kurt cobain: about a son [2006] / chasing trane: the john coltrane documentary [2016]

Chciałbym, żeby chciało mi się tak chcieć, jak temu koledze.

(o)(o)

Kurt Cobain: About a Son [reż. AJ Schnack; 2006]

Pomysł prosty, ale oryginalny: lecą bardzo fajnie zmontowane, współczesne obrazki z miejsc, w których żył wokalista i gitarzysta Nirvany, a on sam odpowiada na pytania Michaela Azzerada.

Nie ma w tym gadaniu nic z bełkotu gwiazdora czy celebryty. To w dużym stopniu narzekanie młodego przecież gościa na to, jak wygląda jego życie i świat. Jeśli ktoś jest zwolennikiem tezy, że „pieniądze szczęścia nie dają”, może powiedzieć: „A nie mówiłem?”. Gdyby sam Cobain o tym nie wspomniał, można by zapomnieć, jak popularna była Nirvana, i jak wiele kasy zarobił; to raczej głos gościa, który sprzedał pięć płyt na krzyż albo został wyjebany przez dużą wytwórnię, zanim zdążył się obejrzeć. (À propos pieniędzy, ciekawie i dla wielu pewnie kontrowersyjnie Kurt opowiada o swoim stosunku do ich podziału między nim a Kristem Novoselikiem i Dave’em Grohlem).

Cobain – szczery do bólu współtwórca trzech genialnych płyt, których nie docenić może tylko ostatni jełop; wrażliwy typ biorący heroinę, żeby uśmierzyć ból; na koniec strzelający sobie w łeb młody ojciec. Na korytarzu ogólniaka dowiedziałem się, o tym, że „z własnej woli rozstał się z życiem”.

Duży minus za nielubienie psów, duży plus za identyczny z moim stosunek do pracy. A jeżeli chodzi o to, co bohater filmu Schnacka myślał o dziennikarzach, to mógłby przybić piątkę z Lou Reedem.

Bardzo dobry i wzruszający, a może po prostu smutny, film. Był przez jakiś czas do obejrzenia za darmo na ninateka.pl. Chętnie bym więcej napisał o Nirvanie, ale może innym razem.

(o)(o)

Chasing Trane: The John Coltrane Documentary [reż. John Scheinfeld; 2016;]

Najlepszy sposób na dokument: archiwalia plus gadające głowy. Żadnych atrakcyj typu fabularyzowane scenki. W filmie Johna Scheinfelda za gwiazdę robi co prawda Denzel Washington, ale jego rola ogranicza się do czytania tego, co miał do powiedzenia John Coltrane – z offu, aktor nie pojawia się na ekranie.

Pojawia się za to parę innych osób: Sonny Rollins, Wynton Marsalis, syn Trane’a – Ravi, jego pasierbica Michelle, Carlos Santana… Nawet Bill Clinton gada do rzeczy. Wyobraźcie sobie, że Bolek lub Komor nawijają o, dajmy na to, Tomaszu Stańce.

Nie jest to idealny film. Chwilami jest nudnawy, ale nie o długość chodzi, bowiem trwa jedynie godzinę i 40 minut. Scheinfeld chyba po prostu zbyt wiele rzeczy chciał zmieścić w tak krótkim czasie – nie dając widzowi „wejść w swoje dzieło” – przez co po macoszemu została potraktowana chociażby żona Coltrane’a – Alice (była przecież najważniejszą osobą w jego życiu, no i nie realizowała się poprzez bycie partnerką geniusza, lecz dzięki muzyce – sama grała przez całe życie, również z Nim).

Trochę to wszystko nie trzyma się chwilami kupy: dużo osób gada, potem nagle mamy długi fragment muzyczny; tu jakiś ciekawy motyw przeleciany na szybko, to nagle dłuższa wizyta w Japonii (to, swoją drogą, temat na osobny film)… Albo reżyser i scenarzysta w jednej osobie się pogubił, albo ktoś mu namieszał w gotowym dziele.

Jednak wspomniane archiwalia, genialna muzyka i Benny Golson płaczący kilkadziesiąt lat po śmierci przyjaciela, sprawiają, że warto „Chasing Trane” włączyć. Piękny jest też – o czym wyżej – fragment z japońskim fanem twórcy „Giant Steps”, który, by mieć gdzie trzymać pamiątki po idolu, postawił specjalny budynek.

A to, że z całej historii dowiadujemy się, że John William Coltrane był nie tyle świętym, co Bogiem (choć to, że grzał, nie mogło zostać pominięte), jakoś mi nie przeszkadza. Warto czasem obejrzeć laurkę. Zwłaszcza że na jednego świętego przypada stu pedofilii i seryjnych morderców, o czym zresztą można się dowiedzieć z innych dokumentów Netflixa.

leśniewski / nowacki – obiekty [music is the weapon; 2017]

bandcamp

facebook

Bartosz Leśniewski gra w noiserockowo-psychodelizujących Artykułach Rolnych, które bodaj trzy razy gościły na 10fs. W duecie z Maciejem Nowackim (Kaseciarz) nagrał materiał, który można by określić jako delikatny gitarowy noise albo szorstki gitarowy ambient (nie brzmi to może przesadnie mądrze, ale chyba dość dobrze oddaje zawartość płyty).

