the velvet underground [todd haynes; 2021]

Velveci to najważniejszy dla mnie – obok Dezertera, Shellaca i Joy Division – zespół. Gdy w ubiegłym roku, niemal z wypiekami na twarzy, słuchałem jakiegoś sążnistego bootlega VU, na którym gówno było słychać, stwierdziłem, że powinienem się leczyć.

Film Todda Haynesa jest może nieco zbyt „artystyczny”. Czasem irytuje – gdy ktoś ciekawie opowiada, a obok lecą nie mniej ciekawe archiwalia. A w związku z moją żenującą znajomością angielskiego oglądałem „The Velvet Underground” z napisami, więc uwagę musiałem dzielić w trójnasób. Oczywiście chodzi o napisy angielskie. Film jest na Apple TV+, ale najwyraźniej nie u nas.

OK, nie ma się co rozpisywać. Ten dokument to cudowne archiwalia i gadające głowy. Zaskakująco sympatyczny John Cale (czytałem, że to kawał buca); wspaniała Moe Tucker; Jonathan Richman (Modern Lovers), który – niemal 70-letni, lecz wyglądający o 20 lat młodziej – z gówniarskim zakochaniem opowiada o Velvetach: że się żarli, ale jemu pozwalali kręcić się w pobliżu; imponująca urodą – mimo że czas stawia na karku ósmy krzyżyk – i intelektem Mary Woronov; La Monte Young, Marian Zazeela… We łbie się kręci.

Ci, którzy odeszli, też się pojawiają. I szkoda tylko, że nie ma wciąż żywego Douga Yule’a – (nie)sławnego velveta.

„Where’s Doug Yule?” a DJ asked Lou Reed in 1972, during an interview with WLIR radio.

There was a pregnant pause. Lou answered: „Dead, I hope.”

Cale grający siekierą na pianinie w akademii muzycznej; Lou Reed szokujący wierszami o pedalskim seksie przy pisuarach, zszokowanego kolegę wyzywający od republikanów. Plus to cudowne, pokazujące wręcz chłopięcą stronę Lou, zakończenie. Nigdy nie jest pięknie, zawsze było.

(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)

będzie kontratak, wjebiemy im gole [lista 100 najlepszych płyt, 50 filmów i 30 książek 2018]

W 2018 r. widziałem dość dużo koncertów. Najlepiej zapamiętam chyba Distorted Pony w Poznaniu – nie dość, że genialny gig, to na dodatek w moje urodziny. Pięknie było też zobaczyć The Breeders, ale również koncerty dla pięciu osób na krzyż: THCulture w Nowym Sączu albo drugi dzień festiwalu Music is the Weapon we Wrocławiu. No i też Kena Vandermarka w Łodzi w dość specyficznym otoczeniu – krawaciarzy i pań, które wolałyby pewnie Perfect albo Budkę Suflera. Ściągnąć parę buchów przy minus 10 z kolegą przed koncertem, a potem zobaczyć Vandermarka i najebaną panią Irenę – mój żez. xD

Widziałem też mnóstwo złych rzeczy, ale je pominę. Choć mnie korci. Niezmiennym hitem są dla mnie goście grający w jeszcze gorszych zespołach niż te, z których się śmieją.

W Katowicach, gdzie mieszkam, dobre imprezy, jeśli się odbywają, to raczej w ramach jakiegoś festiwalu. BNNT z Matsem Gustafssonem uratowało przeciętny JazzArt Festival, Marc Ribot’s Ceramic Dog zagrał w ramach „JaZZu i okolic”. Swoją drogą, genialny koncert. Zabawnie też wypadł, biorąc pod uwagę zaangażowanie polityczne Ribota, gościnny występ Marcina Świetlickiego i jego nawijka: „Nie chodzę na wasze manifestacje antyrządowe / nie chodzę na wasze manifestacje prorządowe / / (…) łatwo mnie policzyć / jestem jeden)”. To „łatwo mnie policzyć” – to jest piękny pojazd. No i zobaczyć na żywo, jak gra Ches Smith – genialny chłop.

Specyfika katowickich, festiwalowych koncertów polega na tym, że często przychodzą na nie ludzie, którzy nie wiedzą, na co idą. Świetnie było to widać na Danielu Blumbergu w ramach też czegoś tam. Gość swoim miodowym głosem śpiewał smutne teksty do programowo rzężącego folku, wywołując konsternację u starych dziadów i młodzieńców w wyfiokowanych brodach.

