To był rewelacyjny rok, jeżeli chodzi o muzykę. Nie pamiętam, kiedy ostatnio wyszło tyle dobrych rzeczy. Co ważne, polscy artyści pokazali, że ich płyty w niczym nie ustępują najlepszym wydawnictwom z zagranicy. Na osobne słowa uznania zasłużył stachanowiec Kuba Ziołek. Wychodzi tego tyle, że nie mam złudzeń, że można wszystkiego dokładnie wysłuchać i zrobić jakiś „obiektywny” ranking.
Pod powyższymi linkami znajduje się składanka z 15 kawałkami z albumów, które najbardziej podeszły mi w 2013. Nie zarwałem nocy, żeby ją ułożyć, ale zazwyczaj im coś niżej na liście, tym bardziej mi się podobało. Gdybym miał więcej czasu i mógł z większą uwagą wysłuchać paru innych płyt, być może ta lista byłaby inna (właśnie odsłuchuję Bottomless Pit – brzmi rewelacyjnie, podobnie jak Hammerhands, który znałem tylko z singla, a za Niski Szum dopiero się zabiorę).
Ta składanka ma głównie służyć temu, żebym za jakiś czas wiedział, co w tym roku wyszło. Jeżeli ktoś ma ochotę jej posłuchać i ewentualnie napisać, czego na niej brakuje albo co sam by umieścił – zapraszam.
Nie wszystkie kawałki są w takiej jakości, w jakiej powinny być, ale musiałbym 10 razy więcej zarabiać, by kupić sobie każdą płytę, która mi się podobała.
Cieszy też fakt, że w 2013 pojawiły się wydawnictwa legendarnych zespołów z lat 90. (kompilacje itp.), takich jak Rodan, Unwound czy Tar, ale i nowe płyty starych wyjadaczy (przykładami EP-ka Girls Against Boys i LP Bailter Space).
To był też bardzo dobry rok, jeżeli chodzi o koncerty. Off Festival był świetny (zwłaszcza Metz, GvsB i Zeni Geva), koncert Nomeansno w Katowicach – rewelacyjny (ale jednak w 2012), miło było poczuć, że mimo upływu lat, wciąż ruszają mnie numery Dezertera na żywo, a GENIALNY gig Slint w Londynie to już było coś, dzięki czemu można poczuć, że życie ma sens.
Oczywiście nie obyło się bez smutnych wydarzeń. Dała mi po łbie zwłaszcza śmierć Lou Reeda. Facet miał ogromny wpływ na moją muzyczną „edukację”.
Niemal parę chwil po jego odejściu jakiś pismak na blogu Chacińskiego kwestionował dorobek autora „Transformer”. Nikomu nie bronię, ale mógł, kurwa, troszkę dłużej odczekać.
No właśnie, nie za dobrze obserwuje się degrengoladę tzw. dziennikarstwa muzycznego (mam na myśli krajowe, zagranicznym nie interesuję się na tyle, żeby mieć zdecydowane zdanie, choć martwi mnie np. obniżenie poziomu Tiny Mix Tapes). Naprawdę – poza wyjątkami – właściwie nie ma już czego czytać. Chyba najbardziej męczące lub wkurwiające (w zależności od nastroju) jest przeintelektualizowanie i kaleczenie języka polskiego angielskimi wyrazami, od których co zdolniejsi tworzą nawet przymiotniki.
Czasem wręcz przypominają się dwa cytaty: „Od dziennikarzy głupsi są tylko aktorzy” (Robert Mazurek) oraz „Most rock journalism is people who can’t write, interviewing people who can’t talk, for people who can’t read” (Frank Zappa).
:)
No ale, jak napisałem w pierwszym zdaniu, to był rewelacyjny rok, jeżeli chodzi o muzykę. A w 2014 nowa płyta Shellaca.
Uczestniczka Off Festivalu słucha modnego zespołu Stara Rzeka
Na początek pytanie:
ma ktoś odsprzedać „Słownik komunałów” Flauberta (w rozsądnej cenie)?
***
Spóźnione, krótkie recenzje tegorocznych płyt autorstwa leniwego blogera, dedykowane wszystkim tym, którzy zamiast pisać o muzyce, powinni po prostu stwierdzić: „studiowałem kulturoznawstwo!”.