Znam takich, którzy włączą i powiedzą, że nuda, bo to przecież „jakiś tam” Leśniewski i „jakiś tam” Nowacki. Ale gdyby coś podobnego nagrał O’Rourke albo ten ze Swans… jak mu tam… Gira, toby cmokali. Jak pisał Bukowski: „Gdy snoby się do czegoś przyssą…”. Dramat.

Sam często nie mam zaufania do tego typu muzyki. Jeżeli zespół gra noise/ambient, dobrze jest, jeśli dodaje do tego jakiś kontekst – jak np. świry z Sutcliffe Jügend. Wtedy – w nawale miliarda płyt z noise’em, ambientem, różnymi „experimentalami” – najzwyczajniej w świecie łatwiej odróżnić jednego artystę od drugiego.

„Obiekty” zdecydowanie dają radę. Z przypominającego Sonic Youth „Obiektu#1” duet przechodzi w trzy 10-minutowe utwory. Nad „Obiektem#2” początkowo unosi się duch eksperymentalnych nagrań J. Spacemana, by potem przejść w… No właśnie. Pisanie o tego typu muzyce to faktycznie jest tańczenie o architekturze. Siedzieć cicho i słuchać – to najlepsze wyjście.

„Obiekty” bardzo ładnie się wwiercają w czachę. Mam nadzieję sprawdzić, jak Bartosz i Maciej sprzedają je na żywo.

dyson sphere – discovery [2016]

10fuckingstars-wordpress-com

bandcamp

facebook

10fuckingstars-wordpress-com

Pierwsza EP-ka Dyson Sphere zaczyna się jak jakaś kosmische musik (okładka w podobnym klimacie), ale potem mamy tzw. alternatywny rock. Bez odkrywania Ameryki, próby wzniecenia pożaru, koszulki z Bolkiem, rozdygotanego wokalisty śpiewającego grabażowską angielszczyzną i innych atrakcyj.

Miła niespodzianka, która sprawiła nieco radości staremu grzybowi, podchodzącemu od pewnego czasu do nowego, gitarowego grania z dystansem. Będę śledził poczynania tych poznaniaków.

seawhores, powertakeoff, skoal kodiak, gay witch abortion – a butcher’s waltz [2011] / ed fox

10fuckingstars.wordpress.com

linki w komentarzach / links in comments

seawhores

powertakeoff

skoal kodiak

gay witch abortion

learning curve records

1

Bardzo fajna płyta, na której najlepiej wypadają Seawhores i zwłaszcza powertakeOff: „Plow Share” to zajebisty numer. Może trochę więcej spodziewałem się po Skoal Kodiak, a Gay Witch Abortion od zawsze średnio mi wchodzi. Ale narzekać nie ma w sumie na co.

***

Ed Fox. Ale piękna okładka:

1

2

3

4

5

6

lake of dracula – lake of dracula [1997] / synchrodogs

10fuckingstars.wordpress.com

linki w komentarzach / links in comments

skin graft records

discogs

lake of dracula

Zespół, w którym udzielał się m.in. Al Johnson z U.S. Maple, co trochę słychać na płycie. Nie jest to „klasyczny” noise rock, ale posłuchajcie chociażby basu w „Memories of Me”. Kapitalna płyta.

***

Synchrodogs

1

2

3

4

5

6

howard shore, ornette coleman, the london philharmonic orchestra – naked lunch [1992] / camille rowe

folder

linki w komentarzach / links in comments

1

Zacząłem ostatnio trochę pisać o filmach i przypomniał mi się „Nagi lunch” – adaptacja ksiązki jednego z moich ulubionych pisarzy dokonana przez jednego z moich ulubionych reżyserów. Nie pamiętam, czy najpierw czytałem książkę, czy widziałem film. W każdym razie David Cronenberg bardzo fajnie „przełożył na sztukę filmową” lot Williama S. Burroughsa. Zresztą Cronenberg to ciekawy okaz. Zawsze mnie kusiło, żeby napisać o nim coś więcej, ale jestem na to zbyt leniwy.

Dziś, zamiast noise’u, nieco dżezu i poważki.

***

Camille Rowe

1

2

3

4

6

Camille Rowe for Spring Cleaning FreePeople Lookbook (March 2012) shoot by Anthony Nocella

***

Edit: pod wpływem zdjęcia nr 1 miałem wrzucić tu wiersz, ale zapomniałem.

O tak

Z końcem zimy odstąpiło ode mnie
pragnienie naprawy świata,
częściej myślę teraz o sobie;
o butach z pękniętą podeszwą,
rozdartych spodniach i wiadrze
rdzewiejącym gdzieś w ogrodzie.

Nic takiego: w miejsce zimowych
wieczorów wiosenne popołudnia
i smród wilgoci zamiast szronu
na podłodze; ta sama
skłonność do zrywów i point,
słabość do pijaństw.