Czyli, upraszczając, jest u mnie na co pójść, jeśli to coś odbywa się w ramach jakiegoś festiwalu. Jeśli chodzi o gitarowe koncerty klubowe – dramat. Trzecioligowy punk i HC dla emerytów (tylko czasem zdarzy się coś dobrego). Plus świetny koncert Katie Caulfield – dla pięciu osób na krzyż – w sraczu pod nazwą „Faust”, na wyrost zwanym „klubem muzycznym”.

Gdybym miał wybrać najlepszy koncert polskiego zespołu, byłaby to chyba Alameda 4 w krakowskim Warsztacie.

Rozczarował też zeszłoroczny Off Festival. Miał chyba najgorszy line-up w historii.

Świetnych płyt wyszło od groma i nie rozumiem tych, którzy narzekają na to, że nie ma czego słuchać. Sam wyselekcjonowałem 20 ulubionych, z bólem serca odrzucając parę innych. Od francuskiego Krautrocka po polski black metal (w końcu mi się nie zmieściły tu) – mnóstwo kapitalnych albumów. A nie słuchałem jeszcze nowych materiałów Big’n i Burmese, z trzech płyt, w których maczał palce Oren Ambarchi, zdążyłem raz przesłuchać jednej.

Zrobiłem też składankę, wybierając po jednym kawałku z 15 płyt, bo tak robię co roku, żeby mieć potem wgląd w to, czego słuchałem. Potem tylko jestem przerażony, że ta niby nowa płyta ma już np. sześć lat.

(o)(o)

Jestem z niej dumny. Tak jak kiedyś na innej indie pop Fear of Men pięknie współgrał z retard rockiem Przyzwoitości, tak tu post-rap (?) Synów płynnie przechodzi w akustyczne granie Mount Eerie.

Zmiana tematu na chwilę. Jeżeli chodzi o seriale, o których bardzo ładnie pisze ten oto Sympatyczny Redaktor, to mnie się zdecydowanie najbardziej podobały „Mindhunter” i „Sześć stóp pod ziemią”, który obejrzałem nie wiadomo czemu dopiero w tym roku.

Najlepsza postać to oczywiście Emilian z „Umbre” grany przez najlepszego aktora, Laurentiu Bãnescu.

OK, już mi się nie chce pisać.

Życząc spełnienia marzeń w 2019, zapraszam do śledzenia blogu, konta na Facebooku, komentowania postów, przesyłania materiałów do recenzji. Jeśli ktoś ma ochotę napić się ze mną piwa na jakimś koncercie, informuję, że tego akurat nigdy nie odmawiam.

A to lista (podwójne standardy – do zagranicznych płyt podlinkowałem mp3, do polskich nie):

Hot Snakes, Jericho Sirens
Spiritualized, And Nothing Hurts
Fire!, The Hands
Sleep, The Sciences
A Place to Bury Strangers, Pinned
Alameda 4, Czarna woda
THCulture, Individual
Thou, Magus
Mount Eerie, (after)
Syny, Sen
Kikagaku Moyo, Masana Temples
Shopping, The Official Body
Daniel Blumberg, Minus
The Hand, Vol. 4
Structure, Structure
Rashōmon, Pathogen X
The Necks, Body
Trys Saulės, ***
Mika Vainio & Franck Vigroux, Ignis
The Breeders, All Nerve

układ zamknięty [reż. ryszard bugajski; polska 2013]

10fuckingstars.wordpress.com

Czytałem i czytałem swego czasu o tym, jak hartowała się III RP, aż zachciało mi się rzygać. Zazdroszczę czasem lemingom, które uważają, że za całe zło w tym kraju odpowiada Jarosław Kaczyński. „Układ zamknięty” przypomina nieco „Dług”. Z tym, że tam głównym bohaterom piekło zrobili bandyci, tu – urzędnicy państwowi.

Film Ryszarda Bugajskiego to nie jest, niestety, dzieło wybitne. Rażą słabo zarysowane – oprócz prokuratora Kostrzewy, jak gdyby skrojonego pod jednego z najwybitniejszych aktorów w historii naszego kina, Janusza Gajosa – postacie (dobrze wypada również Kazimierz Kaczor). Dla przykładu, młody prokurator (Wojciech Żołądkowicz) o 15:00 przeżywa chwile zwątpień i walki wewnętrznej, a o 15:05 zachowuje się jak ostatni łach. Filmowi nie pomaga również fakt, że niektórzy aktorzy grają dobrze, a inni, jak gdyby wpadli na plan prosto z „M jak miłość”.