No proszę, lata mijają, a ja wciąż pozostaję odporny na urok My Bloody Valentine. „Loveless” przesłuchałem w całości ze dwa, trzy razy. „M B V” wzbudza we mnie entuzjazm porównywalny z wizytą gości z gazowni, którzy sprawdzają szczelność instalacji w mieszkaniu. Dziwnie słucha się czegoś, o czym wiesz, że jest ponadprzeciętne, ale czujesz też, że wolałbyś posłuchać czegoś innego.
Nie mogąc nijak przekonać się do płyt MBV, jestem dziwnie spokojny, że koncert na Offie będzie niesamowitym doświadczeniem.
W szerokim gronie redakcji 10fuckingstars dyskutowaliśmy jakiś czas temu o tym, czym jest noise. Albo czym nie jest. Czy noise plus rytm to jeszcze noise, czy już nie? Czy Hair Police na „Mercurial Rites” to noise czy raczej coś, co można by nazwać „eksperymentalnym rockiem” połączonym z noise’em?. Ta płyta brzmi trochę jak mniej przystępne fragmenty „Sinews” White Suns.
Pamiętam, że dawno temu wystraszyłem się w nocy, słuchając jednego z kawałków Can z „Tago Mago”. „Mercurial Rites” w całości tak brzmi. W pierwszym numerze mamy zapis odgłosów szaleńca powoli znęcającego się nad swoją ofiarą. W drugim udaje się po kolejną. Każdy z tych utworów brzmi jak soundtrack do czegoś, czego chciałoby się uniknąć.
Mniej przerażającą, ale też zajmującą narrację stworzyli panowie z Wolf Eyes. No i zwieńczoną świetnym „Warning Sign”. Tytuł jakby stanowił zapowiedź „Mercurial Rites”.
Wolf Eyes brzmi bardziej oldskulowo i industrialnie, ale też bardziej przystępnie. No i chyba „No Answer: Lower Floors” to płyta lepsza niż „Mercurial Rites”. A może to tylko chwilowe wrażenie. Taka muzyka z każdym odsłuchem może czymś zaskoczyć.
Zachwycony swego czasu nagraniami Wooden Shjips i White Hills, spodziewałem się nie tyle rewolucji w muzyce (trudno było o niej myśleć, skoro muzyka kapel grających „nową” psychodelię bazowała na dokonaniach zespołów sprzed kilku dekad), co czegoś, co swym autentyzmem i poziomem muzycznym będzie siało ferment przynajmniej przez kilka ładnych lat. Ni chuja, dziś już się tak nie da. I choć za tymi dwiema kapelami szły inne (chociażby Mugstar czy Eternal Tapestry), to w końcu z przykrością stwierdziłem, że już nie czekam na płyty żadnej z nich. Jest tego od groma, wciąż wyróżnia się White Hills, ale emocjonuje mnie to mniej więcej jak curling.
Problem dobrze obrazuje składanka szumnie nazwana „A Compendium Of Modern Psychedelia”. 15 kawałków (od modnego Tame Impala, przez tracącego chyba swe uwielbienie Animal Collective, po jakieś mniej znane drużyny), które w większości można użyć jako soundtracku do mycia okien. Tacy Temples brzmią jak Beatlesi (to akurat nie zarzut, choć lepiej włączyć oryginał), a supportowali takie tuzy jak Kasabian.
Można posłuchać „Echoes” dla paru fajnych numerów (najlepiej – bez nieapodzianki – wypadają Wooden Shjips i Mugstar) i trzeba jako pamiętnik czegoś, co przez chwilkę zdawało się mieć ogromną moc rażenia.
Niemal od razu wiedziałem, jakiej płyty będę słuchał w tym roku najczęściej. 10 świetnych pankowych numerów, z zazwyczaj rewelacyjnymi, gorzkimi i zgryźliwymi tekstami. Te przypominają najlepsze kawałki Krzysztofa Grabowskiego z Dezertera. I kiedy np. Whitman śpiewa o „kapłanach syfu, prorokach tandety”, to przypomnieć się może numer „Od Wschodu do Zachodu” z fragmentem o tym, że „Tu w kulcie Zachodu składa się ofiary / Kapłani wieśniactwa odprawiają czary”.