A jednak podnoszę się, o tak,
czuję przybór sił i odwagi.
Jak trawa przeleżałem tę zimę
pod śniegiem i oto wstaję,
jak trawa.

>krótko o obejrzanych filmach (09.-10.2010)

>

Anatomy of a Murder (Anatomia morderstwa; USA 1959; reż. Otto Preminger). Niepozbawiony humoru dramat sądowy z Jimmym Stewartem i młodym Benem Gazzarą, który zawsze miał wredną gębę. Jeśli ktoś lubi stare filmy, na pewno nie pożałuje seansu. [4+/6]

Meduzot (Meduzy; Francja, Izrael 2007; reż. Shira Geffen, Etgar Keret). Nie wiem czemu, ale nigdy nie przeczytałem żadnej książki Etgara Kereta. Trzeba będzie to nadrobić, bowiem ten film, samego pisarza i jego żony, to mistrzowski, subtelny obraz. Brakuje mi w nim odrobinę czegoś, co zrobiłoby z „Meduz” arcydzieło. Może wynika to z faktu, że jest to debiut i twórcy byli ostrożni. A może muszę ten film obejrzeć drugi raz. [6-/6]

Noa Raban

La veuve Couderc (Wdowa Couderc; Francja, Włochy 1971; reż. Pierre Granier-Deferre). Typowo francuski, ponury film o kolaboracji, tchórzostwie, zawiści, nienawiści i zdradzie, a także paru innych jakże przyjemnych rzeczach, będący adaptacją prozy Georgesa Simenona. Z bardzo dobrą Simone Signoret i Alainem Delonem, który – jak to Delon – lepiej wypada, gdy chodzi z ponurą miną, niż wtedy, gdy gra. [4+/6]

Un flic (Glina; Francja, Włochy 1972; reż. Jean-Pierre Melville). Troszkę się ten film zestarzał, kilka scen trąci myszką, ale ogląda się go świetnie; jeśli, oczywiście, ktoś lubi aktorów nieokazujących uczuć i długie sceny bez dialogów. Alain Delon wypadł w „Glinie” idealnie. [5-/6]

Nie zaznasz spokoju (Polska 1978; reż. Mieczysław Waśkowski). Film obejrzałem, gdyż polecał go Lesław na stronie Komet. Mam wrażenie, że już kiedyś go widziałem, bardzo dawno temu. Realistyczna, brutalna i pesymistyczna historia młodego byłego więźnia, który nie ma ochoty żyć jak „frajerzy”. Bardzo dobra rola Krzysztofa Janczara. [5/6]

28 Days Later… (28 dni później; Francja, Holandia, USA, Wielka Brytania 2002; reż. Danny Boyle). Na to, by film Boyle’a został potraktowany jako metafora czegokolwiek, jest zbyt płytki; żeby był zajebistą rozrywką – za mało w nim, jakby to prymitywnie nie zabrzmiało, flaków. Fajnie się w sumie ogląda, ale rozczarowanie jednak jest. [3/3]

Je crois que je l’aime (Chyba to miłość; Francja 2007; reż. Pierre Jolivet). Nazwisko Sandrine Bonnaire było dla mnie do tej pory gwarancją co najmniej dobrego kina. Niestety, ta komedyjka romantyczna jest po prostu beznadziejna. Historia miłości bogatego biznesmena (dobra rola Vincenta Lindona) do niezależnej artystki (Bonnaire nie potrafi zagrać źle) nie ma zbyt wiele sensu, bo nie wiadomo skąd bierze się jej uczucie (pieniądze nie są tu motywem). Na dodatek sceny komediowe raczej nie śmieszą. Cienizna. [1/6]

Burn After Reading (Tajne przez poufne). Dobry, choć jak na braci Coen przeciętny, film. Co ciekawe, w tej komedii (w sumie niewesołej, bo o głupocie i paranoi) pada niemal tyle „fucków”, co w „The Godfellas”. Aha, Brad Pitt rzeczywiście doskonały w roli idioty. :) [4/6]

Under the Volcano (Pod wulkanem; Meksyk, USA 1984; reż. John Huston). Pamiętam, że książka Malcolma Lowry’ego nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Trzeba będzie przeczytać ją jeszcze raz. Gdy czyta się tę powieść, trudno myśleć o jej adaptacji filmowej, wydaje się to z góry skazane na niepowodzenie. Huston wybrał prosty środek – zajął się niemal tylko chlaniem Konsula. Erudyci, którzy w książce Lowry’ego zapewne rozkoszowali się milionem odniesień kulturowych, będą rozczarowani. Mnie się film podobał, głownie dzięki Albertowi Finneyowi. Kompletnie nie zgadzam się z opinią, że Huston spłycił tu problem alkoholizmu. [4+/6]

