Chciałbym, żeby chciało mi się tak chcieć, jak temu koledze.
(o)(o)
Kurt Cobain: About a Son [reż. AJ Schnack; 2006]
Pomysł prosty, ale oryginalny: lecą bardzo fajnie zmontowane, współczesne obrazki z miejsc, w których żył wokalista i gitarzysta Nirvany, a on sam odpowiada na pytania Michaela Azzerada.
Nie ma w tym gadaniu nic z bełkotu gwiazdora czy celebryty. To w dużym stopniu narzekanie młodego przecież gościa na to, jak wygląda jego życie i świat. Jeśli ktoś jest zwolennikiem tezy, że „pieniądze szczęścia nie dają”, może powiedzieć: „A nie mówiłem?”. Gdyby sam Cobain o tym nie wspomniał, można by zapomnieć, jak popularna była Nirvana, i jak wiele kasy zarobił; to raczej głos gościa, który sprzedał pięć płyt na krzyż albo został wyjebany przez dużą wytwórnię, zanim zdążył się obejrzeć. (À propos pieniędzy, ciekawie i dla wielu pewnie kontrowersyjnie Kurt opowiada o swoim stosunku do ich podziału między nim a Kristem Novoselikiem i Dave’em Grohlem).
Cobain – szczery do bólu współtwórca trzech genialnych płyt, których nie docenić może tylko ostatni jełop; wrażliwy typ biorący heroinę, żeby uśmierzyć ból; na koniec strzelający sobie w łeb młody ojciec. Na korytarzu ogólniaka dowiedziałem się, o tym, że „z własnej woli rozstał się z życiem”.
Duży minus za nielubienie psów, duży plus za identyczny z moim stosunek do pracy. A jeżeli chodzi o to, co bohater filmu Schnacka myślał o dziennikarzach, to mógłby przybić piątkę z Lou Reedem.
Bardzo dobry i wzruszający, a może po prostu smutny, film. Był przez jakiś czas do obejrzenia za darmo na ninateka.pl. Chętnie bym więcej napisał o Nirvanie, ale może innym razem.
(o)(o)
Chasing Trane: The John Coltrane Documentary [reż. John Scheinfeld; 2016;]
Najlepszy sposób na dokument: archiwalia plus gadające głowy. Żadnych atrakcyj typu fabularyzowane scenki. W filmie Johna Scheinfelda za gwiazdę robi co prawda Denzel Washington, ale jego rola ogranicza się do czytania tego, co miał do powiedzenia John Coltrane – z offu, aktor nie pojawia się na ekranie.
Pojawia się za to parę innych osób: Sonny Rollins, Wynton Marsalis, syn Trane’a – Ravi, jego pasierbica Michelle, Carlos Santana… Nawet Bill Clinton gada do rzeczy. Wyobraźcie sobie, że Bolek lub Komor nawijają o, dajmy na to, Tomaszu Stańce.
Nie jest to idealny film. Chwilami jest nudnawy, ale nie o długość chodzi, bowiem trwa jedynie godzinę i 40 minut. Scheinfeld chyba po prostu zbyt wiele rzeczy chciał zmieścić w tak krótkim czasie – nie dając widzowi „wejść w swoje dzieło” – przez co po macoszemu została potraktowana chociażby żona Coltrane’a – Alice (była przecież najważniejszą osobą w jego życiu, no i nie realizowała się poprzez bycie partnerką geniusza, lecz dzięki muzyce – sama grała przez całe życie, również z Nim).
Trochę to wszystko nie trzyma się chwilami kupy: dużo osób gada, potem nagle mamy długi fragment muzyczny; tu jakiś ciekawy motyw przeleciany na szybko, to nagle dłuższa wizyta w Japonii (to, swoją drogą, temat na osobny film)… Albo reżyser i scenarzysta w jednej osobie się pogubił, albo ktoś mu namieszał w gotowym dziele.
Jednak wspomniane archiwalia, genialna muzyka i Benny Golson płaczący kilkadziesiąt lat po śmierci przyjaciela, sprawiają, że warto „Chasing Trane” włączyć. Piękny jest też – o czym wyżej – fragment z japońskim fanem twórcy „Giant Steps”, który, by mieć gdzie trzymać pamiątki po idolu, postawił specjalny budynek.
A to, że z całej historii dowiadujemy się, że John William Coltrane był nie tyle świętym, co Bogiem (choć to, że grzał, nie mogło zostać pominięte), jakoś mi nie przeszkadza. Warto czasem obejrzeć laurkę. Zwłaszcza że na jednego świętego przypada stu pedofilii i seryjnych morderców, o czym zresztą można się dowiedzieć z innych dokumentów Netflixa.