Reasumując: film daje po głowie nie dlatego, że należy do najlepszych w historii polskiej kinematografii, ale z powodu tego, że uświadamia, jakie skurwysyny rządziły/rządzą tym krajem. Jak w minutę osiem można kogoś udupić.

Oczywiście, pojawiły się oskarżenia, że „Układ zamknięty” to film „pisowski”. „Pisowiec” to w nomenklaturze tzw. salonu i leminga chyba gorzej niż „pedofil” (tego zawsze można zamienić na efebofila). Przekonanie o tym wzmagał fakt, że mecenat nad tym dziełem sprawował Skok Stefczyka. Reżyser odciął się od PiS-u. Wierzę, że szczerze.

Ciekawe, jak zareagowali na „Układ zamknięty” jego bohaterowie. Pewnie na zasadzie: „No, nieźle ten Bugajski to pokazał, ale i tak mogą nam skoczyć”. No i w sumie mogą. Przygnębiająca historia. Aż się pisać więcej nie chce.

miłość [reż. filip dzierżawski, polska 2012]

10fuckingstars.wordpress.com

Jakoś niespecjalnie chce mi się pisać o świetnym filmie Filipa Dzierżawskiego, bo pochwalili go już chyba wszyscy. Zdziwiłem się nawet, że Andrzej Horubała zachwycał się „Miłością” w „Do Rzeczy”. No ale może nie powinienem się dziwić. Czasem i ultrakatol może napisać coś do rzeczy (he he) o czymś, co zapewne wydaje mu się nieco obce kulturowo (jak by głupio to nie zabrzmiało). Wystarczy poszukać jego tekstu o Dorocie Masłowskiej. Na pewno gość nie wkurwia tak, jak Krzysztof Varga, który robił sobie podśmiechujki z jego książki. Nie wiem, czemu zamiast o filmie, piszę o Horubale.

Ze dwa lata temu włączyłem TVP 1 albo 2. Tam, w jakimś debilnym programie kabaretowym, w stronę publiczności szedł w towarzystwie jakiegoś pacana wielki chłop z gitarą i z jakimiś czułkami przyczepionymi do łba, wydając głupie dźwięki. Za kosmitę robił Tymon Tymański.

Na „Miłość” nie chciało mi się jechać do kina, kupiłem DVD. Agora, TVP, Narodowe Centrum Kultury na rewersie. Podobnie było z książką Krzysztofa Grabowskiego „Dezerter – poroniona generacja?” (tylko bez TVP). „To jest, kurwa, bunt na usługach systemu”, jak śpiewała Guernica y Luno (o, dokument o GYL to byłoby coś).

Nie jestem pryncypialny, sam robię rzeczy, z których się śmiałem, ale trudno tez powiedzieć, żebym bezboleśnie przetrawiał takie sytuacje. Miłość, choć nie była zespołem awangardowym, stała w opozycji do zgrzybiałego polskiego jazzu. Świadczył o tym chociażby termin „yass”, wymyślony jako kontra wobec tych wszystkich pitolących gości, robiących z tej rewolucyjnej muzyki poważkę i skansen. I jakoś nigdy nie trafiał do mnie argument „no tak, to wychodzi za kradzione pieniądze, ale przecież lepiej, że idzie na punk, yass, instalację, poezję konkretną (niepotrzebne skreślić), niż na Krzysztofa Krawczyka albo kabareton”.

Mijają lata. Możdżer nagrywa jakieś profesjonalne bzdety dla kasy, Tymon (kurde, podziwiałem tego gościa jak jakiegoś Zidane’a albo Malle’a) ostatnią dobrą płytę zrobił dwie dekady temu, Miłość reaktywuje się, choć od dawna nie żyje Jacek Olter – wygląda to nie najlepiej.

1

Na koncert Miłości na Offie nie poszedłem (pewnie dlatego, że mieli zagrać po północy), i w sumie nie żałuję. A oglądając film Dzierżawskiego, najpierw moja sympatia dzieliła się po równo na wszystkich. Potem lubiłem już tylko Mikołaja Trzaskę i Macieja Sikałę.