Bridget Jones’s Diary (Dziennik Bridget Jones; Francja, USA, Wielka Brytania 2001; reż. Sharon Maguire). Film wszedł do popkulturowego kanonu, głownie dzięki świetnej roli Renée Zellweger, więc w końcu trzeba było go zobaczyć. Jest w sumie dość rozczarowujący, wygląda jak solowy popis Zellweger, trochę za mało Hugh Granta i Colina Firtha, a przecież oni idealnie nadają się do komedii romantycznych. [3+/6]

Bridget Jones. The Edge of Reason (Bridget Jones: W pogoni za rozumem; Francja, Irlandia, Niemcy, USA, Wielka Brytania 2004; reż. Beeban Kidron). Słabszy od pierwszej części film o przygodach blond kretynki z przebłyskami. Być może wynika to z tego, że książka Helen Fielding, na bazie której powstał ten film, była słabsza od wcześniejszej. Nie wiem, nie ma siły, która zmusiłaby mnie do przeczytania którejkolwiek. Tak czy siak, na filmie zaśmiałem się cztery razy, więc nie było tragicznie; było po prostu słabo. [3-/6]

The Killers (Zabójcy; USA 1946; Robert Siodmak). Nie jest to wybitny obraz, ale jeśli ktoś lubi stare filmy – polecam. Stare filmy mają w sobie coś z dzieł sztuki, niezależnie do tego, jaki poziom prezentują. Debiut Burta Lancastera i piękna Ava Gardner powinny wystarczyć jako zachęta. [4/6]

An Education (Była sobie dziewczyna; Wielka Brytania 2009; reż. Lone Scherfig). Świetna rola Carey Mulligan, przekonujący Peter Sarsgaard (choć, gdy się uśmiecha, wygląda, jakby narobił w gacie). Film ma też dość niepokojący, do pewnego momentu klimat – coś wisi w powietrzu, potem okazuje się, że banał rządzi takimi sytuacjami, jak ta z „An Education”. Kiedy oglądałem film Lone Scherfig przypomniała mi się Martina Hingis, która miała wszystko, a i tak, gdy pojechała do jakiegoś arabskiego szejka, była zachwycona nowym, bogatszym światem. [4-/6]

The Ghost Writer (Autor Widmo; Francja, Niemcy, USA, Wielka Brytania 2010; reż. Roman Polański). Nieco staroświecki (telefon komórkowy nie jest tu, jak w przedostatnim Bondzie czy innych Bourne’ach, głównym bohaterem) thriller – z dobrymi rolami i świetną muzyką Alexandre’a Desplat. Nijak ma się ten film do arcydzieł Polańskiego, ale warto go zobaczyć, choć napięcie siada na jakieś 20 minut, a główny bohater chwilami robi wrażenie idioty, a zaraz potem gościa tak kumatego, że rozwiązałby konflikt palestyńsko-izraelski w try miga. Końcowa scena – mistrzowska. [5-/6]

Les granges brulées (Farma na wzgórzu; Francja, Włochy 1973; reż. Jean Chapot). Kolejny ponury film francuski. Ciekawe, że Delon, który miał umiejętności aktorskie na miarę Stevena Seagala, tak doskonale odnajdywał się w dobrych czy nawet wybitnych filmach. Wynikało to zapewne z ponuractwa tych obrazów, nakazujących aktorowi po prostu wyzbywać się jakiejkolwiek ekspresji. Farma nie jest wielkim filmem. Warto jednak zwrócić uwagę na chemię między Simone Signoret a Delonem. Są jak piłkarze, którzy zawsze mogą do siebie grać „na pamięć.” [4+/6]

Machete (Maczeta; USA 2010; reż. Ethan Maniquis, Robert Rodriguez). Nie licząc dwóch czy trzech przestojów, doskonale odmóżdżająca rozrywka; może trochę zbyt mało krwawa. Steven Seagal i Robert De Niro w jednym filmie – dożyłem. [4/6]

Le Divorce (Rozwód po francusku; Francja, USA 2003; reż. James Ivory). James Ivory jako reżyser nieładnie się zestarzał. Naprawdę ciężko uwierzyć, że twórca „Powrotu do Howards End” czy „Okruchów dnia’ nakręcił takie gniota jak „Le Divorce”. Wyjątkowo irytujący film oparty na stereotypach dotyczących Amerykanów i Francuzów. Francuski polityk jebaka (ha, ha), Amerykanie wszystko przeliczają na pieniądze itd. itd. Na dodatek, gdy widzę Romaina Durisa, autentycznie chce mi się rzygać. No i kto zostawiłby Naomi Watts (na zdjęciu z Kate Hudson) dla jakiejś rosyjskiej idiotki. Chyba tylko żabojad. Zaraz po „Rozwodzie” trafiłem na dokument o Janie Krzysztofie Kelusie. To pocieszające, że ludzie nie muszą być głupi, jak bohaterowie filmu Ivory’ego. Plus za urodę Watts. [0+/6]

L’armée des ombres (Armia cieni; Francja, Włochy 1969; reż. Jean-Pierre Melville). Film, któremu daleko do „Le cercle rouge” z 1970 roku (mam wrażenie, że niektóre sceny są pozbawione uzasadnienia), ale i tak w „Armii cieni” Melville po raz kolejny wspaniale przedstawił swą ponurą filmową wizję świata i ludzi. W roli głównej Lino Ventura. [4+/6]