„MiastoMasaMarketing” dorównuje dwóm poprzednim płytom Whitmana, „Ostatecznemu argumentowi” i „Prawdziwym władcom prądu”. Może jest nawet trochę lepsza.
I tylko wokalista powinien zawsze pamiętać o tym, że narzędnik liczby pojedynczej od słowa „idiota” to „idiotą”.
A to więcej niż urocze nudziarstwo (nie mylić z nudzeniem) w klimatach indiefolkowych. Na czym polega siła tej płyty? Kompozycje są przecież dobre, a nie wybitne. Chyba na specyficznym głosie Thalii Zedek (Live Skull, Come) i wiolonczeli Davida Michaela Curry’ego, a także na tym, że melancholia płynąca z płyty czasem jest atakowana dość drapieżnym pazurem. Może i wezmę sobie „Via” na zasłużony urlop.
„Dla was” to cztery doskonałe numery studyjne i trzy nie najlepszej jakości koncertowe. Schizma to kwintesencja hard core’a – zarówno pod względem muzycznym, jak i lirycznym („Bo wy, hardkorowcy, jesteście tacy, kurwa pompatyczni” – trawestując Pana Śmierć z „Sensu życia według Monty Pythona”. Trochę chce mi się śmiać z tych pryncypialnych hc-napinek , gdy przypomnę sobie, jak wokal Schizmy buracko zapraszał do wspólnego występu zaawansowanego wiekowo pracownika jednej z katowickich knajp).
Tak czy siak, studyjne kawałki z „Dla was” mają moc najlepszych fragmentów „Pod naciskiem” i „State of Mind”.
„Mam plan bez zmian
Pod prąd, pod wiatr”
Ten fragment robi największe wrażenie. I szkoda tylko, że dzisiejsze polskie teksty Schizmy często przypominają kalekie tłumaczenia z języka angielskiego. Dawno, dawno temu liryki dla bydgoszczan pisał zawodowy antyfaszysta Marcin Kornak z „Nigdy Więcej”. Później te przestały pasować do nowej Schizmy.
Pierwszorzędnie napieprzają rokendrolem. Wokal, bębny, gitara, bas, solówki, tzw. chórki – wszystko tu hula. Są z Warszawy, ale nie grają słowiańskiego (proszę słowa „słowiański” nie traktować jako obelgi) rokendrola, jak np. Partia; te zajebiste numery (no, może zajebistość „Monogamy Blues” to rzecz dyskusyjna) nie są ożenione z tutejszą melancholią. Ameryka bez wiochy. I nie zgadzam się z autorem mojego ulubionego bloga, że nie ma tu hitu, bo tytułowy numer mógłby spokojnie robić za taki.
Na łamach naszego niszowego bloga pragnę wyrazić swą opinię, że Kuba Ziołek to obecnie być może najciekawszy przedstawiciel szerokiego rozumianego polskiego undergroundu. Miejmy nadzieję, że nie zostanie celebrytą jak Tymon Tymański.
Gdyby post-rock nie był kojarzony dziś jako niemal obciachowy anachronizm, „Cień chmury nad ukrytym polem” mógłby uchodzić za odświeżenie tej formuły (wybaczam nawet przyjemny banał „Nächtlich Spaziergang durch Klinger” oraz wokal w „My Only Child”). Przynajmniej tak to sobie wyobrażam.
Ziołek pokazuje to, co już mogliśmy usłyszeć w Alameda Trio – że bezpretensjonalnie przeskakuje od stylu do stylu. Bez różnicy, czy to psychodelia, czy black metal. No ale jednak jest to formuła rockowa. Nawet jeśli autor próbował jej uniknąć. Stąd, gdy słucham jego nagrań, przychodzi mi na myśl termin post-rock. Cóż za logiczny wywód.