Najlepszym momentem „Miłości” jest muzyka. W jednej ze scen najpierw klasyzycujący Sikała gra jakiś kosmos, a potem, jakby w opozycji do niego, awangardzista Trzaska leci jeszcze dalej (niechęć do Możdżera przerzuca na Sikałę?).

No i po lekturze fragmentów „ADHD”, wywiadu Rafała Księżyka z Tymańskim, stwierdzam, że chętniej przeczytałbym biografię Sikały. A film Dzierżawskiego to jeden z najlepszych dokumentów, jakie widziałem.

take this waltz [reż. sarah polley; hiszpania, japonia, kanada 2011]

7486771.3

Kogo byś wolała: misiowatego męża, autora książek kucharskich z przepisami na potrawy z kurczaka czy przystojnego kochanka – rykszarza?

„Take This Waltz” to historia opowiedzianą już milion razy. Ona (Michelle Williams) – znudzona, marzy o Grecji, Wenecji… Nie dokładnie tak, ale podobnie. On (Seth Rogen), zajęty robotą, nie zauważa, że coś nie gra. Było milion razy, ale ogląda się z przyjemnością. I chyba nie chodzi tylko o moją słabość do Williams (zagubienie bohaterki gra tu tak, że chwilami zastanawiałem się, czy Margot nie ma problemów psychicznych i film nie pójdzie właśnie w tę stronę).

Niemal wszystko jest ładne i kolorowe, pojawiający się kochanek (Luke Kirby) nieco odrealniony (wydawać się może do pewnego momentu, że jest tylko projekcją Margot), a mąż to poczciwina, która zapewne nie wygrałaby z tamtym w konkursie piękności. „Take This Waltz” nie jest jednak tzw. komedią romantyczną, o czym świadczy chociażby bardzo dobra scena na karuzeli, w której bohaterowie zostają sprowadzeni na ziemię. I to dosłownie. Również sceny erotyczne wychodzą poza kanon komedii romantycznych. Chyba że coś się w tej kwestii zmieniło, nie jestem ekspertem.

1

Jeżeli można mieć o coś pretensje, to o kicz sekwencji krótkich scen połączonych z tytułowym kawałkiem autorstwa Leonarda Cohena, i o pewną sztampowość męskich postaci, jeśli porównamy je z Margot, a i Geraldine (Sarah Silverman) jest chyba ciekawsza niż panowie. No cóż, w końcu film robiła kobieta i nawet jeśli faceci służą za tło do rozważań na temat natury pań, to film i tak wart jest obejrzenia (marksizmu-feminizmu, na szczęście, nie uświadczysz).

A podczas napisów końcowych powinien lecieć kawałek Paraphrenii „Szanuj to co masz”. No i czasem lepiej nie wychodzić z domu.

aleja gówniarzy [reż. piotr szczepański, polska 2007]

10fuckingstars.wordpress.com

Staram się ostatnio pisać według zasady „albo dobrze, albo wcale”. W końcu film czy płyta są efektem włożonej pracy i nawet jak nie wyjdzie, to ktoś tam się namęczył i nawkurwiał, zanim coś stworzył. Oczywiście, należy piętnować rzeczy ewidentnie szkodliwe, sprzedające mętne idee, jak socjalizm czy scjentologia.

A może uprawnione jest krytykowanie wszystkiego? W końcu film kradnie nam zazwyczaj co najmniej półtorej godziny życia, a czas poświęcony słabej płycie można by spożytkować na np. odsłuch „London Calling”.

Czytam, że Piotr Szczepański (autor udanego dokumentu „Generacja C.K.O.D.”) namęczył się, żeby zrobić „Aleję gówniarzy”. Fajnie, że dopiął celu, ale co dobrego można powiedzieć o tym filmie, w którym problemy nieciekawych bohaterów (czy raczej nieciekawie przedstawionych) żenione są z czasem zawstydzającymi filmikami z komórki i nie zawsze udanymi reklamami Łodzi?

Postacie, wokół których kręci się film (Marcin Brzozowski, Ewa Łukasiewicz), są tak źle zagrane, że nawet banalna gra w piłkarzyki wypada sztucznie. Drażni, zamiast dodać kolorytu, lokalny świr Radek (Wojciech Mecwaldowski). Fotograf (Marcel Wiercichowski) wygląda jak jakiś Ireneusz Jeż (nie wiem, może w tym towarzystwie jest taki sznyt), ale jest tu chyba jedyną postacią do przełknięcia (oprócz psa).

