Patrząc z perspektywy czasu (polegającej na obejrzeniu chorej w sumie ilości filmów), stwierdzam, że Woody Allen to – po Martinie Scorsese – mój ulubiony reżyser. „Manhattan”, „Annie Hall” czy „Zbrodnie i wykroczenia” są dla mnie tym, jeżeli chodzi o kino, czym „At Action Park”, „Spiderland” albo „Ladies and Gentlemen We Are Floating in Space” w muzyce.
Ostatnie filmy Allena (nie licząc „Whatever Works”, ale tu scenariusz był stary) i „Match Point” (choć to w sumie zrzynka z „Crimes and Misdemeanors”) są słabe. Naprawdę, kiedy patrzyłem na „Vicky Cristina Barcelona” i „Poznasz przystojnego bruneta”, miałem ochotę zrobić to, co prof. Louis Levy w „Zbrodniach”. „O północy w Paryżu” to kolejna reklama europejskiego miasta. Tym razem na szczęście nie tak słabiutka, jak poprzednie.
Niespodzianki nie ma: Allen znów cytuje samego siebie. Scena, w której Gil Pender (Owen Wilson) próbuje wymigać się przed pójściem na przyjęcie, na które zaprasza gość, którego ten uważa za ciula (Michael Sheen), jest bardzo podobna do tej z „Annie Hall”, gdy Alvie Singer wolał ominąć party wydawane przez Tony’ego Laceya (Paul Simon). Zarówno dziewczyna Pendera (Rachel Adams), jak i Singera (Diane Keaton) chciały, oczywiście, iść. Znów pojawiają znane od lat postacie: zagubiony we współczesnym świecie pisarz i jakiś nadęty kutasina, będący człowiekiem tzw. sukcesu.
No właśnie, Owen Wilson. Gość gra Woody’ego Allena grającego trochę mniej niż zwykle zgryźliwego Woody’ego Allena. Chwilami może drażnić (jak może drażnić Allen grający Allena), ale dla mnie jest najmilszą niespodzianką tego filmu. Im dalej w film, tym większą sympatię do niego czułem.
Ciekawym pomysłem jest umiejscowienie w „O północy w Paryżu” artystów, którzy rezydowali w tym mieście. Jasne, jest to trochę banalny obraz [maczo Hemingway (Corey Stoll), świr Dalí (Adrien Brody)], z drugiej – to przecież reklama miasta. Trudno, żeby Allen pokazał Hemingwaya, któremu już nie staje, albo Dalego przerażonego na łożu śmierci.
Można powiedzieć, że „Midnight in Paris” to taka bajkowa, spłycona wersja „Annie Hall” czy „Manhattanu”. Świetnie się ją jednak ogląda. A i fani urody Marion Cotillard będą wniebowzięci.
Zauważyłem, że „na Allena” chodzą teraz też dziewczyny, które zapewne nie wiedzą, kim są pojawiający się w „O północy” Luis Buñuel czy Man Ray. Zapewne nie wiedzą też, fabułę jakiego filmu zdradza hiszpańskiemu reżyserowi Gil Pender. Ale czy to źle? Lepsze takie niż wiecznie spięte intelektualistki w typie Mary Wilke.
[4/6]