podobać). Druga, niezwykle głupia, część filmu niemal odbiera chęć do życia.
[0+/6]