Nie wiem, co mnie skłoniło do obejrzenia „Alei”. Chyba efektowny tytuł. Może fakt, że ostatnio byłem kilka razy w Łodzi. Albo obecność w ścieżce dźwiękowej plastikowych panków z Kulek Śmierci. Na pewno to ostatnie. W końcu ta kapela to jednak ciekawsze zjawisko (bardziej „socjologiczne” niż muzyczne) niż Pectus.

No właśnie, dobrym podsumowaniem filmu jest kawałek C.K.O.D. lecący podczas napisów końcowych. Brzmi, jakby w Big Black zamiast Steve’a Albiniego grał Michał Grymuza.

Zmarnowany potencjał. Znów pojawiła się myśl, która czasem pojawia się podczas oglądania polskiego filmu: gdyby zrobili go Czesi, może coś by z tego było.


Wersja live kawałka umilającego czytanie napisów końcowych. Zabójcze solówki; widać, że chłopak trenował cały ranek przed lustrem

another stakeout [reż. john badham, USA 1993]

6929353.3

Od jakiegoś czasu tzw. wielkie kino omijam szerokim łukiem. Przymierzałem się, przykładowo, do „Białej wstążki” i „Miłości” Hanekego, ale wygląda na to, że prędzej zacznę oglądać kolarstwo przełajowe, niż skuszę się na ponoć arcydzieła Austriaka. Nie mam ochoty oglądać filmów, po których człowiek czuje się, jakby mu ktoś wsadził to i owo w imadło.

No to lata 90. i tzw. komedia sensacyjna. Richard Dreyfuss i Dennis Farina, więc oglądamy. Nawet gdyby to miał być koszmar, to dla nich niemal zawsze warto.

Oglądając film Badhama, pomyślałem o dwóch rzeczach. „Another Steakout” zaczyna się od sceny, w której ginie kilka czy kilkanaście osób. Mniej więcej w tym samym czasie oglądałem odcinek serialu „Monk”, w którym ofiarami jest torturowane przed śmiercią małżeństwo. Obie komediowe produkcje (choć „Monk” to smutny serial, o czym może kiedyś napiszę) przypominają mi o czymś, co czasem mnie zastanawia. O fakcie, że choć z jednej strony śmieję się z Dreyfussa udającego zniedołężniałego dziadka, by wystraszyć gościa, który wpadł w oko pani prokurator albo z dialogów typu: „ – Uwielbiamy Chicago!”. „ – Możecie je sobie wziąć” bądź z Monka prasującego sznurówki, to jednak wydaje mi się dziwne, że wstępem w obu przypadkach jest śmierć. To przecież nie „The Wire” czy „The Shield”. Brutalne zabójstwa jako wstęp do komedii – powszechne, ale sam nie wiem, czy normalne.

Może i takie rozważania pachną „Gościem Niedzielnym”, ale ten problem mnie intryguje. Jakiś czas temu o czymś podobnym pisał Piotr Zaremba we „W Sieci”, ale rzecz dotyczyła raczej filmów Tarantino czy tarantinopodobnych.

Druga sprawa to ustawianie w filmach obok siebie aktorów wybitnych i słabych. Taka różnica nie kłuje w oczy rzadko, np. w „Machete” współpraca Stevena Seagala i Roberta De Niro wypadła rewelacyjnie. :) Z jednej strony Richard Dreyfuss i Dennis Farina, z drugiej Emilio Estevez i Rosie O’Donnell. Estevez tym razem jakoś wybrnął, ale mnie ten gość autentycznie odrzuca.

„Another Stakeout” („Nowa zasadzka”) ma swoje wady (krytyka go zresztą raczej zjebała) – główne to zbyt mała rola Fariny i fragmenty ocierające się o „kino familijne” – ale można się przy nim rozerwać. Niby lata 90. to nie są zamierzchle czasy, ale czasem mam wrażenie, że bliżej im do lat kina niemego, niż do tego, co jest teraz.

