tom verlaine

Tak długo zbierałem się do napisania postu o Television, że doczekałem się śmierci Toma Verlaine’a. Miał to być krótki tekst o trzeciej, ostatniej płycie zespołu, a teraz nie bardzo wiem, co pisać. Jakaś cząstka mnie chyba infantylnie wierzyła, że Thomas Miller był ponad wulgarność śmierci. Tak więc z najbliższych mi artystów urodzonych w latach 40. został wśród żywych chyba tylko Neil Young.

O wielkości Verlaine’a świadczy chociażby to, co napisali czy powiedzieli o Nim inni wielcy, np. Lee Ranaldo:

i Steve Albini:

Na marginesie, nie wiedziałem, że Stephen Frank się rozpolitykował. Celny strzał:

Wzruszające epitafium, autorstwa Roba Sheffielda, pojawiło się w Rolling Stone’ie. Lubię zwłaszcza ten fragment:

„If you’re looking for a cheat sheet to sum up everything that made him a legend, just listen to the first three minutes of “Little Johnny Jewel, the definitive 1978 San Francisco version from Live at the Old Waldorf — his urgent upper-register twang sounds like it’s ripping holes in the sky”.

„Like it’s ripping holes in the sky” – trudno to piękniej ująć.

Nigdy nie lubiłem Patti Smith, więc to, co pisała na temat Verlaine’a irytowało mnie swoją egzaltacją. Potem pomyślałem, że przecież ten facet musiał pociągać swoją osobnością – tyle że nie agresywną, jak Lou Reed, lecz taką raczej poetycką – i może właśnie Smith trafiła w sedno. W Please Kill Me jest fajny fragment, w którym jedna z koleżanek Smith pisze o tym, że jej brak kobiecości to mit, że przecież wystarczyło się przyjrzeć, jakie miała cycki. Na zdjęciach wygląda to jednak tak, że to Verlaine zdaje się mieć subtelniejszą urodę niż autorka Horses.

Pisząc o Verlaine’ie, trzeba wspomnieć o jego przyjacielu, Richardzie Hellu. Razem grali w The Neon Boys, potem w Television, jednak gdy zespół nagrywał Marquee Moon, Rychu był już gdzie indziej. To, podejrzewam, była ten rodzaj męskiej przyjaźń, który jest głębszą relacją niż związek z kobietą, co nie zmienia faktu, że nic tak ławo takowej przyjaźni nie rozpierdoli, jak jakaś dziewczyna (nie mówię, że tak było w tym przypadku).

Gdy go nie szukałem, trafiałem na wspomnienie Richarda Myersa o swoim kumplu. Teraz, jak na złość, nie umiem go znaleźć. W każdym razie pochodziło z jego autobiografii I Dreamed I Was a Very Clean Tramp.

Marquee Moon to skończone arcydzieło, możliwe, że na żadnej innej płycie radość nie łączy się tak wspaniale ze smutkiem. Tytułowy, Elevation, Torn Curtain, właściwie każda z piosenek „robi dziury w niebie” albo nas tam przenosi.

Adventure, która wyszło krótko po debiucie, może na jego tle rozczarowywać – jest bardziej rockowa (w końcu bodaj ulubioną piosenką do coverowania była dla Television [I Can’t Get No] Satisfaction i mniej awangardowa, ale chłopaki i tak odstawiały większość konkurencji (Jezu, to solo w Foxhole…).

Trochę niedoceniany, mam wrażenie, jest Television – trzeci studyjny album, nagrany 14 lat po Adventure, któremu bliżej chwilami do solowych płyt Verlaine’a.

A był to w przecież więcej niż udany powrót, który przyniósł dwa kolejne klasyki: Call Mr. Lee (znów obłędna solówka) i No Glamour for Willi (wspaniały tekst). Szkoda, że winylu Television nie dostaniesz w ludzkiej cenie.

Kiedy mówię, że jestem idiotą, moja żona wyraża zdanie odmienne. Myślę jednak, że fakt, iż Television przez wiele lat nie włączyłem, „bo to pewnie jakaś składanka”, jest dowodem na to, że to ja mam rację.

Tom Verlaine nigdy nie osiągnął masowej popularności, nie napisał też żadnego Perfect Day. Dzięki temu nie zauważyłem, żeby wspominał go jakiś pacan albo głupia cipa, którzy usłyszeli przebój w radiu. Robią to – bardziej (Sheffield) lub mniej (ja ) udanie – ludzie, dla których urodzony w Denville (ze zdjęć wynika, że jest to miejsce, które raczej nie pomaga ludziom kreatywnym) artysta rzeczywiście coś znaczył. Choć może tweet Elijah Wooda może temu przeczyć.

Richard Lloyd, Tom Verlaine i Lou Reed w CBGB

Chyba dwa lata temu maniakalnie zacząłem słuchać Television, sięgałem też po solowe płyty Verlaine’a.

Teraz to wraca. Ta sama obsesja, co z Lou Reedem.

W głowie mam listę artystów, których nigdy nie udało mi się zobaczyć na żywo. Pojawiło się na niej kolejne nazwisko.

PS To, czego nie umiałem znaleźć, było oczywiście w tekście Sheffielda:

„His onetime best friend Richard Hell ends his memoir I Dreamed I Was a Very Clean Tramp with a sad tale about accidentally running into Verlaine on the sidewalk, outside the East Village’s Strand Bookstore, rummaging through the dollar bins. The two men chat, make awkward jokes, avoid saying anything the least bit personal, then stumble away in different directions. At a 2011 NYC literary event, Hell read this chapter to a hushed room, saying it had just happened the previous week. He sobbed all the way through. “We were like two monsters confiding, but that wasn’t what shocked me,” Hell wrote. “It was that my feeling was love””.

%d blogerów lubi to: