American Splendor (Amerykański splendor; USA 2003; reż Shari Springer Berman). Film o Harveyu Peakerze, twórcy serii komiksów American Splendor, obraz Bermana jest też adaptacją tych komiksów. Spodziewałem się trochę więcej po filmie. Świetnie się zaczyna, są w nim fajne sceny (np. główny bohater stojący za Żydówką w sklepie), Paul Giamatti gra naprawdę dobrze, ale całości czegoś brakuje. Z drugiej strony, może właśnie przez to udało się oddać klimat oryginału. Nie wiem, nie czytałem; trzeba nadrobić. [4-/6]
Elegia (Elegy; USA 2008; reż. Isabel Coixet). Nie czytałem Konającego zwierzęcia Philipa Rotha, na podstawie którego powstała Elegia, ale znając inne jego książki, mogę z góry założyć, że oryginał na pewno jest 5 razy lepszy niż film Coixet. Nie jest jednak źle. Dennis Hopper i Ben Kingsley grają dobrze (choć chwilami można mieć wątpliwości co do tego drugiego), Penélope Cruz ma wielu fanów, a nie ukrywa tu swych wdzięków. Trzeba jednak powiedzieć, że w porównaniu z Życiem ukrytym w słowach Coixet, Elegia jest dużym rozczarowaniem. [4-/6]
Space Cowboys (Kosmiczni kowboje; USA 2000; reż. Clint Eastwood). Czterej emeryci w kosmosie: Eastwood, Tommy Lee Jones, James Garner i Donald Sutherland. Brzmi to trochę dziwnie, ale ma swój sens. Ogląda się Kosmicznych kowbojów dobrze, ale daleko temu filmowi do najlepszych dzieł Clinta. [4-/6]
Evening (Wieczór; Niemcy, USA 2007; reż. Lajos Koltai). Niewiarygodnie wręcz nudny film z gwiazdorską obsadą (Vanessa Redgrave, Meryl Streep, Glenn Close, Toni Collette). Całość polega na tym, iż wszyscy kochają się w bohaterze granym przez Patricka Wilsona. A przecież ten aktor wygląda jak skrzyżowanie republikanina z chłopakiem, co lubi połazić po górach. Z drugiej strony, dotrwałem do końca filmy wyłącznie dzięki temu, że sprawiało mi przyjemność patrzenie na koszmarnie wręcz grającą Claire Danes (na zdjęciu u góry, obok Hugh Dancy). No ale ja przynajmniej zdaję sobie sprawę z mojej i jej ułomności. ;) A oto opinia z forum filmweb.pl: „Nie potrafię znaleźć słów by opisać jakie uczucia i przemyślenia film
wywiera na odbiorcy… To trzeba zobaczyć i przeżyć!” [1/6]
Julia (Belgia, Francja, Meksyk, USA 2008; reż. Eric Zonca). Ponad 10 lat temu zostałem zupełnie rozbrojony Wyśnionym życiem aniołów. Gdybym musiał wybrać 10 swoich ulubionych filmów, to tamten obraz Zonki prawdopodobnie znalazłby się w zestawieniu. Napaliłem się więc na obejrzenie Julii i muszę powiedzieć, że dawno nie przeżyłem takiego rozczarowania. To trochę jakby ktoś obiecał, że do twojego ulubionego klubu sprowadzi Cristiano Ronaldo, a w jego miejsce zakontraktował Patryka Małeckiego, bo też jest szybki i nie boi się strzelać na bramkę. Nie chce mi się pisać o Julii. Sama durnowatość scenariusza sprawia, że opadają ręce. Plus za kilka surowych scen przypominających o talencie reżysera i za rolę Tildy Swinton. [3/6]
Dawn of the Dead (Świt żywych trupów; Francja, Japonia, USA 2004; reż. Zack Snyder). Prawie śmieszny film. Jest tu kilka zajebistych scen, ale całość robi wrażenie, jakby autorzy Świtu bali się pójść na całość. Podobne wrażenie miałem podczas oglądania wyraźnie lepszego Hot Fuzz, w którym też grali Simon Pegg i Nick Frost. [3/6]
Inglorious Basterds (Bękarty wojny; Francja, Niemcy, USA 2009; reż. Quentin Tarantino). Kilku fanów nie wyraziło zachwytu, więc postanowiłem obejrzeć ostatni film Tarantino. Opinie krytyków zignorowałem, bowiem ci zaczęliby klaskać nawet wtedy, gdyby twórca Wściekłych psów narzygał im na buty. Początek filmu jest tak dobry, że miałem nadzieję nawet na wielkie kino. Potem jest już jednak tarantinowsko: dużo gadania, parę śmiesznych i parę prawie śmiesznych grepsów, epatowanie przemocą wraz z puszczaniem oczka (myślałem, że ten chwyt się przejadł jakieś 5 lat temu, a tu Brad Pitt grzebie palcem w ranie Diane Kruger nie wiem po co) itp. Całość ratuje świetna (wyjąwszy jedną przeszarżowaną scenę) rola Christopha Waltza. Wbrew temu, co można usłyszeć, Pitt nie gra tu niczego wielkiego. No chyba, że obecnie na wyżyny sztuki aktorskiej wystarczy wejść dzięki wysunięciu szczęki. Reasumując, obejrzałem Bękarty bez większego bólu, ale gdybym miał na tym filmie wysiedzieć w kinie, to wolałbym raczej, żeby najechali nas Niemcy. [3/6]
What Just Happened (Co jest grane?; USA 2008; reż. Barry Levinson). Recenzji ten film nie miał, delikatnie mówiąc, zbyt dobrych, ale mnie się podoba. Świetny De Niro, kilka dobrych dialogów – widywało się gorsze rzeczy. [4-/6]
Le Train (Pociąg; Francja, Włochy 1973; reż. Pierre Granier-Deferre). Mąż (Jean-Louis Trintignant; na dole z Schneider)) i żona w zaawansowanej ciąży (Anne Wiazemsky) uciekają, wraz z innymi ludźmi, pociągiem przed Niemcami. Wagony się rozdzielają, a on nawiązuje romans z piękną nieznajomą (Romy Schneider). Potępiamy, ale potrafimy zrozumieć. Nie jest to wielkie kino (np. niekonsekwentnie są wprowadzane archiwalne przerywniki), a Romy Schneider gra trochę tak, jakby była nieobecna. Wygląda jednak pięknie i choćby z tego powodu warto Pociąg zobaczyć. [4-/6]
César et Rosalie (Cezar i Rozalia; Francja, Włochy, RFN 1972; reż. Claude Sautet). Cudowny film ze wspaniałą Romy Schneider i genialnym Yves Montandem. Kwintesencja francuskiego kina. Mógłbym takie filmy oglądać codziennie. [6/6]
>„Cezar i Rozalia” gdzieś mi mignęli w programie tv, chyba na kanale wielokrotnej emisji. Z tych filmów widziałem tylko „Tulipany”. Oglądało się super – Borcuch jest nie tylko Czechem, ale i nakręcił ten film jakby w latach 60.
PolubieniePolubienie
>hej, a ja się nie zgadzam (poraz pierwszy raz chyba). "Tulipany to totalna chujnia. Fajne są tylko zdjęcia do filmu. Rzecz gustu. A do bycia Czechem to mu daleko, tak sądze. Pozdro.
PolubieniePolubienie