Ponoć lepszy jest prequel poprzednik, „Stakeout”.

sorry, thanks [reż. dia sokol, USA 2009] / eden [reż declan recks, irlandia 2008]

sorry thanks

Wyjazd z pracy na bezsensowne szkolenie (kusi mnie, żeby napisać też o bezsensie pracy, ale może poczekam, aż spadnie w III RP bezrobocie) pozwolił mi obejrzeć w hotelu dwa filmy z rzędu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio obejrzałem dwa filmy z rzędu. Oba wyemitował Sundance Channel, chyba najciekawszy kanał filmowy, odkąd Ale Kino i CBS Europa (wcześniej Europa Europa i Zone Europa) się popsuły.

„Sorry, thanks” to „typowe, amerykańskie kino niezależne”. Niby realistyczne, ale jednak nieco odrealnione z uwagi chociażby na sztuczne dialogi. Często tego typu filmy są bardzo dobre (przykład to rewelacyjny „Passenger Side”, też wyemitowany przez Sundance), o tym jednak nie da się tego powiedzieć. Kompletny brak poczucia humoru (mimo reklamowania filmidła jako „unromantic comedy” i nawiązania do Woody’ego Allena), postacie mniej ciekawe niż solowa płyta Davida Yowa, brak jakiejkolwiek puenty… Oczywiście można się wymądrzać, że film wspaniale ukazuje problem nudy i apatii, brak mi jednak wrażliwości lewicującego studenta kulturoznawstwa.

Świat, w którym kobiety chodzą do łóżka z kimś takim, jak Max Callahan (Wiley Wiggins), nie zasługuje na to, by przetrwać.

[2/6]

W hotelowym kiblu można sobie było podkręcić głos i słuchać dialogów z filmu. W sumie, lekko się wychylając, można też było na niego patrzeć. Miejsce w sam raz, by cieszyć się „Sorry, thanks”.

eden

„Sorry, thanks” to „typowe kino niezależne”, natomiast „Eden” to „skromny, poruszający dramat”. Dziwna sprawa: choć o bohaterach wiemy tyle, co o tych z filmu Dii Sokol, to jednak wydają się o wiele ciekawsi, może zwyczajnie żywi.

Typowa sytuacja: małżeństwo z długim stażem i kryzys. Ona (Breda Farrell) czuje się niekochana, on (Aidan Kelly) goni za ułudą. Na małej przestrzeni i wśród samych znajomych gąb trudno, żeby w końcu nie zrobił się z tego pierdolnik. A wszystko świetnie zrobione i zagrane. No i jest puenta: raczej niespodziewana i bo ja wiem, czy bardzo prawdopodobna? Chyba jednak trochę „Eden” na niej traci.

Ostatnio pomyślałem, że takich filmów już się nie kręci. No to jednak się kręci.

[5/6]

Wygląda na to, że warto oglądać Sundance Channel, założony przez Roberta Redforda.

threesome [reż. andrew fleming; usa 1994]

6967036.3

Tak jak zdarzył mi się czas, gdy odrzucałem pewne „zjawiska muzyczne” bez dokładnego poznania (bo za mało radykalne), tak jeżeli chodzi o kino, nigdy nie byłem chyba uprzedzony do niczego (no, może trochę). Oglądałem jak leci. Ze starych, dobrych czasów zapamiętałem właśnie film Andrew Fleminga, który – z tego, co widzę – kręcił poza „Threesome” chyba same ciężkie pierdy. Teraz przypomniałem sobie „Ich troje” (lepszym tytułem byłby „Trójkąt”). I po 100 latach stwierdzam, że film jest, kurwa, zajebisty. Albo że niespecjalnie się rozwinąłem mentalnie.

„Threesome” przypomina nieco późniejsze, genialne w „Pogoni za Amy” Kevina Smitha. Nie ma tu scen na miarę rozmowy Jaya i Cichego Boba ze zdołowanym Affleckiem w knajpie, ale film jest po prostu  śmieszny i niegłupi. Trzeba być chyba Mariuszem Błaszczakiem, żeby nie ulec jego urokowi. A może jestem uprzedzony? Może Błaszczak lubi ten film?

Bardzo fajne są główne postacie, świetnie zagrane przez Josha Charlesa, Larę Flynn Boyle (śliczna Donna z „Twin Peaks” to dziś kolejna ofiara chirurgów plastycznych) i zwłaszcza Stephena Baldwina (który, na marginesie, po 11 września 2001 dostał niezłego religijnego pierdolca). Odpowiednio: inteligenta mającego zasadniczy problem z tożsamością seksualną, seksowną, zakompleksioną intelektualistkę oraz typowego koledżowego jebakę. Szkoda tylko, że scenarzysta nie dodał paru scen, które sprawiłyby, ze nagłe zaprzyjaźnienie się Alex ze Stuartem, wyglądałoby bardziej prawdopodobnie.