Robin Hood (USA, Wielka Brytania; reż. Ridley Scott). Filmowa wydmuszka Ridleya Scotta. Historia Robin Hooda to niby samograj, ale Scott i scenarzysta Brian Helgeland zrobili wszystko, żeby pokazać, że i opowieść o banicie z Sherwood można spieprzyć. Russell Crowe jako Robin wypada naturalni niczym Bono w roli admiratora talentu The Clash. Nawet Cate Blanchett nic tu nie pomaga. Autor muzyki, Marc Streitenfelda, również zasługuje na to, by ktoś trafił go z łuku. [0/6]

>Krótko o obejrzanych filmach (07-08.2010)

>

Osnat Hakim, czyli Dikla z „Mądrości precla”

Ricky (Francja, Włochy 2009; reż. François Ozon). Czas chyba na fundamentalną pracę „Idiotyzmy w twórczości François Ozona”. Matka zauważa wykwitające plamy na plecach dziecka, które uznaje za guzy – jednak nie idzie z nim do lekarza. Następnie małemu zaczynają wyrastać skrzydła – matka podchodzi do tego ze spokojem, jakby miała do czynienia z ząbkowaniem. Połączenie smutnego realizmu z bajką wyszło Ozonowi jak Francuzom udział w mistrzostwach świata. [0+/6]

Gabrielle (Francja, Niemcy, Włochy 2005; reż. Patrice Chéreau). Film nie tyle o kryzysie małżeńskim, co o bezsensie zawierania go, gdy nie ma miłości i namiętności. Isabelle Huppert, jak zwykle, milcząca, lekko zgryźliwa i wyniosła. Dobra robotę wykonał grający jej męża Pascal Gréggory. Szkoda, że w pewnym momencie film zamiast być ciekawym studium psychologicznym, robi się teatrem histeryka. [3+/6]

Mona Lisa Smile (Uśmiech Mony Lizy; USA 2003; reż. Mike Newell). „Stowarzyszenie umarłych poetów” z dziewczynami. W moim LO nie było nauczycielek o urodzie Julii Roberts ani dziewczyn, które wyglądały jak Maggie Gyllenhaal. W jednej z ról Dominic West, czyli McNulty z The Wire. [4/6]

Synecdoche, New York (Synekdocha, Nowy Jork; USA 2008; reż. Charlie Kaufman). Smutny, trochę śmieszny (jak historia czterolatka, który napisał powieść, a w wieku pięciu lat popełnił samobójstwo), na pewno dziwny film. Kiedyś pisano by wszędzie, że obraz jest „surrealistyczny”, dziś to słowo jest chyba passé. Nie przepadam za filmami, do których scenariusz napisał Charlie Kaufman, ale jego debiut reżyserski jest OK. Kapitalna obsada: Philip Seymour Hoffman, Katherine Keener, Michelle Williams. A dzięki Canal+ dowiedziałem się, że „to fuck” znaczy „kochać”. [4/6]

Tatarak (Polska 2009; reż. Andrzej Wajda). Andrzej Wajda, w wolnych chwilach od bycia propagandystą PO, kręci filmy. Po słabiutkim „Katyniu” „Tatarak” to miła niespodzianka (warto było znów sięgnąć po Iwaszkiewicza). Skromny film z bardzo dobrą rolą Krystyny Jandy. I jeszcze opinia tzw. internauty: „NIe mam nic do tego filmu ale mysle ze polacy powinni zaczac robic wiecej komedii alebo kina akcjii bo starczy juz tych dramatow pozniej sie zalimi ze polacy to nudziarze”. [5-/6]

Meet the Fockers (Poznaj moich rodziców; USA 2004; reż. Jay Roach). Oglądałem kiedyś serial Two and a Half Man z Charlie’em Sheenem. Przestałem, bo od któregoś sezonu dowcipy zaczęły krążyć wokół kibla. Od jakiegoś czasu tak się dzieje w komediach amerykańskich: dowcipy o gównie, nawet jeśli twórcy filmów czy też aktorzy niekoniecznie kojarzą się z debilnymi komediami. Obejrzałem Meet the Fockers ze względu na De Niro i żałuję. Pierwszy film o Gaylordzie Fockerze (Meet the Parents) był śmieszny, ten jest (nie licząc chyba jednego dobrego tekstu) gówniany. [1/6]

Hochmat HaBeygale (Mądrość precla; Izrael 2002; reż. Ilan Heitner). Historia 30-latka, który robi wszystko, by nie pójść do pracy, boi się też stałego związku. Film byłby w sumie dość błahy, gdyby nie zakończenie. Warto zobaczyć, w końcu rzadko jest okazja, by poznać filmy z Izraela. [4/6]

King of the Hill (Król wzgórza; USA 1993; reż. Steven Soderbergh). Od przeciętności ratuje film Soderbergha wspaniała rola Jesse’ego Bradforda, który w 1993 roku miał zaledwie 14 lat. Zdaje się, że było to jego szczytowe osiągnięcie. Fajnie wypada również Adrien Brody. [4/6]

