Fioletowy kogut na Trafalgar Square („Hahn/Cock” Kathariny Fritsch)
Slint – jeden z najważniejszych zespołów w historii rocka, który nagrał jedną z najważniejszych płyt w historii rocka. Po ukazaniu się „Spiderland” (1991) właściwie tylko 10fs doceniło ten album. No i jeszcze Steve Albini. Pojawiła się okazja, by polecieć na Slint do Londynu, nie można było z niej nie skorzystać. The Forum, miejsca siedzące – w sam raz na klasykę.
Amerykanów supportowała Lucinda Chua z zespołem. Zagrali bardzo ładną, zazwyczaj łagodną i… dość nudną muzykę. Ze dwie piosenki wyróżniły się na plus, ale całość uratowała właściwie tylko uroda Lucindy.
W latach 90. pojawiły się płyty tak wybitne, że dziś odnoszę wrażenie, że takowe już nie powstaną. Jedną z nich jest „Spiderland” i było to słychać podczas koncertu. Pierwsze ciarki na plecach pojawiły się podczas „Breadcrumb Trail”, trudno też było ich nie mieć, gdy Slint grał „Washer” i „Good Morning Captain”, ale nie tylko wtedy. Pięciu gości wychodzi na scenę i wysyła iluś tam ludzi w inny wymiar. To było tak genialne, że nawet nie bardzo wiem, co napisać.
Urlop w Londynie, koncert Slint, parę innych atrakcji – zdarzało mi się spędzać czas w gorszy sposób.
PS Podziękowania dla Hadego.