Zabrzmi to trochę pedalsko patetycznie, ale próbuję odzyskać swą miłość do kina i pomyślałem, że może pomóc mi w tym ponowne pisanie o nim. „La migliore offerta” Giuseppe Tornatore – film, na którym nie nudziłem się ani przez chwilę – to dobry pretekst, żeby spróbować. Oczywiście, nie będą to elaboraty, a raczej krótkie przemyślenia (tak, wiem, że to za dużo powiedziane).
Tornatore od zawsze należał do moich ulubionych reżyserów. Głównie dzięki „Sprzedawcy marzeń” oraz „Cinema Paradiso”, ale wpływ na to miały też „Wszyscy mają się dobrze” oraz świetny dokument o reżyserze (nie pamiętam tytułu). Potem pojawiły się wątpliwości, bowiem:
– „Cinema Paradiso” za drugim razem nie zrobiło na mnie aż tak wielkiego wrażenia, jak za pierwszym;
– nie rzucił mnie na kolana „1900: Człowiek legenda” (nie mogę strawić aktorstwa Tima Rotha);
– „Malena” to film zupełnie zdominowany przez niewiarygodną urodę Moniki Bellucci;
– „Nieznajoma” okazała się być dość płytka, jak na Tornatore, i na dodatek wytwarzająca jakiś zły klimat. Zupełnie mi to nie pasowało do wrażliwości Włocha. Co prawda nigdy nie unikał bolesnych scen w filmach, ale te zawsze miały uzasadnienie;
– nie pamiętam fabuły „Kamorysty” i jedynie jakieś refleksy „Czystej formalności”.
„Koneser” (po włosku „La migliore offerta”, po angielsku „The Good Offer” – można wrócić do pozdrawiania autorów polskich tytułów filmów) nie ma właściwie wiele wspólnego z filmami, dzięki którym pozycję wyrobił sobie Tornatore. To sprawnie nakręcona i opowiedziana historia z gwiazdorską obsadą (bardzo dobry Geoffrey Rush, Donald Sutherland i Jim Sturgess). Film przypomina mi trochę „Shutter Island” Martina Scorsese. Nie z powodu fabuły, a dlatego, że można go chyba traktować wyłącznie jako świetną rozrywkę, bez szukania drugiego dna. Tylko i aż tyle. W moim przypadku „aż”.
No właśnie, pojawił się zarzut, że „Koneser” nie niesie ze sobą głębszej treści; że kino – najważniejsza ze sztuk, a reżyser bajkę opowiada. Według mnie zarzut jest bezsensowny, bo przecież np. lewacy mają swoich Žižków, nadinterpretatorów sztuki filmowej, którzy jak chcą, to zrobią z Virgila Oldhama ofiarę kapitalistycznego wyzysku, a normalni ludzie mogą, oglądając film, po prostu dobrze się bawić.
A propos wyzysku. Taki faszysta jak ja potraktował „Konesera” jako świetną odtrutkę na wystawę „Ekonomia w sztuce” w krakowskim MOCAK-u. Było na niej trochę prac, które mogły zwrócić uwagę, ale większość dzieł to był dupą wysrany bełkot, którego recepcja może istnieć tylko i wyłącznie poprzez prowadzenie za rączkę, czyt. doklejenie karteczki z interpretacją obok. Gdy zapytałem bileterkę, czy mogę wrzucić butelkę do kosza, czy też pojemniki na śmieci to jakaś instalacja, rozbawiło ją to. Ale naprawdę miałem wątpliwości.
Po czymś takim jak „Ekonomia w sztuce”, instynktownie szukam jakiegoś konkretu, wstępu i zakończenia. Zdecydowanie dał mi to „Koneser” Giuseppe Tornatore.
[5-/6]