Na Fight!Suzan pojawił się dziwny zarzut wobec tej płyty – brak poczucia humoru. Co prawda jest parę genialnych zespołów, w twórczości których poczucie humoru jest bardzo ważne (Starzy Singers, Nomeansno), ale jest też parę genialnych, które mają w sobie tyle poczucia humoru, co Tomasz Lis [Ewa Braun (ok, „Love Story” to zabawny numer), Neurosis). Są też zespoły naładowane poczuciem humoru i nagrywające pretensjonalne bzdety (Paristetris). Jest też multum chujowych zespołów pozbawionych poczucia humoru (zapraszam na Wikipedię do działu „Progressive rock”). Zarzut wobec „Cienia chmury nad ukrytym polem”, że pozbawiony jest poczucia humoru, ma tyle samo sensu, co czepianie się o brak solówki na klawesynie albo tego, że Ziołek nie wrzucił do pudełka (bardzo ładnego zresztą) z płytą resztek drugiego śniadania.
A płyta zdobywa coraz większą popularność. Cztery i pół gwiazdki na „Tiny Mix Tapes” (i późniejsze zaklasyfikowanie do 30 najlepszych płyt półrocza), GWno oklaskuje… Dobrze, że kupiłem tego cedeka, gdy o Starej Rzece słyszało pięć osób na krzyż (z recką zamarudziłem), bo teraz odsłuchiwałbym tego materiału ze sceptycyzmem, który musi wywołać fakt chwalenia wydawnictwa niemal przez wszystkich.
Wszystko pięknie, tylko że „Cień” to płyta, która raczej mi imponuje, niż wzrusza. Ktoś mógłby powiedzieć: „Może jakby Ziołek dorzucił trochę poczucia humoru, byłoby inaczej?”. No i tak właśnie można sobie pierdolić pisać o muzyce.
Wydawca pogania, więc trzeba w końcu napisać recenzję. :)
***
Sludge i post-metal to dość wyliniałe gatunki. Może nie aż tak, jak np. post-rock, ale – zwłaszcza ten drugi – bywa skamieliną. Widząc zespół otagowany w ten sposób, nie spodziewam się wiele. Czasem jednak trafia się na coś dobrego.
Gdybym miał wymienić dwie najlepsze płyty z ostatnich lat, które można by zaklasyfikować jako sludge, wskazałbym „A Small Turn of Human Kindness” Harveya Milka oraz „Honor Found in Decay” Neurosis. Obie leżą po przeciwnych stronach. Pierwsza to minimalistyczny walec, a – jak by to nie brzmiało – żywi klasycy z Oakland nagrali płytę wręcz ocierającą się o patos, ale nigdy o pretensjonalność. Guantanamo Party Program stoi mniej więcej pośrodku.
***
To, co cechuje wspomnianych Harveya Milka i Neurosis, to doskonali wokaliści (w pierwszym przypadku Creston Spiers, w drugim Scott Kelly i Steve von Till). No i wokal – celnie nazwany przez kogoś „matowym krzykiem” – jest najmocniejszą stroną „II” Guantanamo Party Program. Kiedy Darek Liboski drze się, że „nie ma już nic”, to faktycznie można odnieść wrażenie, że nie ma już nic.
No właśnie, teksty. Te robią wrażenie. Ponure, świetnie korespondujące z niepokojącym klimatem tworzonym przez muzykę, ale i okładkę oraz zdjęcia. Niełatwo jest operować taką poetyką i nie otrzeć się o śmieszność.
***
Wróćmy do muzyki. Jeżeli mam jakiś zarzut wobec GPP, to taki, że to, co grają, czasem… zbyt ładnie brzmi, jest nie dość surowe. Pierwszy przykład: w „Zapomnianych twarzach” pojawia się (2:50) świetny noiserockowy bas, ale wrażenie zostaje stłumione przez raczej banalny psychodel gitary.
Słuchanie „II” sprawia mi dużą przyjemność, ale lubię też wyobrażać sobie, jak ta bardzo dobra płyta powinna brzmieć w miejscach, w których zabrakło trochę mięcha. Cała powinna być brudna jak wokal.
Wrzucamy trochę nowego i w miarę nowego rocka. Maciej Chmiel, który odwiedził naszą redakcję, stwierdził, że to wszystko źle brzmi, i polecił nam nową płytę Libera „Duety”.