W filmie pojawia się też Alexis (właśc. Robert) Arquette. Zapewne dzisiejszy Stephen Baldwin, biorąc pod uwagę jego obecny stosunek do wszelakich „zboczeń”, musi być transgenderowym kumplem zachwycony. :)

Dowcipy w „Ich troje” to nie jest pythonowski mecz niemieckich i greckich filozofów, jednak całość pozbawiona jest żenady. Wątpię, by dziś Amerykanom udało się nakręcić taki film. Lata 90. (nie licząc fryzury Baldwina) były po prostu najlepsze.

No i pytanie najważniejsze: co to za kapela na koszulce Stuarta?

threshing floor


Wreszcie! Debiut U2 na 10fs!

[5+/6]

midnight in paris [reż. woody allen; hiszpania, usa 2011]

ik3
Po prawej – Adrien Brody!

Patrząc z perspektywy czasu (polegającej na obejrzeniu chorej w sumie ilości filmów), stwierdzam, że Woody Allen to – po Martinie Scorsese – mój ulubiony reżyser. „Manhattan”, „Annie Hall” czy „Zbrodnie i wykroczenia” są dla mnie tym, jeżeli chodzi o kino, czym „At Action Park”, „Spiderland” albo „Ladies and Gentlemen We Are Floating in Space” w muzyce.

Ostatnie filmy Allena (nie licząc „Whatever Works”, ale tu scenariusz był stary) i „Match Point” (choć to w sumie zrzynka z „Crimes and Misdemeanors”) są słabe. Naprawdę, kiedy patrzyłem na „Vicky Cristina Barcelona” i „Poznasz przystojnego bruneta”, miałem ochotę zrobić to, co prof. Louis Levy w „Zbrodniach”. „O północy w Paryżu” to kolejna reklama europejskiego miasta. Tym razem na szczęście nie tak słabiutka, jak poprzednie.

Niespodzianki nie ma: Allen znów cytuje samego siebie. Scena, w której Gil Pender (Owen Wilson) próbuje wymigać się przed pójściem na przyjęcie, na które zaprasza gość, którego ten uważa za ciula (Michael Sheen), jest bardzo podobna do tej z „Annie Hall”, gdy Alvie Singer wolał ominąć party wydawane przez Tony’ego Laceya (Paul Simon). Zarówno dziewczyna Pendera (Rachel Adams), jak i Singera (Diane Keaton) chciały, oczywiście, iść. Znów pojawiają znane od lat postacie: zagubiony we współczesnym świecie pisarz i jakiś nadęty kutasina, będący człowiekiem tzw. sukcesu.

No właśnie, Owen Wilson. Gość gra Woody’ego Allena grającego trochę mniej niż zwykle zgryźliwego Woody’ego Allena. Chwilami może drażnić (jak może drażnić Allen grający Allena), ale dla mnie jest najmilszą niespodzianką tego filmu. Im dalej w film, tym większą sympatię do niego czułem.

Ciekawym pomysłem jest umiejscowienie w „O północy w Paryżu” artystów, którzy rezydowali w tym mieście. Jasne, jest to trochę banalny obraz [maczo Hemingway (Corey Stoll), świr Dalí (Adrien Brody)], z drugiej – to przecież reklama miasta. Trudno, żeby Allen pokazał Hemingwaya, któremu już nie staje, albo Dalego przerażonego na łożu śmierci.

Można powiedzieć, że „Midnight in Paris” to taka bajkowa, spłycona wersja „Annie Hall” czy „Manhattanu”. Świetnie się ją jednak ogląda. A i fani urody Marion Cotillard będą wniebowzięci.

Zauważyłem, że „na Allena” chodzą teraz też dziewczyny, które zapewne nie wiedzą, kim są pojawiający się w „O północy” Luis Buñuel czy Man Ray. Zapewne nie wiedzą też, fabułę jakiego filmu zdradza hiszpańskiemu reżyserowi Gil Pender. Ale czy to źle? Lepsze takie niż wiecznie spięte intelektualistki w typie Mary Wilke.

[4/6]

1

%d blogerów lubi to: