
bandcamp
facebook
Piotr Lewandowski z popupmusic.pl mówił niedawno o tym, że w recenzjach rodzimych autorów jest za dużo lizania się po fiutach. Coś w tym jest. Koledzy piszą o kolegach, więc czytając o polskich płytach, można odnieść wrażenie, że co druga to nowe „Rock-á-bubu” albo „Historia podwodna”. Z drugiej strony (pisałem już o tym przy okazji podsumowania minionego roku), degrengolada polskiego dziennikarstwa muzycznego jest tak duża, że w sumie co za różnica, czy ktoś coś szczerze gnoi, czy szczerze chwali, czy też nieszczerze jebie bądź wychwala pod niebiosa.
Człowiek wchodzi na popularną stronę, będącą ważną częścią polskiego – przepraszam za wyrażenie – niezalu i widzi, że Nerwowe Wakacje dostają wyższą ocenę niż „COIN COIN Chapter One: Gens de Couleur Libres” Matany Roberts. Albo czyta gościa, który uważa, że jak lubisz TO, to nie może podobać ci się TAMTO, bo nie.
Zagrałem wczoraj solówkę na grzebieniu – bądź kolegą, napisz, że to nowy „Revolver”. Podoba mi się „Blood Sugar Sex Magik”, ale chyba nie może, bo słyszałem przecież „Trapdoor Fucking Exit”. Dramat.
Widząc nazwę „Odmieniec” i tytuł jednego z utworów – „Widziałem człowieka nad wodą stojącego” – spodziewałem się na maksa pretensjonalnego gniota. Tymczasem „Taniec Ducha” zaskakuje dojrzałością i brakiem żenady. Gitarowy ambient, elementy folku, psychodelii – fajnie. Tylko czy to ma być fajne (mnie płyta Jakuba Czyża posłużyła m.in. jako tło do adiustowania tekstu o piłce nożnej)?
„Taniec Ducha” jest próbą opisania samego siebie, swoich lęków, bólu, przeżyć, oswojenia się ze swoimi traumami. To samotna wędrówka, poszukiwanie własnej tożsamości, chęć sprzymierzenia się z naturą, odszukanie tego co między światem obecnym, a nieobecnym. Doświadczenie tego, co było istotne kiedyś, a zostało zapomniane. „Taniec Ducha” to rytuał, to modlitwa o upragnioną wolność, niezależność, szczęśliwe życie, ale w ostateczności, to zwiastun wojny, wielkiej straty i śmierci. Jak widać, raczej nie. Mamy tu do czynienia ze sztuką, traumą. Powinienem, słuchając Odmieńca, zadiustować raczej „Tybetańską Księgę Umarłych”.
To nie jest tak, że płyta w ogóle nie przykuwa uwagi. Wyróżnia się chociażby utwór tytułowy (inna sprawa, że mam wrażenie, że już gdzieś go słyszałem). Problem w tym, że lubię piosenki o tym, „co mnie boli i wkurwia” (choć dziś nie słucham ich tak często, jak kiedyś) albo przywołujące wspomnienia o dawnym życiu, które już nie jest moje (często to te same). No i takie, które sprawiają, że wciąż czuję się młodo. A największy komplement, jaki mogę napisać o płycie Odmieńca, jest taki, że być może kiedyś do niej wrócę.
Polecam „Taniec Ducha”. Choć wolałbym zrobić np. coś takiego, niż go nagrać. :)

Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…