Powrzucałem trochę nowości (nowości jak nowości – dla niektórych płyta z kwietnia to staroć) do Cboxa na blogu Ciemny środek wszechświata, bo niestety nie umiem tego ustrojstwa zainstalować na WordPressie. Teraz dam to tutaj do jednego posta, bo nie chcę się wtranżalać między prośby o Boards of Canada czy jakiś tam Sigur Rós. Linki w komentarzu, a w nich: Condominium, The Body, świetny Animal Lover (na Bandcampie inne rzeczy za darmo) pracowici Hawks (na zdjęciu) w splicie z Buildings i Buildings w splicie z Made in Canada, Sightings, Chelsea Wolfe z Kingiem Dude’em, Girls Names, Yes I’m Leaving oraz Rykarda Parasol, którą zachwycał się Krzysztof Varga, no ale on jest z Wyborczej.
Karpaty Magiczne znają wszyscy, Tundrę niekoniecznie. To elektroakustyczny duet tworzony przez Dawida Adrjanczyka i Krzysztofa Joczyna. Z Bandcampu można ściągnąć (za free)/odsłuchać ich demo (2011) oraz odsłuchać „Anekumenę” (2012). Polecam.
Z „Reindeer Luck”, zapisem koncertu z krakowskiego Magazynu Kultury, wiąże się (mój) problem: jak pisać o muzyce będącej daleko od rocka, pozbawionej tekstów. Zazwyczaj taki dylemat przykrywa się erudycją (łatwo ją dziś, dzięki dostępowi do Internetu, nabyć) oraz czterema gwiazdkami (czasem z połówką); niekiedy ktoś się odważy i daje pięć. Często wydaje się, że w przypadku tych wszystkich „ambientów” i „experimentali” niemal każda ocena jest uprawniona.
***
Czasem mam tak, że skupiam się na słuchaniu jednego rodzaju muzyki. Kiedyś tak było
z jazzem (dziś prawie go nie włączam, chyba że trafię na coś tak porywającego, jak Matana Roberts lub Fire!), ostatnio z reggae, na co miał wpływ „Kryzys w Babilonie” (nic się nie zmieniło: rege, poza wyjątkami, to nudna muzyka). Swego czasu słuchałem dużo czegoś, co często tagowane jest jako „ambient” i „experimental” (jest tego od groma).
Katując się setkami takich czy innych „projektów”, w końcu spasowałem. Jedno trzeba powiedzieć: po takim muzycznym umartwianiu się schemat „zwrotka-refren” wydaje się być jeszcze bardziej genialny niż zwykle. Po nadętym „experimentalu” nie ma niczego lepszego niż „Sheena is a Punkrocker”.
***
Karpatów i Tundry ten problem nie dotyczy. Na „Reindeer” dostajemy szorstki „ambient i experimental” (he, he) ożeniony ze specyficznym klimatem budowanym przez charakterystyczne wokale Anny Nacher i zestaw niecodziennych instrumentów (kalimba, santur i inne).
„Reindeer” brzmi chwilami tak, jakby jakieś prymitywne plemię dorwało się do urządzeń, które pozwala im robić loopy czy tape manipulations i chwilami nie umiało się zdecydować, którą z form ekspresji wybrać.
To nie zarzut. „Reindeer” to świetna płyta, która zapewne zginie w zalewie „ambientowo-experimentalnej” miernoty.
Alameda Trio (fotka z fb, autor: Piotr Lewandowski)
„Gramy na chaos!”, wołał wybitny trener Piotr Świerczewski (był też wybitnym piłkarzem, bo miał 100 proc. celnych podań – wszystkie szły do tyłu), gdy ŁKS na gwałt potrzebował bramki w końcówce jakiegoś meczu. Przypomniała mi się ta rozbudowana i nowatorska taktyka, bo na chaos słucha się też muzyki, gdyż nie ma szans, żeby wszystko ogarnąć. Staram się być na bieżąco z tym, co wychodzi (dzięki czemu mogę niemal na żywo śledzić degrengoladę zespołu The Men), ale wiadomo – nie udaje się: ostatniego singla Scout Nibblet, „No More Nasty Scrubs”, usłyszałem po paru miesiącach, a o „Psychedelic Pill” Neila Younga dowiedziałem się dopiero na początku tego roku.
Tak czy siak, postaram się coś skrobnąć raz na kwartał o płytach, z którymi udało mi się zapoznać na tyle, żeby móc o nich napisać parę zdań. Nie wiem, czy pojawi się cokolwiek na temat wydawnictw ewidentnie złych, rozczarowujących etc. W końcu lepiej po raz nie wiadomo który włączyć Shellaca czy PRL, niż jak kiedyś słuchać rzeczy dennych niczym TVN24 tylko po to, by się potem wyżyć, stukając w klawiaturę.