Wszystko co kocham (Polska 2010; reż. Jacek Borcuch). Nędza komuny i stanu wojennego przez pryzmat nastoletniej miłości i punkowej kapeli. Można się przyczepić do paru rzeczy (nazwy zespołu, muzyki Daniela Blooma), ale film z jednej strony nie upiększa PRL-u, z drugiej – nie ma w nim tej polskiej kinowej biedy, snujstwa i 100 kilo szarzyzny na łebka. Poza tym zaskakująco dobrze zagrali dwaj młodzi aktorzy: Mateusz Kościukiewicz i Jakub Gierszał. Kolejną udaną rolę zaliczył Andrzej Chyra. Brakuje mi w filmie Borucha jednak tego czegoś, co czyniłoby z niego obraz, który nie pozwoliłby o sobie zapomnieć. To coś pojawia się na chwilę, gdy przy napisach końcowych leci genialne „Ku przyszłości” Dezertera. [4+/6]

La science des rêves (Jak we śnie; Francja, Włochy 2006; reż. Michel Gondry). Surrealistyczny (kiedyś, jak pisałem wyżej, to słowo załatwiało wszystko, potem zostało zastąpione przez kretyńskie wyrażenie „postmodernistyczny”) film o miłości. Świetny Gael García Bernal. Nie można nie być co najmniej dobrym, jeśli za sąsiadki ma się Charlotte Gainsbourg i Emmę de Caunes. [4-/6]

Far from the Madding Crowd (Z dala od zgiełku; Wielka Brytania 1967; reż. John Schlesinger). Kino „młodych gniewnych” zestarzało się. Pomyślałem o tym nie tylko przy słabszych (ze względu na m.in. aktorstwo) momentach filmu Schlesingera, ale i wtedy, gdy oglądałem „Sportowe życie” Lindsaya Andersona, z nadekspresyjną rolą Richarda Harrisa (nominowanego do Oscara). Co ciekawe, „Z dala od zgiełku” w swych lepszych fragmentach (jest ich zdecydowanie więcej) wygrywa głównie świetną grą Alana Batesa, Julie Christie, Petera Fincha i Terence’a Stampa. Nie ma się więc co zrażać początkiem, film zdecydowanie warto zobaczyć. [4+/6]

Fish Tank (Holandia, Wielka Brytania 2009; reż. Andrea Arnold). Stricte realistyczne kino brytyjskie. Jakiś czas temu u nas kręcono tego typu filmy, dzięki czemu mogliśmy się dowiedzieć, że Polska to druga Białoruś, a Zbigniew Zamachowski mógł pokazać, że jest nie tylko gogusiem z reklam Tepsy, ale i menelem z baraku. Nagroda w Cannes to raczej przesada, ale warto zobaczyć Fish Tank dla Katie Jarvis i Rebecci Griffiths. Nie rozumiem natomiast zachwytów nad Michaelem Fassbenderem – przeciętniactwo tego gościa kazałoby go raczej umiejscowić w serialu produkcji TVN-u. [4+/6]

Public Enemies (Wrogowie publiczni; USA 2009; reż. Michael Mann). Dwóch antagonistów: bandyta John Dillinger i stróż prawa Melvin Purvis, a za kamerą Michael Mann. Można by mieć nadzieję na film dorównujący „Gorączce”. Niestety, Johnny Depp to nie Robert De Niro (kiedyś można było sądzić, że Depp dołączy do najwybitniejszych aktorów w historii), a Christianowi Bale’owi daleko do Ala Pacino (Bale znów robi wrażenie gościa, który mógłby wsadzić miesięcznego kotka do betoniarki). Aktorzy nie są tu jednak największym problemem. Zawiódł Mann, który zrobił dość efektowny, ale nudny film gangsterski. [3/6]

>Krótko o obejrzanych filmach (04.-06.2010)

>

Shutter Island (Wyspa tajemnic; USA 2010; reż. Martin Scorsese). Klimatyczny, wspaniale zrealizowany film Mistrza. Najfajniejsze jest w nim to, że można, a nawet trzeba, go obejrzeć w jak najkrótszym czasie po raz drugi. Rewelacyjna rola Di Caprio. [5/6]

Neokonchennaya pyesa dlya mekhanicheskogo pianino (Niedokończony utwór na pianolę; ZSRR 1977; reż. Nikita Michałkow). Dzisiejszy kremlowski przydupas adaptuje Czechowa. Mistrzowski i bolesny film. [5/6]

Whatever Works (USA 2009; reż. Woody Allen). Allen wrócił do Nowego Jorku i wyszło mu to na zdrowie: mniej więcej takie zdanie można przeczytać w niemal każdej recenzji. Powtórzmy więc: Woody Allen wrócił do Nowego Jorku i wyszło mu to na zdrowie. Niesamowicie śmieszny, pełen genialnych dialogów film. Mając w pamięci niesamowity rzyg, jakim była Vicky Cristina Barcelona (target: samotne kobiety po 30., które chciałyby się przespać z Javierem Bardemem albo kimkolwiek innym), Whatever Works ogląda się z podwójną przyjemnością. W roli głównej Larry Davis, który jak Kenneth Branagh w Celebrity, zastąpił samego Allena. [5-/6]

Coup de foudre (Od pierwszego wejrzenia; Francja 1983; reż. Diane Kurys). Jak ci Francuzi to robią, że kręcą jakieś milion filmów dziennie dotyczących spraw damsko-męskich i zazwyczaj są te filmy co najmniej dobre. W tym przeszkadza mi jedynie początek: zupełnie niepotrzebne są wojenne reminiscencje. Potem jest już tylko rewelacyjnie. Również dzięki grze Isabelle Huppert, Jean-Pierre’a Bacriego, Miou-Miou i Guy Marchanda. [5-/6]

Intolerable Cruelty (Okrucieństwo nie do przyjęcia; USA 2003; reż. Joel Coen, Ethan Coen). Bracia Coen mieli wyraźny kryzys twórczy, który zaowocował dwoma gniotami: Ladykillers i „Okrucieństwem”. Aż ciężko w to uwierzyć, że potem nakręcili „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Niewiarygodnie kretyński i nieudolny film. Jeśli obejrzeć, to tylko dla rólki Billy’ego Boba Thorntona. [1+/6]

Code inconnu: Récit incomplet de divers voyages (Kod nieznany; Francja, Niemcy, Rumunia 2000; reż. Michael Haneke). Poszatkowany (zapewne kryje się w tym głębia, której nie jestem w stanie odnaleźć), irytujący film dla „intelektualistów”, którzy zapewne przez pół dnia potrafiliby go „odczytywać”. Plus za scenę w metrze z upokarzaną Binoche. Reszta dla tych, którzy lubią się nudzić i udawać, że tak nie jest. [1+/6]

Zack and Miri make a Porno (Zack i Miri kręcą porno; USA 2008; reż. Kevin Smith). Chyba ostateczny upadek Kevina Smitha. Kretyński film, mający się do Clerks i „W pogoni za Amy” tak, jak Franz Smuda do José Mourinho. Momenty są, ale ogólnie to się robi przykro. Dobrze chociaż, że podejrzanie ładnie wygląda Elizabeth Banks (u góry). [1+/6]

Výlet (Małe sekrety; Czechy, Słowacja 2002; reż. Alice Nellis). „Czecho-słowackość” tego filmu aż bije po oczach. Polskie kino zdechło dawno temu, oni mają jedno z najlepszych w Europie. Kolejny komediodramat na wysokim poziomie. Plus świetna rola Igor Bareša. [4/6]

Rewers (Polska 2009; reż. Borys Lankosz). Zaufanie do polskiej krytyki filmowej straciłem, gdy niemal jednogłośnie wyraziła swój zachwyt pewnym filmem o złomiarzu filozofie, więc na peany nad „Rewersem” nie zwróciłem większej uwagi. Film jest zadziwiająco dobry do pewnego momentu (stąd tak wysoka ocena): aż trudno uwierzyć, że powstał u nas. Później scenariusz „pęka” i historia robi się po prostu głupia. Zupełnie niepotrzebne są również kolorowe przebitki ze współczesności. Warto dla aktorów i połowy filmu. [4-/6]

Love Actually (To właśnie miłość; USA, Wielka Brytania 2003; reż., Richard Curtis). Zacząłem lubić Hugh Granta, chyba pora umierać. Trochę za długi film, który jednak ogląda się z dużą przyjemnością. Zjebałem Hanekego, pochwaliłem komedię romantyczną. Niedobrze, niedobrze… [4-/6]

The Savages (Rodzina Savage; USA 2007; reż. Tamara Jenkins). Wiele sobie obiecywałem po tym filmie ze względu na jego tematykę i obecność Philipa Seymoura Hoffmana. To, co mnie najbardziej zaskoczyło, to genialna rola Laury Linney, której nie kojarzyła jako wybitnej aktorki. Najlepszy film, jaki widziałem w ciągu ostatnich trzech miesięcy. [6-/6]

The Wrestler (Zapaśnik; 2008; reż. Darren Aronofsky). Po beznadziejnym „Źródle” twórca „Pi” wrócił do formy. Bardzo dobry film z piękną rolą Mickeya Rourke’a. Dwa pytania. 1) Czy w tym biznesie panują faktycznie takie przyjacielskie, niemal pedalskie relacje między zapaśnikami? 2) Jaki musi być poziom intelektualny kibica wrestlingu? [5/6]

L’Instinct de mort / L’Ennemi public n°1 (Wróg publiczny numer jeden; Francja 2008 [cz. I], Francja, Kanada 2008 [cz. II]; reż. Jean-François Richet). Historia życia Jacquesa Mesrine’a, jednego z najsłynniejszych przestępców w historii Francji. Pierwsza część jest schematyczna, zbudowana niemal wyłącznie z klisz kina gangsterskiego, ale ogląda się ją świetnie. Druga, choć bardziej oryginalna, chwilami nuży. Obie części trzyma za twarz swą genialną rolą Vincent Cassel. [4/6]

