Velveci to najważniejszy dla mnie – obok Dezertera, Shellaca i Joy Division – zespół. Gdy w ubiegłym roku, niemal z wypiekami na twarzy, słuchałem jakiegoś sążnistego bootlega VU, na którym gówno było słychać, stwierdziłem, że powinienem się leczyć.
Film Todda Haynesa jest może nieco zbyt „artystyczny”. Czasem irytuje – gdy ktoś ciekawie opowiada, a obok lecą nie mniej ciekawe archiwalia. A w związku z moją żenującą znajomością angielskiego oglądałem „The Velvet Underground” z napisami, więc uwagę musiałem dzielić w trójnasób. Oczywiście chodzi o napisy angielskie. Film jest na Apple TV+, ale najwyraźniej nie u nas.

OK, nie ma się co rozpisywać. Ten dokument to cudowne archiwalia i gadające głowy. Zaskakująco sympatyczny John Cale (czytałem, że to kawał buca); wspaniała Moe Tucker; Jonathan Richman (Modern Lovers), który – niemal 70-letni, lecz wyglądający o 20 lat młodziej – z gówniarskim zakochaniem opowiada o Velvetach: że się żarli, ale jemu pozwalali kręcić się w pobliżu; imponująca urodą – mimo że czas stawia na karku ósmy krzyżyk – i intelektem Mary Woronov; La Monte Young, Marian Zazeela… We łbie się kręci.
Ci, którzy odeszli, też się pojawiają. I szkoda tylko, że nie ma wciąż żywego Douga Yule’a – (nie)sławnego velveta.
„Where’s Doug Yule?” a DJ asked Lou Reed in 1972, during an interview with WLIR radio.
There was a pregnant pause. Lou answered: „Dead, I hope.”
Cale grający siekierą na pianinie w akademii muzycznej; Lou Reed szokujący wierszami o pedalskim seksie przy pisuarach, zszokowanego kolegę wyzywający od republikanów. Plus to cudowne, pokazujące wręcz chłopięcą stronę Lou, zakończenie. Nigdy nie jest pięknie, zawsze było.
(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)(o)