No to zobaczmy. W krótkiej formie, bo nic mnie tak nie wkurwia, jak „erudycyjne” recenzje. (Czy „hajdeger” piszemy przez dwa „g”, czy przez dwa „d”?).
Bad Religion – True North (Epitaph)
Niezła płyta punkrockowych dziadków. Ciekawe, jak wygląda u nich proces twórczy, ale mam wrażenie, że takich LP mogliby nagrać 20 rocznie. Dobra odtrutka na te wszystkie ambienty, experimentale itp., które uśpiłyby Jonasa Engströma, a prawie zawsze dostają te swoje cztery gwiazdki. Są tu słabsze momenty, ale np. „Hello Cruel World” szybko dostaje w łeb od panczura „Vanity”, i wszystko gra.
Płyta powinna mieć jednak 10 numerów, a nie 16. A w świetnym „Robin Hood In Reverse” mogłaby się nie pojawić na parę sekund ta gitara, za którą musi odpowiadać jakiś weselny grajek, któremu na chwilę pozwolono zagrać „rocka”.
A tak w ogóle, to ciekawi mnie, kto jest „targetem” kapeli Grega Graffina? Ci od Green Day? Stare punki? (czy oni traktują tę kapelę serio?). W każdym razie ja się pochyliłem nad ich twórczością po raz pierwszy od „Recipe For Hate”. Ze „Stranger Than Fiction” nie pamiętam żadnego numeru.
Prognoza: Raz na jakiś czas włączę 3-4 numery z „True North”.
Ocenzurowane, bo w radiu. Ale biednie brzmią te „chórki”. :)
***
Pere Ubu – Lady From Shanghai (Fire Records)
Pierwsze wrażenie było takie, że dobre, ale zdecydowanie nie tak, jak „Why I Hate Women”. Potem jednak przyszła myśl, że wpływ na odbiór tamtej płyty (2006), zasadniczy wpływ mógł mieć genialny tytuł.
Na „The Lady From Shanghai” mamy mamrotanie Davida Thomasa ożenione z „eksperymentalnym rockiem” i elektroniką. W sumie przystępna rzecz, ale też nieefektowna. Kto tak naprawdę ceni tę kapelę u nas? Rafał Księżyk?
Może TLFS to nie jest płyta na miarę WIHW, ale zapewne jeszcze nie raz zechcę posłuchać, jak Thomas mamrocze „She calls me Johnny Rotten”. I don’t know why” (update: jednak „Rocket” ;]). Warto tę płytę włączyć nie tylko dlatego, że Davidowi Thomasowi należy się szacunek. Chciałbym, żeby te wszystkie młode kapele lansowane tu i tam, że odświeżają to i owo, potrafiły nagrać na przykład taki numer, jak „And Then Nothing Happened”.
Prognoza: Wrócę do całej „Lady From Shanghai” od czasu do czasu.
Wrzucam z powodu Debbie Harry. :)
***
Chelsea Light Moving – Chelsea Light Moving (Matador)
Pomiędzy schyłkowym nudziarstwem Sonic Youth a solowymi (rockowymi, nie noise’owymi) wydawnictwami Thurstona Moore’a, nim ten zaczął przynudzać.
Ta płyta jest tak oczywista, jak szczynowatość piwa na Off Festivalu (ale smakuje o wiele lepiej) – oczywistość dotyczy i muzyki, i choćby tytułów kawałków: „Burroughs”, „Frank O’Hara Hit”… – ale mnie się podoba, chwilami („Sleeping Where I Fall”, „Alighted”, „Groovy & Linda”) nawet bardzo.
Nie wierzę, żeby Moore nagrał jeszcze kiedykolwiek coś, co wbije mnie w fotel, ale inny szyld niż SY sprawia, że oczekiwania mam mniejsze, więc nie czuję się rozczarowany.
Prognoza: Jak wyżej. Choć ominę chyba „Mohawk”.
***
Pissed Jeans – Honeys (Sub Pop)
Nie wiem do końca, na czym polega (mój) problem z Pissed Jeans. Teoretycznie mają wszystko, żebym, słuchając ich, wyrżnął łbem w sufit, praktycznie – włączam ich raz na ruski rok. Być może rzecz polega na tym, że większość ich kawałków ginie w konfrontacji z tymi najlepszymi. „Vain in Costume” to jedyny genialny numer na tej płycie. Podobnie było z „False Jesii Part 2” z „Kings of Jeans”. Ale chyba przyczyna jest inna.
Otóż, choć wokalista Obszczanych Dżinsów, Matt Korvette, ma jaja niemal jak Shannon Selberg czy David Yow, to wkurwiać może tym, że cały czas kłapie dziobem, nie daje chwili wytchnienia. Jakby się choć na chwilę zamknął, to może wpuściłby trochę powietrza do kawałków swojej kapeli.
W nadziei, że ten było nie było świetny zespół jednak zgwałci moje uszy – idę słuchać dalej. Najwyżej będę prostował na koniec roku.
Prognoza: Patrz ostatnie zdanie.
***
Johnny Marr – The Messenger (Warner Bros. Records)
To miał być rok Johnny’ego Marra (pierwsza autorska płyta, składanka na jego cześć). No ale nie będzie. „The Messenger” to sympatyczne, rockowe nudziarstwo. Płyta robi wrażenie strasznie asekuranckiej, wykoncypowanej, taka alternatywna muzyka środka – jakby Marr stał na baczność podczas jej nagrywania. Nawet zdjęcie na okładce wydaje się trochę sztuczne. Jest lekkie „alternative”, a ludzie na Wyspach chyba i tak to kupią. Choć w sumie, kiedy słucham takiego „European Me”, mam wrażenie, że ta muzyka brzmi szczerze i naturalnie, ale też, że byłego gitarzystę The Smiths tylko na tyle dziś stać. Szkoda. (Ponoćmagazyn „Mojo” użył w stosunku do tej płyty określenia „Post-punk monster”. Jeżeli tak, to mamy do czynienia z większym idiotyzmem, niż nazwanie przez red. Cieślaka Kumki Olik zespołem post-punkowym).
Zamiast „The Messenger”, chyba lepiej posłuchać składanki „Marr and Friends”. Są tam fajne kawałki nagrane przez Johnny’ego wspólnie z m.in. Johnem Frusciante, Billym Braggiem, Modest Mouse i The The.
(Przyszło mi do głowy, że w tych numerach ze składanki Marr idealnie dopasowuje się do tych wykonawców, on nie gra z nimi, żeby zabłysnąć. Może stąd bierze się przeciętniactwo „The Messenger”? Jakby Marr próbował się wpasować w samego siebie).
Prognoza: na trzeźwo raczej nie włączę „The Messenger”.
Well, the pleasure – the privilege is mine
***
Banque Allemande – Willst Du Chinese Sein Musst Du Die Ekligen Sachen Essen (S-S Records)
Miliard zespołów krążących wokół estetyki (post)punk/garage. Co wyróżnia tych tajemniczych helmutów? Może to, że jak ich słucham, to nie mam wrażenia, że odpowiednie fryzura i gacie są ważniejsze niż muzyka. No i, w przeciwieństwie do Pissed Jeans, pozytywnie odpowiadają na zawołanie Moskwy: „Powietrza!”.
Wrzucam to wszystko do bardzo głębokiego wora, ale gdybym miał wskazać dwie kapele, które poruszając się w owej estetyce, jednocześnie grają zajebistą muzykę i wydają się być zupełnie bezpretensjonalne – to byłyby to Sex Church i właśnie Banque Allemande. Posłuchajcie basu w drugim numerze – jakby chłop nie umiał skończyć. Raczej myśli wyłącznie o sobie, nie o piczforku. Kiedy słuchałem dziś tego numeru, wracając do domu, pomyślałem, że nie miałbym nic przeciwko, gdyby trwał ze dwa lata.
„Willst cos tam” to nie jest „At Action Park” ani „Spiderland”, przez parę chwil nawet mnie znudziła, ale na pewno poświęcę Banque Allemande osobnego posta.
Prognoza: Kolejne satysfakcjonujące odsłuchy. Zastąpią na Off Festivalu nudziarzy z GY!BE.