The Door in the Floor (Drzwi w podłodze; USA 2004; reż. Tod Williams). Dwa przerobione na milion sposobów tematy: trauma po stracie dzieci i romans dojrzałej kobiety z nastolatkiem podane w niezbyt ciekawy sposób przez Toda Williamsa. Ostatnia scena zamyka jednak film tak, że warto go zobaczyć. [3+/6]

Changeling (Oszukana; USA 2008; reż Clint Eastwood). Przerażająca historia. Bardziej niż postać psychopaty, przeraża tu chyba aparat państwowy, choć jego działanie wywołuje zdziwienie chyba wyłącznie u szczęśliwych etatystów spod znaku Bronka lub Jarka. Ciężko mi ocenić „wycofaną” grę Jolie. Czasem wydawała mi się sztuczna, czasem naprawdę dobra. [4/6]

Billy Bob Thornton i Martine McCutcheon (Love Actually)

>Obejrzane filmy (marzec 2010)

>

Road to Perdition (Droga do zatracenia; USA 2002; reż. Sam Mendes). Świetnie zrobiony, mający swój ponury klimat film. Z dobrymi rolami Paula Newmana i Toma Hanksa, a także z zaskakującą kreacją Jude’a Lawa (którego właśnie polubiłem, bo okazał się być kibicem Tottenhamu). Pięknie wystylizowany, ale cokolwiek pusty obraz. „Gdy duch się ulatnia, zostaje forma”, jak to pisał Charles Bukowski. [4-/6]

Le Mépris (Pogarda; Francja, Włochy 1963; reż. Jean-Luc Godard). Pełen pretensjonalnych scen, z idiotycznie niepasująca do nich muzyką oraz kretyńskim zakończeniem, film. Ależ to Godard! Tak więc „Pogarda” to arcyciekawe studium alienacji i niezrozumienia niszczącego relacje międzyludzkie. Zabawne jest to, że reżyser chciał obnażyć nędzę Hollywood poprzez ukazanie postaci amerykańskiego producenta, a potem bodaj włoski wyciął mu 20 minut filmu. TVP Kultura pokazała, niestety, okrojoną wersję. Jeśli zobaczyć, to dla Michela Piccolego i Brigitte Bardot (w wannie w ubraniu?). [3-/6]

Serce na dłoni (Polska 2008; reż. Krzysztof Zanussi). Zabójcze połączenie nieśmiesznej komedii i ciężkiego klimatu kina moralnego niepokoju, plus kretyńska muzyka. No i takie gwiazdy ekranu jak Agnieszka Dygant, Maciuś Zakościelny i Paweł Okraska. Główną rolę gra niejaki Marek Kudełko. Kto to, kurwa, jest? Strona roztocze.net informuje, że Kudełko „Ma 24 lat (pis. oryg.) i wielki talent aktorski.” Genialnie ów talent ukrył. Brak oceny, bo nie dotrwałem do końca. Naprawdę wolałbym, żeby mi raz jeszcze spadł piec konwekcyjny na palec, niż zmęczyć ten mizdrzący się do serialowego widza wysmark Zanussiego.

The Last Tycoon (Ostatni z wielkich; USA 1976; reż. Elia Kazan). Wspaniali aktorzy (De Niro, Nicholson, Mitchum), Kazan adaptuje Fitzgeralda – a film średni. Pytanie zasadnicze: czy zdrowy na ciele i umyśle mężczyzna wybrałby wyrazistą jak patelnia Ingrid Boulting (przez polskie serwisy uparcie nazywaną „Ingrid Baulting”) zamiast młodej Theresy Russell (na dole z De Niro)? [4-/6]

Parlez-moi de la pluie (Opowiedz mi o deszczu; Francja 2008; reż. Agnes Jaoui). 165344394839. udany film francuski, jaki widziałem. Ogląda się go z przyjemnością od pierwszej do ostatniej minuty. Jean-Pierre’a Bacriego mógłbym podziwiać nawet w TVN-owskim serialu. [4+/6]

Heavenly Creatures (Niebiańskie istoty; Niemcy, Nowa Zelandia, Wielka Brytania 1994; reż. Peter Jackson). Po niewątpliwym rzygu, jakim był King Kong, miło było zobaczyć stary film Jacksona z debiutującymi Kate Winslet i Melanie Lynskey (później fantastyczna Rosie w serialu „Dwóch i pół”). Polecam ten trochę baśniowy i trochę ciężki obraz. „Obraz Niebiańskie istoty należy do gatunku filmów, które kochamy nienawidzić, bowiem pokazuje lesbijki w świetle bardzo negatywnym (…)” – nie ma to jak zideologizowana recka. ;) „ten film bardzo mi sie podobał kiedy prubowali je rozdzielić płakałam” [4/6]

%d blogerów lubi to: