Zespól Sarco dość umiejętnie porusza się w estetyce alternatywnego, gitarowego rocka. Mamy tu dźwięki, które mogą się kojarzyć z paroma fajnymi kapelami. Nie wiem, czego słuchają panowie Daczkowski, Iwański i Michalski, ale stawiałbym, że rzeczy, od których raczej bym się nie porzygał.
Gdybym był suchy jak niektórzy znajomi, którym czas stawia na karku piąty czy nawet szósty krzyżyk, zapytałbym: „Dlaczego więc sarkam na tę płytę?”. Muzycznie dużymi fragmentami jest tu wszystko, co lubię – nawet irytujący, ocierający się do pewnego momentu niemal o poezję śpiewaną „Szaman”, nagle zaczyna brzmieć jak Pan Bóg przykazał – a jednak mam swoje „ale” do tego materiału.
No więc, mój główny zarzut do płyty to wokal, który sam w sobie nie jest zły, ale Sarco podporządkowuje mu swą muzykę. Na marginesie, wokaliści to był i jest największy problem polskiego rocka. Z jednej strony – mało który z nich umie śpiewać, z drugiej – prawie zawsze muszą być, kurwa, najważniejsi. Te Muńki, Grabaże, nadęty wacek z Kulek Śmierci, niemal każdy wokal punkowy – panie, daj pan spokój. Szymon Iwański z Sarco co prawda zadziwiająco dobrze się sprawdza w roli śpiewaka, ale – paradoksalnie – mam niemiłe wrażenie, że najlepsze fragmenty „Sarco” to te, gdy… nie śpiewa. Głos na tej płycie równa się niepotrzebnemu wchodzeniu w jakąś krainę łagodności alternatywnego rocka. Kolega śpiewa, więc dajmy się mu poprowadzić, dostosujmy się.
I to nie jest tak, że dobry wokalista – czy też dobrze wkomponowany w zespół – musi umieć śpiewać. Lech Janerka nie umie, Ian Curtis nie umiał, nie mówiąc o Stevie Albinim. Krzysztof Cugowski umie, Freddie Mercury umiał. Wiecie, o co mi chodzi.
***
Gitara w tytułowym, mającym zresztą fajną dynamikę, numerze; podobnie zaczynający się, przebojowy „Czy szóstki” (może akurat tu śpiewany refren jest wartością dodaną); soniczno-brzdąkająca „Rosyjska łączniczka”… Są na „Sarco” fajne momenty. Mam nadzieję, że panowie pójdą w ich kierunku. Niekoniecznie jako zespół instrumentalny.