
Nie będzie dokładnej relacji z Offa, bo w sumie więcej czasu spędziłem ze znajomymi niż na koncertach.
Najlepszy koncert dał Metz (sobota). Ciekawi mnie, jak ci Kanadyjczycy są postrzegani. Dla zwolenników ultragarażowych kapel, które słyszały trzy osoby, oraz tezy, że bębny powinny być schowane!, to zapewne komercja; dla indie-jelonków Metz brzmi chyba zbyt ciężko.
Na początku budzili skojarzenia z wczesnymi Young Widows, potem pomyślałem, że zaraz zagrają „Swallow” Hammerheada, ale fakt, że tych subpopowców trudno uznać za oryginalną kapelę, zupełnie nie przeszkadzał. A świetny bębniarz (w koszulce Green River, czyli gość zna korzenie) był miłą odtrutką na kwadratowo grającego pałkera Furii. Najlepszy gig festiwalu. Prawdziwy hardkor, czyli zapierdol od pierwszego do ostatniego dźwięku.
Doskonałe wrażenie zrobili też Girls Against Boys w piątek. Trudno powiedzieć, żebym był fanem przed tą hipsterską imprezą, ale teraz już jestem. Oni nie budują napięcia, tylko jadą równo do przodu, ale nie idzie za tym nuda. Zarówno GvsB, jak i Metz (choć to zespoły z różnych epok) brzmiały w pewien sposób podobnie. Po prostu przypominały o tym, że najlepsza muzyka powstawała w latach 90.
Swoje zrobiła Zeni Geva (też sobota). Oryginalny zespół, grający muzykę łączącą noise rock i metal, skutecznie skompromitował moje obawy co do braku basu w składzie. Wwiercająca się w czachę gitara, umiejętnie dawkowana elektronika, mocny, jak zwykle, wokal (za wszystko odpowiadał KK Null) i Tatsuya Yoshida, bębniarz z kosmosu – nie byli to The Walkmen, ale dali radę. Ktoś z tyłu rzucił, że to właśnie lata 90. – żadnego pedalstwa. Ale to już inspiracja na ewentualnie inny tekst.
A w czwartek byłem najpierw na otwierającym Offa A Band of Buriers, czyli ugrzecznionej wersji apokaliptycznego folku. Bardzo fajne, idealne na dzień dobry. A potem na The Skull Defekts z Danielem Higgsem (który najpierw lekko przynudził solo). Idealny, intensywny klubowy koncert, choć akurat Hipnoza nie jest miejscem, w którym chciałbym zamieszkać – aż ruszyłem swoje stare gnaty pod scenę. Strach pomyśleć, jak zabrzmiałby Metz, gdyby przenieść go ze sceny mBanku do klubu.
No i to by było na tyle. W niedzielę już nie pojechałem (trochę szkoda), a krytykować mi się nie chce. Za rok pewnie znów się wybiorę, gdyż – jak rapował Joka – „som przyjaciele”, a i dobrej muzyki na Offie jest mnóstwo. Może po przyszłej edycji będzie mi się chciało napisać więcej o złej.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…